niedziela, 23 grudnia 2012

Kim Thúy, Ru




Kim Thúy, Ru, tłum. Wiktor Dłuski, wyd. Drzewo Babel

Drzewo Babel w tym roku wydaje coraz to cieńsze objętościowo książki, za to bogate w treści, potwierdzając tym samym, że liczy się jakość nie ilość. „Ru” jest oszczędniejsza nawet od „Pisarza rodzinnego” Delacourta. Nie jest nawet historią, w której najważniejsza jest ciągłość. Narratorka przeskakuje od obrazu do obrazu, czasem tylko grupuje je w większe całości. Powoduje nią impuls, nagłe wspomnienie, powrót do lat dzieciństwa poprzez pryzmat doświadczeń osoby dorosłej lub pod wpływem rodzinnych opowiadań. A mimo to, bez użycia dialogów, otrzymujemy najpełniejszy możliwy obraz jej życia. Bohaterka Kim Thúy wyrosła w dwóch odmiennych światach – w Wietnamie, w którym po zwycięstwie komunistycznej Północy szybko następowały przemiany społeczne oraz w bogatej, sytej i przyjaznej Kanadzie, do której uciekła jej rodzina. Pomiędzy nimi – podróż w ładowni statku i oczekiwanie na sztorm równie niebezpieczny jak piraci wyrywający złote zęby oraz obóz dla uchodżców w Malezji, przeludniony, wypełniony robactwem, na przemian spieczony słońcem lub spływający błotem. Narracja książki prowadzi nas w prywatne rejony, tylko zahaczając o historię pisaną dużą literą. „Ru” to jednocześnie opowieść o byciu emigrantem, który długo nie umie ubrać się stosownie do klimatu ani jeść ryżu bez użycia pałeczek, oraz o wietnamskich korzeniach, które są równie ważne jak szansa na wychowanie się w państwie gwarantującym bezpieczeństwo i poczucie godności. Nguyen An Tinh czerpie z obu tych miejsc bez kompleksów, świadoma nieporozumień, które mogą się zdarzać na styku różnych kultur. Jej los idealnie obrazuje okładka autorstwa Michała Batorego – przeszczepiona na lodowy grunt egzotycza roślina ma się dobrze, jej liście są wciąż zielone. Co nie znaczy, że proces ten od początku przebiegał gładko. Taka zmiana zawsze ma swoją cenę. Ale jak pokazuje przykład Nguyen – nie musi kończyć się traumą.

Wietnam dla bohaterki to nie tylko mityczna kraina dzieciństwa i rodzinna kolebka. Nguyen pojechała tam do pracy jako dorosła osoba, obcokrajowiec chroniony kanadyjskim paszportem. Jej spostrzeżenia z tego czasu są równie wnikliwe, jak wtedy, gdy sięga myślami wstecz do czasów sprzed ucieczki z Wietnamu. Bohaterka opowiada nam o sobie, o napotykanych ludziach, o rodzicach, wujkach, ciotkach. Nie waha się nawet przed mówieniem wprost o wstydliwych sprawach, nam pozostawiąc uczucie zmieszania. Przy okazji wychodzi na jaw, że w jej rodzinie już niegdyś podejmowano decyzję co do tożsamości. Nguyen dostała zatem lekcję od własnych krewnych, że to, za kogo się uważamy, jest tylko naszym wyborem.

Ru” jest wyjątkową opowieścią, gdyż nie szuka się w niej winnych, za nic nie oskarża. Znajdziemy w niej dojrzałość i pełną akceptację losu, nawet gdy ten daje w prezencie niepełnosprawne dziecko. Opowiada o bogactwie, jakim jest świadomość swojego pochodzenia oraz jakie daje otwarcie się na życie i jego dary. „Ru” ma też tę zaletę, że po przeczytaniu całości możemy podczytywać dowolne jej fragmenty bez uczucia pogubienia. I także wtedy uderza nas prostota i wysmakowane piękno tej historii.

Za tę niezwykłą książkę dziękuję wydawnictwu Drzewo Babel.

piątek, 21 grudnia 2012

Marcin Bruczkowski, Bezsenność w Tokio


Marcin Bruczkowski, Bezsenność w Tokio, Literanova, wyd. Znak

Jeszcze kilka lat temu wyjazd do Japonii był w Polsce równoznaczny z lotem na Księżyc – niby możliwy, ale nieosiągalny. Teraz nadal dla wielu pozostaje w sferze marzeń, ale coraz większa liczba relacji z Kraju Kwitnącej Wiśni pokazuje, że ten stan rzeczy powoli się zmienia. „Bezsenność w Tokio” jest świetnym uzupełnieniem książek „Japoński wachlarz” Joanny Bator czy „Życie jak w Tochigi. Na japońskiej na prowincji” Anny Ikedy (i vice wersa). Wszystkie te trzy pozycje różnią się od siebie sposobem przedstawienia tematu, co innego jest przedmiotem ich zainteresowania, ich autor i autorki mają zupełnie inne przeżycia i inne przyświecają im cele. Wspólnym punktem odniesienia jest jednak osobista perspektywa i bezpośrednie doświadczenie w poznawaniu pewnych aspektów japońskiego stylu życia. Bazująca na faktach z życia autora „Bezsenność w Tokio” może przy tych dwóch książkach trącić pewną myszką – Marcin Bruczkowski spędził w Japonii 10 lat, z których większość przypadła na lata 90. Jego historie dotyczą więc Japonii, która częściowo już nie istnieje. Nie uważam tego za wadę – zawsze jest ciekawie skonfrontować takie starsze relacje z nowymi, zobaczyć, co się zmieniło, a co nadal jest stałe mimo zmian obyczajowości, pędu nowoczesności i nowinek technicznych (np. kapcie do WC). Pewne przemiany zauważył już sam autor, który zastał Japonię niechętną do wynajmowania mieszkań cudzoziemcom, a zostawił coraz częściej poszukującą tego typu lokatorów, gdyż.... gajdzini okazali się czyściejsi i bardziej dbali o cudze dobro niż rodowici Japończycy. Dlatego jeśli czegoś mi brak w tej książce, to konkretnych dat, których nie ma również na skrzydełkach okładki. Tylko pewne wydarzenia – jak trzęsienie ziemi w Kobe czy atak gazowy w tokijskim metrze – pomagają wyznaczyć ramy czasowe.

Bezsenność w Tokio” to przemyślany, wzbogacony dialogami, pełen polotu i dobrego humoru zapis życia studenta i nauczyciela angielskiego, następnie pracującego w biurze salarymana (pracownik umysłowy w garniturze – definicję tego słowa lepiej przedstawił autor w zabawnym i jednocześnie bardzo rzeczowym słowniczku na końcu książki), a w końcu beztroskiego konsultanta komputerowego, którego zawodową sielankę przerwał dotkliwie kryzys gospodarczy. Narratora, jak każdego dwudziestokilkulatka, poza przeżyciem do dnia wypłaty interesowały kontakty towarzyskie, szczególnie z płcią piękną, oraz imprezy. Nie obawiajmy się jednak opisów alkoholowych libacji. Marcin Bruczkowski co prawda nie przeciągnie nas po świątyniach i muzeach ani nie będzie próbował zaszczepić w nas miłości do ćwiczonego przezeń kendo, za to przedstawi praktyczny przewodnik po gajdzińskim życiu w nowoczesnej, a jednocześnie bardzo zamkniętej społeczności, kierującej się wieloma niepisanymi regułami i nakazami. Autor wpomaga nam zrozumieć, jak można było uczciwie i bez pieniędzy zdobyć nowy telewizor, co kradli uczciwi Japończycy i jak pozbywali się starych samochodów, by uniknąć opłat za zezłomowanie, dlaczego tak naprawdę noszą maseczki podczas przeziębień i jak serdeczni potrafią być, gdy na drodze spotkają swojego pierwszego w ogóle i to jeszcze gajdzińskiego autostopowicza. I skąd wziął się pomysł na elektrycznie składane lusterka samochodowe. Bruczkowski wyłapał różne absurdy, ale nie skupiał się tylko na nich. Nie postrzegał Japonii jako jednorodnej krainy, gdzie wszyscy są tacy sami. W „Bezesenności ...” oddaje też głos swoim przyjaciołom - gajdzinom i Japończykom. Wyszło mu to tak dobrze, że przez trzy dni kursowałam z jego książką po domu i podczytywałam ją przy każdej możliwej okazji. Nawet podczas gotowania :)

Za książkę dziękuję wydawnictwu Znak.

P.S. „Bezsenność w Tokio” w tej oto postaci to wznowienie książki, która po raz pierwszy została wydana w 2004 roku

czwartek, 20 grudnia 2012

Giovanni Del Ponte, Niewidzialni




 
 
Giovanni Del Ponte, Niewidzialni. Tajemnica Misty Bay, tłum. Marzena Radomska, wyd. Zielona Sowa

Giovanni Del Ponte, Niewidzialni. Czarownica z Dark Falls, tłum. Katarzyna Kolasa-Garibotto, wyd. Zielona Sowa

Tytułowi Niewidzialni to grupka dzieciaków, które przeżywają niesamowite przygody podczas wakacji. Ich wrodzone, niecodzienne zdolności pomagają im w uporządkowaniu skutków tragicznych wydarzeń z przeszłości. W „Tajemnicy Misty Bay” dowiadują się, co tak naprawdę stało się w latach 30. z grupką ich rówieśników, którzy jako pierwsi nazwali się Niewidzialnymi. W tomie pod tytułem „Czarownica z Dark Falls” odwracają działanie klątwy, która spadła na miasteczko po tym, jak kilkaset lat wcześniej wykryto wśród jego mieszkańców czarownicę. Niewidzalni razem stanowią niezwyciężoną drużynę. Lecz wcześniej, jeszcze przed bliższym poznaniem i połączeniem wspólnych sił, każde z nich przez wiele lat doświadczało odrzucenia ze strony innych dzieci. Peter z powodu eleganckiego języka i schludnego wyglądu. Douglas – ponieważ zbyt często się przeprowadzał, a spora nadwaga była obiektem przykrych żartów w każdej nowej szkole. Osierocona Crystal ma zbyt silny charakter, by przejmować się gadaniem innych. Lecz dotąd w jej życiu nie było bliskich kolegów i koleżanek, gdyż zmarła babcia nauczyła dziewczynkę szanować rośliny i zwierzęta w stopniu niezrozumiałym dla niemal wszystkich dzieciaków w jej wieku. Na szczęście Douglas i Peter okazali się wyjątkami. Trójka przyjaciół darzy się wzajemnym szacunkiem i serdecznością oraz dzielnie stawia czoła wszelakim przeszkodom. A tych autor im nie poskąpił!

Giovanni Del Ponte nie oszczędza swoich młodych bohaterów – piętrzy przed nimi nowe wyzwania, straszy duchami, stawia na ich drodze ludzi, co do których nie wiadomo, czy można im ufać czy nie, pozbawia życia drugoplanowe postacie w tajemniczych okolicznościach, chętnie sięga po nadprzyrodzone zjawiska. Wprowadza do fabuły taki stopień komplikacji, który docenią starsze dzieci i młodsza młodzież, bo maluchy raczej mogą się w niej pogubić. Rozmiar czcionki również sugeruje, że są to książki przeznaczone do samodzielnego czytania przez bieglejszych w tej sztuce czytelników. Zresztą uproszczona charakterystyka bohaterów oraz ich domowe i rodzinne problemy nie są już tak zajmujące dla dorosłego, który chciałby się podjąć roli lektora.

Seria o Niewidzialnych jest bardzo pasjonującą lekturą, ale dla odpowiedniej grupy wiekowej – od 12 lat w górę. Tacy czytelnicy łatwo utożsamią się ze szkolnymi kłopotami Douglasa i zrozumieją, dlaczego Peter nie jest szczęśliwy ze swoimi wymagającymi rodzicami. Spodoba im dreszcz emocji, jaki wiąże się z wymykaniem z domu po rynnie oraz wyzwanie, jakie niesie z sobą szukanie czarodziejskiej księgi w zalanych morską wodą korytarzach. Docenią także dążenie Niewidzialnych do poznania prawdy i to, że zawsze stają oni po stronie dobra. Jestem pewna, że przygody trójki przyjaciół pochłoną ich na wiele godzin!

Za książki dziękuję wydawnictwu Zielona Sowa.

wtorek, 11 grudnia 2012

Kerstin Gier, Trylogia czasu. Zieleń szmaragdu


 
 
Kerstin Gier, Trylogia czasu. Zieleń szmaragdu, tłum. Agata Janiszewska, wyd. Literacki Egmont

Trylogia czasu”, której ostatnim tomem jest „Zieleń szmaragdu”, ma w sobie świeżość, urok oraz idealnie zachowaną równowagę między czystym romantyzmem a codziennością, w której niebanalną rolę odgrywa przyjaźń i lojalność. Kerstin Gier dedykuje „Zieleń szmaragdu” wszystkim dziewczynom bez względu na wiek, „bo uczucia są te same, czy ma się 14, czy 41 lat”. I rzeczywiście, chociaż najważniejszymi bohaterami całego cyklu są nastolatkowie, z wielką przyjemnością czyta go się także w dojrzalszym wieku.

Fabuła „Trylogii czasu” to awanturnicze zawirowania, prowadzenie podwójnej gry oraz złamane pierwszą miłością serce. Ale także i poczucie humoru oraz kilka fantastycznych umiejętności, wśród których na pierwszym miejscu plasuje się oczywiście możliwość przenoszenia do różnych epok, a na drugim, nie mniej fascynująca skłonność do rozmów z duchami zmarłych i niewidzialnymi dla innych baśniowymi stworkami. Te dwa talenty na raz posiada tylko główna bohaterka imieniem Gwendolyn, bo w jej rodzinie samo przenoszenie się w czasie nie jest niczym niezwykłym, chociaż niedostępnym dla każdego. Gwendolyn jest jednak ostatnią nosicielką rodzinnego genu. W dodatku jej matka ukryła prawdziwą datę urodzin dziewczynki, przez co straciła ona lata ćwiczeń pozwalających na swobodne poruszanie się w różnych okresach historii.

„Zieleń szmaragdu” jest tomem rozstrzygającym, dlatego łatwiej jest tu niż w poprzednich częściach domyślić się powodu tej decyzji. Razem z Gwendolyn w końcu się dowiemy, co tak naprawdę grozi jej ze strony mrocznego hrabiego Saint Germain, co czuje do niej przystojny i wyniosły Gideon, a także pozna jeden ważny rodzinny sekret. Jeśli ktoś się martwi, że „Zieleń szmaragdu” nie zaskoczy go niczym nowym, mogę zapewnić, że właśnie będzie inaczej. Bowiem rozwikłanie starych wątków doprowadzi do kolejnych komplikacji i postawi przed Gwendolyn nowe wyzwania. Jak zawsze będzie jej towarzyszyć gromadka żywych i tych widmowych przyjaciół oraz najbliższa rodzina, w tym dziadek Gwen, który wspiera wnuczkę na kilka dziesięcioleci przed jej narodzinami. W „Trylogii czasu” nie takie rzeczy są możliwe!

Za książkę dziękuję wydawnctwu Egmont.
 
 
 

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Christopher Buckley, Sądne konkury



Christopher Buckley, Sądne konkury, tłum. Piotr Kulig, wyd. Noir sur Blanc

Przez dłuższy czas nie mogłam przejść przez wstęp opowiadający o tracącym siły umysłowe sędzim Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. Nawet folia aluminiowa na jego uszach nie od razu mnie przekonała, że będą miała do czynienia z pozbawioną złośliwości satyrą, a nie z jakimś ponurym powieścidłem o państwowych zdradach i mało intersujących intrygach między politykami. Na szczęście udało się i dzięki temu mogę z pełnym przekonaniem twierdzić, że choć „Sądne konkury” nie powodują głośnych wybuchów śmiechu, sprawiają, że podczas czytania nie opuszcza nas poczucie zadowolenia i dobre samopoczucie. Chciałabym, żeby w Polsce powstała podoba powieść o politykach i urzędnikach państwowych, która pokazuje ich i jako oddanych swojej pracy fachowców, i jako ludzi z krwi i kości – z problemami, śmiesznostkami, poglądami, którym są wierni nie bardziej niż prawu oraz osobistymi sympatiami i antypatiami, nad którymi nie zawsze potrafią zapanować. I to jeszcze w sposób ciepły i lekko prześmiewczy, niemający nic wspólnego z opluwaniem żadnej ze stron.

Nie znaczy to jednak, że w „Sądnych konkurach” nie znajdziemy żadnej szpilki czy prztyczka w nos. Buckley wyraźnie nabija się z zawodowych polityków, których ambicje blokują działanie państwa, z ich przywiązania do rankingów popularności i traktowania swojej pracy jak telewizyjnego show, w którym ważne jest pokazanie odpowiedniego profilu i złożenie obietnic, które zadowolą publikę bez względu na koszty czy dalekosiężne skutki. Wszystkie te cechy ogniskuje w sobie senator Dexter Mitchell, bodaj najbardziej komiczna ze wszystkich postaci występujących w powieści. Mitchell jest tym śmieszniejszy, im bardziej stara się sięgnąć po upragniony fotel prezydenta. W dodatku obecny prezydent, Donald P. Vanderdamp, który jest głównym konkurentem Mitchella, ma zupełnie inny styl działania i myślenie. Powołanie do życia tak bardzo różniących się bohaterów to naprawdę przepyszny pomysł!

Wybory prezydenckie to tylko jeden z ważniejszych wątków fabuły. Akcja książki zaczyna się, gdy zniedołężniałemu sędziemu Brinninowi trzeba znaleźć godnego następcę. Sprawa ta jest niezwykłej wagi, gdyż Sąd Najwyższy w USA to najważniejsza instytucja w kraju obok Kongresu i samego prezydenta. To także ostateczna instancja, do której można się odwołać i której wyroki muszą być zgodne z konstytucją. Prezydent Vanderdamp powołuje na to stanowisko osobę nietuzinkową, obdarzoną odpowiednim doświadczeniem, mocną osobowością oraz niewyparzonym językiem. Seksowną sędzinę Pepper Cartwright, która wprowadza niezłe zamieszanie w waszyngtońskich kuluarach i miejscach posiedzeń Sądu Najwyższego. I żeby było jasne – postępuje niekoniecznie tak, jakbyśmy się spodziewali. Na jej przykładzie Buckely lubi pokazać, że prawo bywa odmienne od wewnętrznego przekonania o tym, co jest dobre a co złe, a niektóre rozstrzygnięcia wręcz trącą absurdem.

Mimo tych momentów, gdy akcja lekko przyhamowuje i gdy autor „porzuca” sędzinę Cartwright (mimo wszystko szkoda) na rzecz senatora Dextera Mitchella, „Sądne konkury” czytało mi się bardzo dobrze i mogę je polecić. Zresztą niech każdy - tak jak pozytywnie przedstawiony przez Buckleya naród amerykański – wybierze dla siebie to, co najlepsze.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Noir sur Blanc.

piątek, 7 grudnia 2012

Siergiej Kuzniecow, Skóra motyla




Siergiej Kuzniecow, Skóra motyla, tłum. Edyta Górnaś, Platforma Strachu, wyd. Muza

Mam bardzo mieszane uczucia co do tej powieści. Nie poczułam do niej sympatii, a jednak... pochłonęłam ją! I to znacznie szybciej niż się spodziewałam. Tematyka, po którą sięga Kuzniecow budzi instyntowną odrazę – osiąganie rozkoszy przez zadawanie bólu, okrutne rany znaczące bezbronne ciała dzień po dniu aż do chwili, gdy ustaje bicie ich serca. Jednocześnie jest wyczuwalne, że ten wybór motywu przewodniego nie ma nic wspólnego z dostarczaniem rozrywki i dreszczyku emocji. Autor, poprzez przemyślnie skonstruowaną fabułę, prowadzi z czytelnikiem grę – krwawe detale mają nim wstrząsnąć, zapisać się w pamięci i zwrócić uwagę na niedające się pojąć zło. Na cienką granicę, jaka oddziela praktyki sado-maso prowadzone za obupólną zgodą (często nawet w takiej formie będące nie do przyjęcia przez ogół) od osiągania spełnienia poprzez czyjeś uprzedmiotowienie i fizyczne tortury.

Kuzniecow znakomicie odrobił lekcję o psychopatycznych mordercach. Czytając jego psychologiczny thriller, dowiemy się o nich bardzo wiele, ale nie na sposób amerykański, czyli w formie wykładu, tylko z ust różnych drugoplanowych postaci. Nazwiska, cechy charakterystyczne, odrażające czyny, naukowe teorie co i rusz pojawiają się na kartach „Skóry motyla”. Nie wszystkie są wyważone, niektóre nawet lekko dziwaczne (jak ta o krwawych rytuałach Aztekach i Majów). I to jeden z powodów, dla których uważam, że „Skóra motyla” nadaje się wyłącznie dla dojrzałego i uważnego czytelnika, który nie weźmie za dobrą monetę wszystkiego, co przeczyta. Z drugiej strony te różnorakie teorie obnażają bezradność - i zwykłych ludzi, i naukowców - wobec osób, które zabijają dla zabijania, podniecają się czyimś cierpieniem, nie mają oporów, by kłuc, wypalać, zdzierać skórę, obcinać po kawałku ludzie ciało (tego typu szczegóły, bardziej konkretnie podane niż robię to ja - to drugi powód!). Tak naprawdę nie wiadomo, co czyni człowieka bestią bez sumienia. Trudne dzieciństwo, rozgłos medialny czy wpływ gier komputerowych nie tłumaczą wszystkich przypadków.

Paradoksalnie, chociaż ta tematyka jest główną osnową powieści, zdecydowanie przeważają w niej fragmenty obyczajowe. Z osobą kata kobiet mamy niewiele do czynienia w stosunku do innych jej bohaterów, zwłaszcza dwóch przyjaciółek – biznesmenki Olgi i redaktor naczelnej portalu informacyjnego imieniem Ksenia. Te dwie młode kobiety to przedstawicielki nowego rosyjskiego społeczeństwa: korzystającego z możliwości robienia dużych pieniędzy, z nowych technologii, ze zniesienia tabu z seksualności. Tylko pozostałości dzikiego kapitalizmu lat 90., zamachy terrorystyczne, mówienie wprost o utracie niezależności mediów mogą różnić tę społeczność od zachodnich. Więź między Ksenią a Olgą jest wyjątkowo silna, chociaż dzieli je różnica wieku oraz inne doświadczenia i potrzeby. Ksenia - poszukująca nietypowych podniet seksualnych i pomysłodawczyni portalu o moskiewskim modercy kobiet – nie podejrzewa, że przyjdzie jej się z nim zmierzyć. Zanim to nastąpi, groza będzie nas wciskać w fotel za każdym razem, gdy na scenie pojawi się właśnie on. Będzie nas zagadywał, przekonywał, coraz częściej przerażał, a gdy odbierze Kseni to, na czym jej najbardziej zależy, odczujemy to niemal fizycznie. Jak cios prosto w serce!

Niebezpieczna książka, za to pozbawiona obłudy i pustoty!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Muza.
 
PS. Notka o autorze dla zainteresowanych. Robi wrażenie! http://ksiazki.wp.pl/aid,39015,nazwisko,Siergiej-Kuzniecow,autor.html?ticaid=1fa97

środa, 5 grudnia 2012

Marie Lu, Legenda. Rebeliant


 
Marie Lu, Legenda. Rebeliant, tłum. Marcin Mortka, wyd. Zielona Sowa

Wydawałoby się na pierwszy rzut oka, że Marie Lu przesadza, że stworzony przez nią świat jest zbyt czarno-biały, zbyt okrutny i niesprawiedliwy. Jednak wiemy przecież, że dyktatur - które „pożerają” swoich obywateli, wykorzystują ich i tak łatwo zabijają, gdy przestają być potrzebni – nigdy nie brakuje. W miejsce jednej pojawiają się kolejne. I czasem mijają dziesięciolecia nim i one upadną. Zatem naturalne jest, że Stany Zjednoczone w kształcie, w jakim obecnie znamy to państwo, w przyszłości może przestać istnieć. I jak w powieści Marie Lu, rozpadnie się na zwalczające się państewka, z których przynajmniej jedno będzie miało przez jedenaście kadencji tego samego prezydenta, rządzącego twardą ręka, bez litości i przy pomocy kłamstw propagandy.

Republika, w której rozgrywa się akcja „Legendy”, to kraj uwikłany w niekończącą się wojnę. Dlatego podczas Próby – testu, któremu poddaje się już dziesięciolatków – właściciele najbardziej pożądanych cech kierowani są do szkół wojskowych. I to oni właśnie mogą liczyć w przyszłości na najlepszą karierę, bogactwo i posłuch. Tak właśnie miało być w przypadku June Iparis wywodzącej się z zamożnej dzielnicy. Ale już nie do osiągnięcia dla Daya z ubogiej rodziny, gdzie kurczaka jada się tylko od święta. I to bynajmniej nie z powodu braku zalet chłopaka. Gdyż Republika to państwo, które pozornie daje równe szanse. W rzeczywstości nie waha się przed eksperymentowaniem na swoich obywatelach, nawet gdy są tylko dziećmi, i jest gotowe zniszczyć każdego, kto jest gotowy odkryć i ujawnić jego tajemnice.

Narracja „Legendy” jest poprowadzona dwutorowo. Na przemian autorka oddaje głos to Dayowi, to June, wtrącając między ich często dramatyczne relacje romantyczną nutę. Day i June są jak dwie połówki jabłka. Ich historie uzupełniają się, a kiedy w końcu przyjdzie im zetknąć się twarzą w twarz, zbiorą w całość fragmenty posiadanej wiedzy, spojrzą na nie w inny sposób i odkryją, w jakim są niebezpieczeństwie. Ten proces jest tym bardziej ciekawy, że przez dłuższy czas June i Day stoją po wrogich sobie stronach, a przepaść między nimi powiększa krew ich bliskich.

Styl pisania Marie Lu jest prosty i rzeczowy, fabuła zaś przemyślana w każdym calu i nie pozwalająca na nudę. Może nie jest za bardzo odkrywcza, ale na pewno nie można zarzucić jej schematyzmu i podpatrywania pomysłów innych autorów. Głównymi adresatami „Legendy” są – podobnie jak jej bohaterowie – nastolatkowie. Niemniej dorosły, który chce przypomnieć sobie młodzieńcze bicie serca, niemal niczym nieograniczone poczucie wiary we własne siły oraz szlachetność walki z lepiej zorganizowanym i posiadającym większe możliwości złem, odnajdzie w „Legendzie” te wszystkie pozytywne uczucia. Oraz ostrzeżenie, by nie podejmować takich wyborów, które w przyszłości zaowocują powstaniem totalitarnego kraju, takiego jak ten, w którym muszą żyć Day i June.

Jedno jest pewne. Jeśli „Legenda” posiada jakąś wyraźną wadę, to jest nią to, że na kolejne tomy o podtytułach „Wybraniec” i „Patriota” przyjdzie nam jeszcze poczekać, podczas gdy miałoby się ochotę przeczytać na raz cały cykl!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Zielona Sowa.

sobota, 1 grudnia 2012

Jacqueline Kennedy, Historyczne rozmowy o życiu z Johnem F. Kennedym



Jacqueline Kennedy, Historyczne rozmowy o życiu z Johnem F. Kennedym. Rozmowy przeprowadził Arthur M. Schlesinger jr, 1964, tłum. Anna Sak, Literanova, wyd. Znak

Wielkoduszny wobec politycznych oponentów, w domu wolał czekać na wyciągniętą na zgodę dłoń żony. Której jeszcze jako narzeczonej zlecił tłumaczenie kilkunastu francuskich książek na tematy społeczno-polityczne. Sam czytał bardzo dużo, nawet w wannie i gdy wiązał krawat. Chętnie tańczył, chociaż rzadko pozwalal mu na to uraz kręgosłupa - pamiątka po czynnej służbie w marynarce wojennej podczas 2. wojny światowej. John F. Kennedy, nazywany JFK, dla bliskich po prostu Jack. Dzięki tej książce zobaczymy go oczami żony.

Historyczne rozmowy...” zostały nagrane po prawie czterech miesięcach od zastrzelenia JFK w Dallas. Ich celem było upamiętnienie rządów prezydenta Kennedy'ego, przedstawienie idei, które mu przyświecały i zachowanie w pamięci jego kroków na scenie wielkiej polityki. Począwszy od lat spędzmych w Kongresie, starań o prezydenturę, wybory, aż po decyzje personalne przy tworzeniu nowego rządu i kryzysy, z którymi przyszło mu się zmierzyć podczas sprawowania urzędu. Wywiad, którego Jaqueline Kennedy udzieliła Athurowi Schlessingerowi jest o tyle ważny, że pokazuje prezydenta Kennedy'ego także jako człowieka z konkretnymi zainteresowaniami, ambicjami, z problemami zdrowotnymi, lubiącego życie towarzyskie. Nie jest to jednak rozmowa przeprowadzona we współczesnym stylu, gdzie wszystko, co intymne zostaje wyciągnięte na wierzch. Dzieje się tak i ze względu na osobę pierwszej damy (jej córka Caroline w przedmowie podkreśla przewrażliwienie matki na punkcie dyskrecji) oraz ze względu na osobę pytającego – Arthura Schlessingera, profesora Harvardu, laureata Nagrody Pulitzera (tak jak sam Kennedy!), historyka, specjalnego asysteta JFK i bezpośredniego świadka jego kariery. W takich okolicznościach zaglądanie komuś pod kołdrę nie wchodziło w grę. Kiedy jednak zadaje się pytania komuś, kto był blisko w wielu przełomowych chwilach i był emocjonalnie związany z daną osobą, nie sposób nie dowiedzieć się czegoś, co znacznie wykracza poza oficjalny wizerunek.

Historyczne rozmowy...” zawierają pewne szczegóły, bezcenne z punktu widzenia historyków, które dla przeciętnego czytelnika, zwłaszcza polskiego, mogą nie być aż tak interesujące. Jednak po skończeniu lektury widać, że to one właśnie pozwalają na uzyskanie całościowego obrazu polityki amerykańskiej w latach 60. I na zrozumienie fenomenu jednego z najmłodszych prezydentów w dziejach Stanów Zjednoczonych. Lecz i tak więcej zadowolenia daje wyłuskiwanie odniesień do spraw zwyczajnych, prywatnych, nawet domowych, które niekiedy „wdzierały się” do strefy urzędowej, jak wkraczająca w sam środek ważnej rozmowy kilkuletnia Caroline w butach na obcasach swojej mamy. Pamięć Jacqueline przechowała nastroje i emocje męża, ich wspólne zmęczenie podczas kampanii wyborczej, nieoczekiwanie ciepłe przyjęcie w Wirginii Zachodniej, karmienie pand w ogrodzie Nehru czy nieoczekiwany prezent od Chruszczowa, którego pierwsza dama niebacznie poprosiła o szczeniaka jednej z radzieckich suk-kosmonautek. To dzięki temu wywiadowi dowiedziałam się o renowacji Białego Domu, po której stał się godną wizytówką kraju, a nie tylko zbiorowiskiem przypadkowych mebli. Oraz co tak naprawdę stało za wyborem antypatycznego Lyndona B. Johnsona na wiceprezydenta. A także o wtorkowych spotkaniach żon senatorów, podczas których... zwijały one bandaże! Jacqueline Kennedy na temat innych polityków wypowiada się szczerze, nie ukrywając swojej i mężowskiej sympatii lub jej braku. Czy to dlatego utajniono je na 50 lat?

Mimo redakcji tekstu język książki momentami bardzo wyczuwalnie zachowuje cechy stylu mówionego, który w wersji pisanej zawsze będzie się wydawał nieco chaotyczny i mniej zrozumiały. Dlatego pochwalam decyzję wydawcy o dodaniu do polskiego wydania płyty z nagrywanym podczas siedmiu dni wywiadem.

Historyczne rozmowy...” to lektura dla uważnego odbiorcy, którego pasjonuje czytanie między wierszami, szukanie ciekawostek i wyciąganie wniosków. I który jednocześnie lubi historię, także tę opisującą czasy pokoju. Moim zdaniem rozgrywki polityczne zdecydowanie „przegrywają” z zainteresowaniem, jakie się poświęca wojnom. Ale to już inny temat. Teraz jest czas na głos Jacqueline Kennedy.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Znak.

wtorek, 27 listopada 2012

Paolo Bacigalupi, Zatopione Miasta



Paolo Bacigalupi, Zatopione Miasta, tłum. Łukasz Małecki, wyd. Wydawnictwo Literackie

Bacigalupi zajrzał w przyszłość i to, co tam ujrzał, nie napawa optymizmem. Zmiany klimatyczne sprawiają, że tam, gdzie dotąd zimą padał śnieg, lepki upał przylega do skóry, dzikie pnącza ocierają się o wystrzępione ubrania, woda w rozpadliskach gnije i pokrywa się zieloną rzęsą. Tropikalna roślinność przyciąga tu egzotyczne zwierzęta – aligatory oraz zmutowane wilkojoty. Pośrodku tej dziczy tkwią Zatopione Miasta. To podtapiana przez ocean, olbrzymia miejska aglomeracja, rozbierana na surowce wtórne, dewastowana, zryta pociskami, opanowana przez dzikie zwierzęta i młodocianych żołnierzy. To ścierwa wojny, których nikt nie chce poza generałami i pułkownikami ze zwalczających się nawzajem frakcji. Postrach wieśniaków, którzy uprawiają wokół Zatopionych Miast swoje poletka ze złudną nadzieją, że nikomu nie będzie się chciało pokusić o ich nędzną zawartość. Cały ten region to pułapka bez wyjścia. Jego granice są szczelnie obstawione genetycznie zmodyfikowanymi hordami żołnierzy tych rządów i korporacji, które nie chcą, by konflikt rozlał się na resztę terytorium, które niegdyś nosiło wspólną nazwę Stanów Zjednoczonych.

Proza Bacigalupiego bardzo przekonująco odmalowuje koszmar ludzi, którzy ugrzęźli na tym kawałku ziemi, pozbawieni nadziei na jakąkolwiek zmianę. Sami godni współczucia, nie obdarzają nim jednak słabszych od siebie i bardziej pokrzywdzonych przez los. Cała ta książka opowiada o brutalności i zdziczeniu obyczajów, o ogromnym strachu przed niepewnym jutrem i niechęci wobec obcych oraz o przedwczesnej, wymuszonej okolicznościami dorosłości. W takim świecie znalazła się Mahlia, uciekinierka z Zatopionych Miast, córka miejscowej i chińskiego rozjemcy, jednego z wielu, którzy próbowali powstrzymać upadek Zatopionych Miast. Historię tego miejsca poznajemy stopniowo poprzez wspomnienia Mahlii. Ale nawet ona nie wie, co dokładnie było przyczyną konfliktu, który przerodził się w partyzancką wojnę z udziałem dzieci i nastolatków. Niemniej to jedne z najciekawszych fragmentów powieści, które nadają opowiadanej historii głębszą perspektywę i ostatecznie uświadamiają czytelnikowi powagę sytuacji. Tak jak okręty rozjemców nie wróciły ani po Mahlię i jej matkę, tak dziewczynę i jej przyjaciela Mouse'a nie zbawi żaden cud. Mahlia jest przyzwyczajona do samodzielności i podejmowania szybkich, pozbawionych etycznych wątpliwości decyzji. Kiedy więc na bagnach spotyka rannego, zmutowanego żołnierza, wie, że jest on jej jedyną szansą na opuszczenie Zatopionych Miast i normalne życie. To początek wielu dramatycznych wydarzeń, których stawką jest lojalność i przyjaźń.

Autor poprowadził akcję w taki sposób, że połyka się ją łapczywie. I tak sugestywnie, że emocje bohaterów stają się naszymi, a otaczającą ich wilgoć, gorąc i brud – niemal czujemy na własnej skórze. Postępowanie pierwszoplanowych bohaterów nie jest do końca przewidywalne, bez względu na to po czyjej stronie stoją i jakie kierują nimi motywy, gdyż pisarz zadbał o ich wielowymiarowość i psychologiczny autentyzm. Jedną z najciekawszych postaci w książce jest doktor Mahfouz, którego postawa i umiejętności reprezentują niedostępny świat cywilizacji i kultury. Dla Mahlii spotkanie go było lekcją innego życia, chociaż doceniła ją dużo później.

Nietrudno znaleźć w powieści Paolo Bacigalupiego kilka analogii do współczesności – poprzez afrykańskie dzieci-żołnierzy, pokojowe misje, którą budzą uśmiech politowania watażków trzymających w szachu cywilów, po brutalność i agresję, które zbyt często wygrywają z cywilizacją. Mimo to perypetie Mahlii dają pewną nadzieję na to, że indywidualnym losem można pokierować według własnego uznania. A przynajmniej spróbować to zrobić. To jeden z ważniejszych powodów, dla których „Zatopione Miasta” przeczytałam jednym tchem!

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Amy Stewart, Zbrodnie robali


 
 
Amy Stewart, Zbrodnie robali, tłum. Dariusz Wójtowicz, literatura faktu poza seriami, wyd. W.A.B.

Krzyczysz w niebogłosy, kiedy widzisz na ścianie cień albo gdy coś szybko przepełza po podłodze? Na myśl, że możesz dotknąć czegoś śliskiego, wijącego się lub pokrytego masą włosków – wzdrygasz się z obrzydzenia? Masz rację! Bo chociaż robale są pożyteczne i bez nich nasz świat przestałby istnieć, wiele z nich potrafi nieźle uprzykrzyć nam życie. A czasem nawet go pozbawić.

Zbrodnie robali” Amy Stewart nie są fachowym przewodnikiem po świecie owadów ani poradnikiem medycznym. To zbiór zwięźle przedstawionych ciekawostek dotyczących stworzeń, których albo nie dostrzegamy gołym okiem, albo nie zwracamy na nie większej uwagi. Dopóki nie ugryzą, nie złożą jaj, nie zaczną zjadać naszych książek czy mebli lub nie wstrzykną trucizny. Amy Stewart swobodnie rozciąga definicję „robali” nie tylko na owady, ale również na pajęczaki, skąposzeczty i jeszcze inne. Łączy je to, że pełzają, bzykają, latają i... szkodzą. Bywa, że „tylko” niszczą uprawy i lasy, kiedy indziej przenoszą groźne choroby lub pasożytują w naszych ciałach. Ich jad może sprawić nam wielki ból, wywołać wysypkę lub... zabić! Autorka przygląda się po kolei przedstawicielom różnych gatunków – tym groźnym, jak i tym tylko dokuczliwym. Od czasu do czasu zaczyna rozdział od przytoczenia konkretnego przypadku, który spotkał daną osobę. Kiedy indziej sięga po opisy klęsk żywiołowych i pandemii lub wymienia niespodziewane skutki odkryć geograficznych i wymiany handlowej między kontynentami. Zajmująco podaje zgromadzone przez siebie wiadomości, ujawnia nieznane szerzej lub zapomniane już fakty – jak na przykład wyprawa ratunkowa prowadzona przez Henry'ego Mortona Stanleya niechcący rozwlokła po Afryce śpiączkę i wywołującą ją muchę tse-tse lub który to amerykański szkodnik wstrząsnął przemysłem winiarskim w Europie i omal go nie zniszczył raz na zawsze, kto wykorzystywał pszczoły i osy jako broń biologiczną oraz jak zwykłe filtrowanie wody powstrzymało groźną epidemię na Czarnym Lądzie.

Dziwne zwyczaje godowe, niezwykłe zdolności przystosowawcze, cykl życiowy, który wspomaga pracę... kryminologów – książka Amy Stewart to kopalnia informacji wywołujących na przemian ekscytację i gęsią skórkę. Bez zbytniego rozwodzenia się udowadnia, że teoria głosząca człowieka panem stworzenia jest tylko naszym pobożnym życzeniem. Zwłaszcza że bywają gatunki, które człowieka po prostu ignorują (z 4 tysięcy gatunków wszy na ludziach „chcą” żerować tylko 3 z nich), a inne są mało wrażliwe na próby pozbycia się ich z naszych domów czy ciał.

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.

piątek, 23 listopada 2012

Roma Ligocka, Dobre dziecko


 
Roma Ligocka, Dobre dziecko, wyd. Wydawnictwo Literackie

Dobre dziecko” niesie ze sobą duży emocjonalny ładunek, stąd nic dziwnego, że Roma Ligocka dopiero teraz, lata po wydaniu „Dziewczynki w czerwonym płaszczyku” zmierzyła się z kolejną częścią swojego życia. Jej historia porusza i pozostaje długo w pamięci. Ponieważ to, o czym Roma Ligocka pisze w „Dziewczynce w czerwonym płaszczyku” i w „Dobrym dziecku” ma jeden wspólny mianownik – wspomnienia oparte na prawdziwych przeżyciach. W przeciwieństwe do innej literatury wspomnieniowej te dwie pozycje jednak, chociaż cofają nas w lata wojenne i powojenne, odbieramy bez czasowego dystansu, zupełnie jakby autorka wciąż przechowywała w głębi swojej psychiki maleńkie dziecko, a później nastolatkę. Jej odczuć nie zatarło kilka dziesięcioleci, które dzielą opisane wydarzenia od współczesności. Sugeruje to zresztą rozpoczęcie i zakończenie książki, rodzaj klamry opasującej ten swoisty powrót do przeszłości, jakim jest „Dobre dziecko”, a pisanej z pozycji osoby dorosłej, dojrzałej, a jednak pełnej uczuciowego niedosytu.

Zetknięcie z autetytycznym cierpieniem, niedotykającym nas bezpośrednio i opisanym tak wiarygodnie daje dużo czytelniczej satysfakcji, ale z drugiej strony, tak po ludzku, budzi współczucie. Nadmierna wrażliwość, brak poczucia bezpieczeństwa i stałości czegokolwiek w życiu, próby rozmowy o wojnie z kimś dorosłym kwitowane zawsze (bez złej woli!) - Po co wracać do tych okropności? To już minęło. I jeszcze związek matki z innym, żonatym mężczyzną – źródło wstydu, upokorzenia, lęku przed utratą najbliższej osoby, a nawet fizycznego wstrętu. To niebezpieczny koktajl dla dorastającej, trzymającej się na uboczu i mającej swój wewnętrzny świat dziewczynki. Zaczytanej w książkach i marzącej o karierze aktorki lub malarki. Wertującej jedyny ocalały pamiętnik babci, Anny Abrahamerowej. Śniącej nocami o uciekaniu przed Niemcami, w dzień przywołującej pamięć zmarłych tragicznie krewnych, w tym babci, tym razem matki ojca, która w getcie wepchnęła maleńką Romę pod stół (ratując jej tym życie) zanim została wywleczona z mieszkania i zabita.

Podstawą fabuły „Dobrego dziecka” jest silna więź między matką i córką, której istnienie nie wyklucza niestety nieporozumień i barier między nimi obiema. Autorka przytacza okoliczności, które towarzyszyły stopniowemu oddalaniu się ich od siebie. Mimo troski jednej o córkę. Mimo wręcz fizycznej potrzeby obecności matki drugiej. Mimo miłości, którą do siebie czuły. Żal dorosłej kobiety, która pragnie ułożyć sobie na nowo życie i mieć własną rodzinę, zderzał się z nieuświadomionymi do końca potrzebami osieroconej nastolatki. Chociaż traumatyczne przeżycia wojenne nie ułatwiały ich stosunków, ich zachowania wydają się dziwnie znajome, pobrzmiewa w nich echo rozmów toczonych na domowym froncie wielu rodzin. Gdzie wzajemne, choć niezamierzone ranienie jest na porządku dziennym, mimo że odbywa się wbrew chęciom i wprowadza wrzenie w międzypokoleniowe relacje. Nie odnoszę wrażenia, żeby Roma Ligocka piętnowała swoją matkę lub kierowała w jej stronę oskarżenia. Autorka „Dobrego dziecka” odnosi się do sytuacji, gdy najbliższa nam osoba, nieważne czy dziecko czy ktoś dorosły, staje się mimowolnie źródłem cierpienia. Sytuacji, która przerasta zaintersowanych i z której trudno znaleźć wyjście. Może nam, żyjącym w czasach pokoju, z dostępem do fachowej literatury będzie łatwiej wyrwać się z tej matni?

Premiera 29 listopada.

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

środa, 21 listopada 2012

Konkurs Fabryki Słów na grafikę!

Wydawnictwo Fabryka Słów ogłasza konkurs na grafikę ze świata "Czerwonej mgły" i "Czarnego Horyzontu".
Technika prac dowolna.
Termin nadsyłania – do 13.12.2012
Prace prosimy przesyłać na adres: konkurs@fabrykaslow.com.pl
A w tytule maila wpisać: GRAFIKA + imię i nazwisko
Jury: Przemek "Trust" Truściński i Tomasz Kołodziejczak
Nagroda główna - podobizna zwycięzcy (na podstawie zdjęcia) zostanie umieszczona (wrysowana) wraz z głównym bohaterem Kajetanem Kłobudzkim w ilustracji stworzonej przez Przemka "Trusta" Truścińskiego. Zwycięzca otrzyma oryginał pracy "Trusta".
Dodatkowo - zestaw książek Fabryki Słów.
II i III miejsce - zestaw książek Fabryki Słów
 
 

piątek, 16 listopada 2012

Zmiany na Łowisku

Od tego tygodnia Łowisko książek zaczęło swoją działalność na facebooku, po to by ułatwić dostęp wszystkim tym, którzy posiadają na nim konto, a nie dysponują gmailem. Zachęcam do zaglądnia, komentowania i opinii także na http://www.facebook.com/LowiskoKsiazek , gdzie znajdziecie też zapowiedzi, informacje o spotkaniach, ciekawostki itp.

Zmieniam również formułę rozpoczynania recenzji od tytułów wymyślanych przeze mnie na rzecz tytułu danej książki. To niewielka modyfikacja, ale mam nadzieję, że ułatwi rozeznanie się w gąszczu opisywanych książek :)

wtorek, 13 listopada 2012

Mistrz miłosiernych homonimów



Grégoire Delacourt, Pisarz rodzinny, tłum. Krzysztof Umiński, wyd. Drzewo Babel

Jest wiele historii o rodzinach i ich wewnętrznych pęknięciach. I „Pisarz rodzinny” wpisuje się w ten nurt, ale w bardzo specyficzny sposób. Nie ma oszałamiającej objętości, wydaje się równie łatwy do przełknięcia, co do zapomnienia. Lecz to tylko pozory, bo na stronach „Pisarza rodzinnego” kryje się pewna przyjemna niespodzianka, do której kluczem jest właśnie... klucz z piórem złożonym ze stalówek różnej długości! Ten autorstwa Michała Batorego, który widnieje na okładce. To z jednej strony zachęta, by zajrzeć w prywatne życie pewnej francuskiej rodziny. Z drugiej to taki wytrych, którym Delacourt dociera do nas, czytelników, i nawiązuje z nami kontakt. Bo Delacourt wie, jak posługiwać się słowami, jak stworzyć na pozór mało skomplikowaną kombinację, która wywoła w nas określone uczucia i skojarzenia, która przywoła zapachy i kolory, przywiąże do siebie na długie godziny, dotknie czułego punktu, obudzi wspomnienia, czasem tęsknotę. Tym samym łanie sterotyp, który zakłada, że autor reklam (którym Grégoire Delacourt jest na co dzień) i pisarz powieści to dwa różne zawody i rzemiosła. Po lekturze „Pisarza rodzinnego” dochodzę do wniosku, że jedyne czym się różnią, to celem, bo tak samo wymagają sprawności językowej i umiejętności odnoszenia się do wyobraźni i wrażliwości odbiorców.

Delacourt czaruje więc nas słowami, ale nie oszukuje i nie przedstawia swoich bohaterów w świetle lepszym niż na to zasługują. Jego zdania są krótkie, rozdziały często nieprzekraczają strony, dwóch. Mimo to szybko zaczyna nas przygniatać ciężar zobowiązań złożony na barki Édouarda okrzykniętego obiecującym talentem literackim w wieku zaledwie siedmiu lat. Radość rodzeństwa, oczekiwania rodziców naznaczyły go na zawsze i pchnęły jego losy na tory, z których daremnie próbował się wyrwać. Słowa stały się podstawą jego bytu, narzędziem do oswajania rzeczywistości, wpływania na nią i emocje otaczających go ludzi. Narzędziem jednak dosyć kapryśnym, nie zawsze prowadzającym do zamierzonego celu, a czasem i tam, gdzie Édouard nigdy nie chciałby się znaleźć. Innym czynnikiem, który ukształtował Édouarda był rozpad jego niegdyś bardzo szczęśliwej rodziny i małżeństwa rodziców. Bez konkretnie zarysowanych powodów. Co sprawia, że Édouard, jeszcze dziecko, zaczyna instynktownie ich dociekać i jednocześnie szukać formuły mogącej skleić to, co popsute. Nadaremno. Być może dlatego bohater jako dorosły jest dziwnie bezwolny w swoich wyborach życiowych. O ile zawodowe przynoszą mu sukcesy, w osobistych pozwala narzucać sobie rozwiązania. Ponieważ narracja jest prowadzona pierwszoosobowo, od razu uderza jej dystans i beznamiętność wobec Moniki, dziewczyny, narzeczonej, w końcu żony i matki dzieci głównego bohatera. Édouard uzewnętrznia emocje, gdy zaczyna opowiadać o matce, ojcu, siostrze i bracie. W kontaktach z nimi szuka utraconej beztroski, magicznej chwili, gdy nic nie było jeszcze przesądzone i wspólnego śmiechu w żółtej kuchni.

Przez trzy dekady życia towarzyszymy Édouardowi, ani na chwilę się nudząc. Jego opowieść jest szczera, a sposób opowiedzenia – boski w swojej prostocie i pozbawiony taniej psychologii. Trochę zadumy, czasem leki uśmieszek i kolejne strony szybko prowadzą nas do... happy endu! Dla nas jest on tylko końcem, dla Édouarda początkiem życia, w którym pojawia się nadzieja na miłość.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Drzewo Babel.

środa, 7 listopada 2012

Bella z Montparnassu!



 
Izabela Czajka-Stachowicz, Dubo..., Dubon..., Dubonnet, wyd. 2, wyd. W.A.B.

Gdy inne panny i panie w latach 20. ubiegłego wieku biegały z jednych proszonych herbatek na drugie, Izabela Czajka-Stachowicz, powieściowa Bella, przesiadywała w paryskich kawiarniach u boku literatów i dziennikarzy, pozowała kolejnym malarzom i prowadziła życie głodne, za to pełne fantazji i wolne. Czajka-Stachowicz to w ogóle nietuzinkowa postać, której nazwisko – o mały włos! - mogliby znać tylko wnikliwi studenci historii sztuki czy filologii. Muza artystów, ich przyjaciółka, dzieląca z nimi upodobania i życie bez funduszy. Swobodne, chłonne i barwne, chociaż prowadzone na granicy ubóstwa. „Dubo..., Dubon..., Dubonet” jest już trzecią, wznowioną po ponad czterdziestu latach przez wydawnictwo W.A.B. książką tej autorki, która tak ochoczo w latach 50. i 60. wracała do lat młodości. Jej wspomnienia są tak pełne życia, świeżości spojrzenia i młodzieńczego zachwytu, jakby powstawały notowane na gorąco. Nie znam wcześniejszych „Nigdy nie wyjdę za mąż” i „Mażeństwo po raz pierwszy”. Przyszło mi poznać Bellę z Montparnassu – tak innego i odległego w czasie od zaśnieżonego Mokotowa i starszej pani po trzech zawałach, jaką w chwili pisania książki była autorka.

Tym, co uderza na każdej stronie „Dubo...”, jest radość i olśnienie. Zapachem paryskiego powietrza, tłocznymi miejskimi arteriami, morzem świateł, wielkomiejskim tętnem, zachodem słońca, błękitem nieba. Te wszystkie uczucia sąsiadują... z ssaniem w żołądku. Bella bowiem bez zgody tatusia opuściła Polskę, nie korzysta z jego pieniędzy, musi radzić sobie sama, a to sprawia, że liczy każdy grosz. Nie ona jedna. Jej znajomi - czy to artyści czy robotnicy, z którymi ma styczność jako pracownica emigracyjnej gazety „Polonia”– wszyscy niedojadają.

Bella z właściwą sobie żywiołowością rzuca się w wir paryskiego życia, a wrodzona życzliowść i uczciwość nie pozwalają jej przjeść obojętnie wobec czyjejś krzywdy. Jeśli prosi o pieniądze, to nigdy dla siebie, z niczego potrafi wyczarować obiad dla kilku osób, a nawet, fałszując niemiłosiernie, nie wstydzi się zaśpiewać w kawiarni, by zebrać pieniądze na ciepły posiłek dla siebie i koleżanki. Nie waha się zaryzykować utraty posady, gdy chodzi o powstrzymanie żerowania na naiwności polskich robotników. Z uśmiechem rozbawiennia obserwujemy jej starania, gdy próbuje zadowolić mamę i krewnych narzeczonego. Bella nie byłaby sobą, gdyby nie przeszkodził jej w tym własny entuzjazm i szczerość. I oryginalni przyjaciele. Na kartach książki Czajki-Stachowicz artyści, którym encyklopedie i wikipedie oferują jedynie suchą notkę, są ludźmi z krwi i kości. Tytus Czyżewski pojawia się tu z nieodłączną peleryną, Olga Boznańska hoduje stado myszek, Jacek Puget to niechlujne, choć sympatyczne chłopisko w strzępach butów. Chaim Soutine za kufel piwa służy za posłańca i tragarza, August Zamoyski „rżąc radośnie”, wprowadza Bellę w egipskie sekrety Luwru, a Ilja Erenburg właśnie pisze swojego „Lejzorka Rojtszwańca”.

Szczera, humorystyczna w tonie proza Izabeli Czajki-Stachowicz jest pochwałą młodości i życia na własny rachunek. Dla czytelnika 21. wieku nie jest już może aż tak pikantna, jak była jeszcze pół wieku temu. Ale wciąż wywołuje radosny zawrót głowy, jak bąbelki najprawdziwszego, francuskiego szampana, który – wiadomo – jest nie do podrobienia. Jak Bella z Montparnassu!

PS. Mój ulubony cytat:

Paryż przeinaczył mi cały świat – nie znaczy to wcale, że minęły mi wszystkie udręki i niewola młodości – życie nadal zalewało mnie, oszołamiało i oślepiało. Uświadomiłam sobie jednak, że prawem człowieka jest szczęście”.

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.

środa, 31 października 2012

Jak zrobić kesz na Tołstoju?


 
 
Wiktor Pielewin, T., tłum. Ewa Rojewska-Olejarczuk, Seria Don Kichot i Sancho Pansa, wyd. W.A.B.

No bo co interesuje normalnego człowieka? Fabuła i to, jak się kończy.” - str. 101

Wiktor Pielewin to ten rodzaj autora, który nigdy nie zawodzi i nigdy nie nudzi. Jego proza jest odżywcza, wymyka się schematom, oszałamia bogactwem wyobraźni, oczytaniem, językową wirtuozerią. A najlepsze jest to – co mogę stwierdzić po przeczytaniu niemal wszystkich jego książek wydanych w Polsce – Pielewin zawsze ma coś nowego do powiedzenia. Tak naprawdę nie potrzebuje łatki nieprawomyślnego (czytaj: przeciwnego Putinowi) pisarza, żeby olśniewać swoim pisarstwem, które czerpie głęboko z rosyjskiej tradycji i kultury (i nie tylko!), przetwarza je na nową jakość, nie zapominając o współczesności i jej specyfice.

Pielewin na pierwszy rzut oka wydaje się szargać narodowe świętości, wzorując swoich bohaterów na hrabim Tołstoju i Fiodorze Dostojewskim. Jednemu każe karkołomnie uciekać oraz stosować zasadę niesprzeciwiania się złu przemocą, która jednak nie wyklucza używania innowacyjnej broni, czym w zachowaniu przypomina Jamesa Bonda skrzyżowanego z przepełnionym mistycyzmem wojownikiem z Dalekiego Wschodu. Dostojewskiemu przypadło zabijanie martwych dusz (brzmi znajomo, nie?) w zrujnowanym Petersburgu dzięki urządzeniu, w którym znajduje się święcona woda. Tołstojowi, tytułowemu T., przydarzyło się jednak coś bardziej nieprawdopodobnego – odkrywa, że jest tworem wyobraźni, a o jego losach decyduje grupa osób sprawnie używających pióra (lub bardziej współcześnie: klawiatury). Tkwiący w dziewiętnastwowiecznych realich T., na początku z trudem potrafi zrozumieć to, co mówi do niego Ariel, jeden z jego twórców. W dodatku jego byt jest zagrożony, bo wydanie książka, której głównym bohaterem jest T., zostaje zawieszone.

Tak naprawdę Pielwin kpi ze schlebiania czytelniczym gustom, komercjalizacji zawodu pisarza, a właściwie z likwidacji tej profesji, którą zastępują zespoły uzdolnionych copywriterów. Zamiast powieści, robią oni projekt, którego ramy są ściśle określone kontraktem. Wspólnie produkują to, co będzie miało wzięcie i przyniesie wymierny zysk. Jemu jest podporządkowana fabuła powieści, która może ulec znaczącym zmianom tylko wtedy, gdy w grę wchodzi walor finansowy. Autorzy przygód T. przypominają pracowników w fabrykach Forda, gdzie każdy robotnik był odpowiedzialny tylko za jedno zadanie. Hrabia T. uwodzi wiejska dziewczynę - do pisania rusza Mitieńka, wpada w upojenie alkoholowe – za takie stany odpowiada Gosza Piworyłow, gdy rozprawia się z amazońskimi zabójcami – to jest to działka Griszy Owniuka. Odpowiednio do tych czynności akcja „T” zwalnia bądź przyśpiesza. I niestety, z doświadczenia widzę, że łatwiej czytać te części powieści, gdy wszystko rozgrywa się dynamicznie i obrazowo jak w sensacyjnym filmie. Bo umysł łatwo odzwyczaja się od myślenia, gdy go pobombardowć łatwiejszą w przyswojemiu papką. Reszta „T” jest inna, bardziej pobudzająca umysł niż zmysły. Ta zmienność nastrojów, przechodzenie od czystej akcji do bardziej psychologicznych czy nawet filozoficznych fragmentów to celowy zamysł autora, dzięki któremu cała ta powieść sprawia tak wielką czytelnicza frajdę. Nawet gdy wyciągniemy z „T” smutny wniosek, że epoka, kiedy pisano z potrzeby poruszania ludzkich serc, dawno minęła.

Za książkę dziękuje wydawnictwu W.A.B.

"Rosja. Podróż do serca kraju i narodu"


 
 
Jonathan Dimbleby, Rosja. Podróż do serca kraju i narodu, wyd. Zysk i S-ka

Czy słyszeliście kiedyś o Lodowej Dziewicy? To blondwłosa kobieta, która żyła ponad dwa tysiące lat temu. Jej ciało pokryte tatuażami uratowała przed rozkładem wieczna zmarzlina w górach Ałtaju. A może o Akademgorodoku? Niezwykłym mieście uczonych, które w latach siedemdziesiątych trafiło do „Księgi rekordów Guinnessa”, bo zamieszkiwało je aż 65 tysięcy naukowców! Cała książka „Rosja. Podróż do serca kraju i narodu” składa się z podobnych, pobudzających wyobraźnię szczegółów. Ten bogaty w informacje, bardzo plastycznie napisany reportaż nie jest jednak przypadkową zbieraniną ciekawostek. Ponieważ Jonathan Dimbleby jest kimś więcej niż tylko przygodnym turystą, który szuka w Rosji sensacji i potwierdzenia przyjętych z góry założeń.

Dimbleby to prezenter, dziennikarz radiowy i telewizyjny, który prowadzi programy polityczne, a od lat specjalizuje się właśnie w Rosji i jej problematyce. Co istotne, bywał w tej części Europy i Azji, kiedy jeszcze nazywała się Związkiem Radzieckim. „Podróż do serca...” jest pochodną materiałów zbieranych przez niego do serialu dokumentalnego kręconego na zlecenie BBC. Celem produkcji było przybliżenie brytyjskiemu widzowi realiów życia we współczesnej Rosji. Nie wiem, czy film spełnił swoje zadanie, ale książka jak najbardziej. Znakomicie oczytany w literaturze pięknej i faktu, legitymujący się rzetelną wiedzą o przeszłości tego jednego z największych krajów na świecie, otwarty na innych ludzi Dimbleby oferuje nam bardzo przenikliwy reportaż. I wciąż na czasie, o czym przekonałam się, kiedy doszło do procesu członkiń zespołu „Pussy Riot”. Mimo bardzo prywatnych, wręcz intymnych wynurzeń, Dimbleby pozstaje profesjonalistą, dziennikarzem, który nie tylko gromadzi informacje, ale też wyciąga z nich wnioski, umie zanalizować zgromadzony materiał, a gdy trzeba - sięga wstecz kilka dziesięcioleci, by lepiej zrozumieć teraźniejszość.

Dimbleby postrzega Rosję jako kraj na rozdrożu, nadal nierozliczony z własną przeszłością i skrzętnie upychający coraz to nowe szkielety w szafie. Naznaczony radzieckim unikaniem odpowiedzialności i przekłamywaniem przez władze faktów kosztem obywateli. Jako kocioł różnych kultur, odradzających się tożsamości i tradycji. Oraz sumę wypadków dziejowych, które doprowadziło to państwo do punktu, w którym się obecnie znajduje. Rosja to także ludzie, którym odpowiada zastana rzeczywistość, ci, którzy próbują ją zmieniać oraz ci, którzy są bezradni wobec nowego. Wśród rozmówców Dimbleby'ego są nie tylko rdzenni Rosjanie, i nie tylko osoby na wysokich stanowiskach czy opowiadające się przeciwko Putinowi. Autor spotyka się również z jego zwolennikami, oni są dla niego największą zagadką, kluczem do zrozumienia wewnętrzej sytuacji Federacji Rosyjskiej i jej manewrów na scenie międzynarodowej.

Rosja. Podróż do serca kraju i narodu” to majstersztyk reporterski i wydawniczy. Ta napisana z wnikliwością, porządnie wydana książka to wiele godzin czytania, smakowania słów, napawania się obrazami i poznawania kawałka świata, który – pozornie na wyciągnięcie ręki – jest dla nas wielką niewiadomą.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka.

http://www.youtube.com/watch?v=1ok0VRbkBZA

poniedziałek, 22 października 2012

Męski świat Rudolfa Heinza



Mariusz Czubaj, Zanim znowu zabiję, czyta Leszek Filipowicz, wyd. Biblioteka Akustyczna

To już trzeci kryminał z Rudolfem Heinzem w roli głównej. I muszę przyznać, że w wersji czytanej jego historia jeszcze bardziej zyskuje. Sprawia to idealnie dobrany do bohatera głos Leszka Filipowicza - lekko chropowaty i oddający tłumione z trudem emocje targające Heinzem. Bo w życiu Rudolfa Heinza następuje poważna zmiana, której skutki trudno przewidzieć. Po latach milczenia z Rudolfem kontaktuje się jego zamieszkały w Niemczech ojciec, Józef Heinz. Ten, który wyjechał i zapomniał o rodzinie zostawionej w Polsce. Ten, który wybrał karierę piłkarza zamiast nieletniego syna. W dodatku to nie Rudolf jest powodem spotkania, tylko zagadkowe samobójstwo innego, młodszego piłkarza. Policjant rozpoczyna śledztwo, nie spodziewając się, że doprowadzi go ono do dawnej, nierozwiązanej sprawy... Nie jest to jedyny wątek tej opowieści. Rudolf rozpracowuje jednocześnie suszarkowego mordercę, a ze szpitala psychiatrycznego ucieka Inkwizytor, psychopata, który ma z Heinzem osobiste porachunki do wyrównania. Sandomierz walczy z powodzią, a sąsiadki komisarza zbierają podpisy w sprawie postawienia krzyża w intencji upamiętnienia katastrofy smoleńskiej. Potem kolejna osoba z przeszłości Heinza burzy jego spokój. Tak więc zarówno plan bliższy, jak tło powieści mają swoje odniesienia do rzeczywistości i rytmu zgodnego z życiem, w którym nie ma miejsca na jeden ciąg zdarzeń i proste rozwiązania.

Heinz bez zbędnego roztrząsania podchodzi do swoich wewnętrznych problemów – z nutką żalu wspomina kiepskie relacje z synem, nie potrafi powstrzymać złośliwości i nieufności wobec ojca ani podszytej zazdrością kąśliwości wobec dawnej kochanki. Pozytywnego rysu dodaje mu tęsknota za zmarłą żoną, ale nie spodziewajmy się dowiedzieć się o niej czy ich związku czegoś więcej. Komisarz Heinz analizuje fakty, nie uczucia. Jego wewnętrzne rozterki pozwalają nam poznać go jako człowieka, ale nie mają wpływu na jego pracę. Mariusz Czubaj stworzył bohatera niedoskonałego, a przez to ludzkiego, który na przekór wewnętrznym rozterkom robi to, co potrafi jak najlepiej. Nie odpuszcza, śledzi, zadaje pytania, słucha. Miewa wątpliwości i bywa omylny, niemniej udaje mu się dojść do celu. Niemal od początku mamy do czynienia tylko z jego oglądem świata, z jego psychiką, podczas gdy motywy zbrodniarzy pozostają dla nas niejasne. Aż nastąpią wyjaśnienia profilera Heinza. Za plus poczytuję Czubajowi, że nie uczynił z profesji swojego bohatera protezy, na której opiera się cała fabuła. Zamiast tego postawił na wielowymiarowość i autentyzm.

Chociaż znam wcześniejsze powieści Mariusza Czubaja, dopiero w tej uderzyło mnie, że opisuje on męską stronę świata. I nie chodzi mi o to, że komisarz Heinz wieczorami pije piwo na lepszy sen, a wolny czas spędza na grze w kapeli rockowej lub trenowaniu karate. Nawet nie o pojawiające się od czasu do czasu w tekście „kurwy!”. Raczej o rywalizację, pokazanie się z pozycji silniejszego, o próby zdominowania lub wręcz przestraszenia tych, którzy pojawiają się nie na swoim terenie, oraz próby przeciwstawiania się takim naciskom. Heinz ma z tym zjawiskiem do czynienia nie tylko w półświatku, który bywa niekiedy źródłem pożytecznych informacji. Ale także w miejscu pracy, na komendzie policji. Także wszędzie tam, gdzie jest człowiekiem z zewnątrz – w Sandomierzu i w Warszawie. Jest to mocno wyczuwalne, gdy prowadzone przez Heinza śledztwo usiłują przejąć służby specjalne. Co ciekawe, siła fizyczna czy brutalność są drugorzędne w tej próbie sił. Są stosowane tylko wobec tych, którym nie wystarczają żelazna logika wywodów, słowne utarczki i zimna krew.

Słowem pisarstwo Czubaja nie przestaje mnie zaskakiwać, a jego bohater, Rudolf Heinz, z każdą nową powieścią staje się coraz bardziej wyrazisty i wciąż ma dużo do powiedzenia. Podobno w przygotowaniu jest tom czwarty. Już nie mogę się doczekać!

PS. 10 godzin i 20 minut tego nagrania uratowało mi życie podczas siekania, obierania, smażenia, gotowania, wycierania, zmywania, prasowania i innych niekończących się prac domowych :)

Za audiobook dziękuję wydawnictwu Biblioteka Akustyczna.

Na cztery ręce



Małgorzata Kalicińska, Basia Grabowska, Irena, wyd. W.A.B.

Boję się babskich powieści, bo zbyt często bazują na schematach i narzucają śmiech w momentach mało zabawnych. Jest jednak kilka autorek, które sobie cenię, m.in. Iwonę Menzel za kpiarskie poczucie humoru i bagaż życiowych doświadczeń, oraz właśnie Małgorzatę Kalicińską, która fenomenalnie oddaje rzeczywistość w jej zwyczajnej odsłonie – bez banału i mówienia, co jest słuszne, a co nie. „Irenę” Kalicińska napisała razem z córką, Basią Grabowską, i tak im to dobrze wyszło, że mogę się tylko domyślać, która z nich odpowiada za daną część książki. „Irena” bowiem to dwugłos, historia, która ma nie tylko dwie autorki, ale i narratorki, także matkę i córkę.

Dorota jest ekspresyjna, Jagoda trzeźwo ocenia rzeczywistość, trudno znaleźć dwie bardziej różne osobowości. W dodatku Dorota skrywa pewną tajemnicę, która – nieujawniona - ma wpływ na jej stosunki z córką. A te stają się gorsze i coraz bardziej wykraczają poza międzypokoleniowe nieporozumienia. Zwłaszcza że Jagoda to nie zbuntowana nastolatka, ale trzydziestoletnia, pewna siebie kobieta, uznany i ważny pracownik korporacji, której nie przeszkadza długi dzień pracy, jedzone w naprędce zupy w proszku czy obiad w postaci pizzy, a nawet wyjazdy integracyjne, których co prawda nie lubi, ale rozumie ich konieczność. Dorota w jej wieku dawno była matką, a prowadzenie własnego biznesu nie przeszkadza jej w robieniu gołąbków czy pysznych zup. W dodatku ma się do kogo przytulić, podczas gdy Jagoda wraca do pustego, choć własnego mieszkania. Obu daleko jest do ideału – momentami miałam ochotę potrząsnąć Dorotą za ślepy upór, a Jagoda wydawała mi się wręcz odpychająca w swoim perfekcjonizmie i poukładaniu, zwłaszcza gdy ujawniały się one wobec jej przyjaciół.

Relacja Doroty i Jagody, choć najważniejsza, nie jest jedynym wątkiem powieści. Bohaterki bowiem mają swoje zawirowania uczuciowe, zdrowotne i zawodowe. Podane w odpowiednich proporcjach składają się na to, co bliskie codziennym doświadczeniom kobiet w różnym wieku. Potrzeba miłości, akceptacji i samodzielności oraz spełnienia w pracy objawiają się inaczej u Doroty, a inaczej u Jagody, ze względu na ich wiek i osobowość. Obserwowanie ich obu nie nuży, a daje dużo do myślenia na temat związków ludzkich, bezbronności w uczuciach, wychowywania dzieci, starzenia się. Mogłoby być inaczej, gdyby akcja dotyczyła tylko i wyłącznie konfliktu pomiędzy matką a córką. Na czterysta stron to jednak stanowczo za mało i dobrze, że autorki poszły dalej.

Powieść ma jeszcze jedną bohaterkę – tytułową Irenę, przyszywaną ciotkę, która stara się pogodzić zwaśnione strony. Nie czyni tego wprost, nie opowiada się tylko po jednej ze stron. Dzięki tej postaci autorki dają głos jeszcze jednemu, powoli wykruszającemu się pokoleniu. Tak jakby chciały dać do zrozumienia, że zmieniają się systemy wartości, ale pewne sprawy są wciąż tak samo ważne dla ludzi.

Irena” to mocno osadzona w rzeczywistości powieść, chociaż brak w niej polityki z pierwszych stron gazet czy choćby wzmianki o popularnym, telewizyjnym show. Liczą się w niej ludzie, ich relacje z bliskimi, codzienność. I to jest to!

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.

wtorek, 16 października 2012

Ził na bazie cadillaca


Francis Spufford, Czerwony dostatek, tłum. Jan Dzierzgowski, wyd. Muza
 
Kiedy byłam dzieckiem, wszystko, co radzieckie było po prostu ruskie, a ruskie znaczyło tyle, co głupie, szare i byle jakie. Po przeczytaniu „Czerwonego dostatku” zrozumiałam, dlaczego tak wiele milionów ludzi godziło się na tę szarość i nijakość (mam na myśli oczywiście mieszkańców Związku Radzieckiego) oraz chroniło ustrój, które tak sprawnie produkował niewydolne urządzenia. To prawda, że ludzie ci nie mieli po prostu innego wyjścia – ich prawa istniały tylko na papierze, upominanie się o nie było zbyt niebezpieczne także po śmierci Stalina. Jak to miało miejsce w Nowoczerkasku, gdzie otworzono ogień do protestującego z powodu podwyżek tłumu. Brak wolności wyboru miała osładzać wizja ciągłego wzrostu gospodarczego i produktywności, możliwość osiągnięcia tego samego poziomu życia, co w Stanach Zjednoczonych czy w zachodniej Europie. A nawet prześcignięcie go, bo w wydaniu radzieckim miał on dotyczyć wszystkich bez wyjątku. Trzeba tylko zacisnąć zęby, postarać się, jeszcze ciężej pracować...

Francis Spufford z godna podziwu precyzją skrupulatnością stara się dać nam wyobrażenie, jak funkcjonowała w różnych okresach radziecka gospodarka, jaka rolę mieli w jej rozwoju naukowcy, a jaką politycy (szczególnie partyjniacy, od których zależało wszystko, a którzy swojej pozycji nie zawdzięczali bynajmniej wiedzy na temat na temat funkcjonowania państwa), dlaczego kraj rządzony w imieniu robotników traktował ich jak najgorzej, a na rynku brakowało wołowiny. Autor skupił się zwłaszcza na latach 50. i 60., gdy jeszcze nic nie było przesądzone, a decyzją Nikity Chruszczowa, niegdyś prostego górnika, rok 1980 miał stać się rokiem niespotykanej do tej pory na rosyjskiej ziemi obfitości.

Czerwony dostatek” nie jest książka historyczną w ścisłym tego słowa znaczeniu, chociaż jak najbardziej bazuje na faktach. Przedstawia je na dwa sposoby, jako rzeczowe, pełne wyjaśnień wstępy do zbeletryzowanych rozdziałów, które pozwalają nam patrzeć oczami bohaterów. Co do tych ostatnich, to autor wykorzystał zarówno osoby żyjące naprawdę, jak i wytwory własnej wyobraźni. Bywa że Spufford ponownie wprowadza na scenę te same postacie, chociaż w innych konfiguracjach. Czasami zatrzymuje się przy nich na dłużej, by innym razem poświęcić im tylko wzmiankę. Dzięki tym chwytom „Czerwony dostatek” jest inną, spopularyzowaną odsłoną historii Związku Radzieckiego, w której większy nacisk kładzie się na ekonomię i jej specyficzne rozumienie w tym kraju, aniżeli na politykę. Chociaż tej ostatniej oczywiście nie sposób uniknąć. Zwłaszcza jej bezwzględności i potrzeby kontrolowania wszystkiego i wszystkich. To że sprawy, o których pisze Francis Spufford, nie są wyłącznie zmyśleniem, świadczy bogata bibliografia na końcu książki, a nawet odniesienia do konkretnych zdań w tekście.

Czerwonego dostatku” nie czyta się szybko. I całe szczęście. Takie książki, jak ta, otwierają oczy, poszerzają horyzonty i dorzucają zawsze coś nowego do wiedzy, którą powinien się legitymować każdy ciekawy świata człowiek. Niekoniecznie historyk i niekoniecznie ekonomista. Fikcja literacka ułatwia lepsze „wczucie się” w prawdziwe realia świata gospodarki planowej. Oddaje jej absurdy, które doprowadzały do zazdrości o plastikowe kubeczki made in U.S.A. czy do powstania nieoficjalnego zawodu „załatwiacza”, bez którego zakłady pracy mogłyby nie wykonać planu produkcji. Interesująca pozycja!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Muza.

poniedziałek, 8 października 2012

Pod dwoma słońcami


 
Licia Troisi, Królestwa Nashiry. Marzenie Thalithy, wyd. Zielona Sowa

Licia Troisi odwołuje się do częstego w literaturze fantastycznej obrazu feudalnej społeczności, którą rządzą rytuał i skostniała tradycja, ludzi dzieli pochodzenie, szanse na lepszą przyszłość zależą od miejsca urodzenia, a różnice majątkowe są większe niż możemy sobie to wyobrazić. To również świat, który ceni naukę i zbiera każdy strzęp wiedzy. Lecz nie tylko nie udostępnia się ich wszystkim, ale nawet nie wyciąga wniosków ze zgromadzonych informacji. Kto tego próbuje – bo w końcu nawet na planecie Nashira nie brak ludzkich istot obdarzonych inteligencją - czeka go śmierć za herezję. I to okrutna, bo przez spalenie. Bezlitosne kary, często za byle głupstwo to chleb powszechny mieszkańców Nashiry, zwłaszcza Femtytów – jednej z dwóch ras zamieszkującej planetę, podległej Talarytom i traktowanej przez nich w bestialski sposób.

Talitha, główna bohaterka powieści Troisi, to osoba, która jest inna od swoich pobratymców. Wywodzi się z możnego, talaryckiego rodu, jednak nie jest zainteresowana rodowymi intrygami i powadzeniem pustego, dworskiego życia. Swojego osobistego służącego, niewolnika o imieniu Saiph, traktuje jak przyjaciela, choć musi to robić po kryjomu. Zmuszona do porzucenia marzeń, nadal pozostaje sobą – zdecydowaną na wszystko dziewczyną, czasem może zbyt porywczą, ale uparcie dążącą do celu, którym jest zadanie zlecone przed przedwcześnie zmarłą, ukochaną siostrę. Ze względu na te cechy i buntowniczy, lecz dobry charakter Talitha budzi natychmiastową sympatię.

Jednak tym, co najbardziej mi się spodobało i co wyróżnia „Królestwa Nashiry” spośród wielu innych fantastycznych opowieści, jest doświadczenie zawodowe Licii Troisi, wykorzystane przez nią do stworzenia oryginalnego przebiegu wydarzeń. Astrofizyczka pracująca w rzymskim obserwatorium (a po godzinach autorka bestsellerów) nie pisze bowiem, jak to zazwyczaj w takich książkach bywa, o cudownych przepowiedniach czy wizjach. Lecz w pomysłowy sposób opiera fabułę swojej powieści na zjawiskach astronomicznych i przyrodniczych. Gwałtowne zmiany klimatyczne i klęski głodu to tylko część wydarzeń, jakie mają miejsce pod wpływem dwóch słońc Nashiry i zmieniających się pomiędzy nimi oddziaływań. Niegdyś już taka sytuacja doprowadziła planetę do katastrofy. Większość jej obecnych mieszkańców żyje jednak w nieświadomości. Pozostali ignorują tę wiedzę i skutecznie eliminują tych, którzy chcieliby ją ujawnić i tym samym zagrozić ich pozycji.

Królestwa Nashiry. Marzenie Talithy” to całkiem fajna niespodzianka, nawet dla tych, którzy „zęby zjedli” na literaturze fantastycznej i sądzą, że nic nie jest w stanie ich zaskoczyć!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Zielona Sowa.
 
PS. A oto włoskie zapowiedzi książki
 
 
 
Marzenie Thality

piątek, 5 października 2012

Średniowieczne intrygi


 
Viviane Moore, Okręt przeklętych. Rycerze Sycylii, ks. III, tłum. Szymon Żuchowski, wyd. W.A.B.

Królestwo Sycylii, Księstwo Apulii, Księstwo Kapui – nazwy te brzmią nieco bajecznie, a jednak rzeczywiście te państwa istniały naprawdę, miały swoich królów, diuków, książąt, zawierały sojusze i musiały uważać na takie potęgi, jak Bizancjum czy Cesarstwo Niemieckie. Cyklem Rycerze Sycylii – od „Ludzi wiatru”, „Dzikich wojowników” po najnowszy (i nie ostatni!) tom, którym jest „Okręt przeklętych” - Viviane Moore barwnie i z rozmachem przywołuje odległe czasy późnego średniowiecza. Potrafi zachować równowagę pomiędzy wiedzą o epoce a jej atrakcyjnym przekazem w formie powieści detektywistycznej. Zdarza się, że jej bohaterowie cytują klasyków i odnoszą się do historycznych postaci im współczesnych (jak np. święta Hildegarda z Bingen). W ich codziennym menu brak amerykańskiego ziemniaka (jeszcze nie przypłynął do Europy), do mycia używają czarnego mydła (bo jego kolor zależał od znanego wtedy sposobu produkcji), a podczas walki na morzu boją się greckiego ognia – najbardziej tajemniczej i najgroźniejszej broni masowego rażenia jaką znało średniowiecze i starożytność. Jednocześnie, mimo wszystkich szczegółów świetnie obrazujących ten okres historii, autorka stawia na naturalny, pozbawiony archaizmów język. Owszem, zdarza się, że natrafiamy na jakieś nieznane nam słowo (jak np. falaryka lub dawne określenie epilepsji). Jego znaczenie znajdziemy razem z indeksem postaci historycznych na końcu książki, gdzie naprawdę warto zajrzeć.

Viviane Moore nie poprzestaje na znajomości minionych wieków. Wykreowani przez nią główni bohaterowie budzą sympatię, mężnie stawiają czoła okolicznościom, używają nie tylko siły mięśni, ale i rozumu. Łączy ich głęboka więź, jaka wytwarza się pomiędzy mistrzem a uczniem, jedynym opiekunem a powierzonym jego pieczy dzieckiem, w końcu młodzieńcem. W dodatku przeszłość obu – i stopniowo poznającego swoją prawdziwą tożsamość Tankreda, i uczonego Hugona z Tarsu – owiana jest tajemnicą, co samo w sobie dodaje tej opowieści smaczku. W trzeciej części serii Tankred i Hugo kontynuują swoją podróż na Sycylię. Statek, którym płyną, wiezie skarb – prezent angielskiego króla dla sycylijskiego władcy i jednocześnie łakomy kąsek dla piratów wszelkiej maści, także tych, których rejonem działania jest Morze Śródziemne. Bohaterom przyjdzie się także zmierzyć z dziwną atmosferą lęku i śmierci na pewnej nieprzyjaznej wysepce, która stała się siedzibą zakonników.

Pod względem fabuły „Okręt przeklętych” jest raczej przedłużeniem poprzedzającego go tomu niż odrębną częścią. Być może z tego powodu na początku nie porywa tak mocno, jak pierwsze dwa tomy. Dotąd bowiem od pierwszych stron książek Vivian Moore mieliśmy do czynienia z kryminalną intrygą. Teraz trzeba na nią trochę poczekać. Na to odczucie na pewno też ma wpływ dłuższa przerwa między ukazaniem się „Okrętu przeklętych” a poprzedzającym go tomem. W zamian czytelników czekają opisy średniowiecznych bitew morskich, których przebieg i ostateczny wynik zależą od wielu czynników, nie tylko od siły.

Opowieści Viviane Moore pulsują rytmem przygody. Jednak ze względu na to, że są pełne ciekawych szczegółów i odniesień do faktów, którymi przenoszą prosto w 12. wiek, należą do rozrywki z wyższej półki. Najlepiej czytać je jedna po drugiej. Aż żal, że na kolejne cztery tomy przyjdzie nam jeszcze poczekać!

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.

środa, 3 października 2012

Ścigana!


 
Hanna Winter, Giń, wyd. Fabryka Słów

Giń” to thriller napisany przez niemiecka dziennikarkę i pisarkę. Jego akcja rozgrywa się współcześnie w Niemczech, ale nie dowiemy się niego zbyt wiele o niemieckim społeczeństwie i jego mrocznych sekretach. Także jedna wzmianka o drugiej wojnie światowej jest tylko ciekawostką historyczną, która akurat przyda się do realizacji celów mordercy, niczym więcej. „Giń” jest opowieścią bardzo konkretnie dotyczącą ścigania i ucieczki, relacji prześladowcy i jego ofiary. I jedno i drugie ma swoją historię wyniesioną z dzieciństwa i inne jej konsekwencje. Andreasa prześladować będzie jedno wyjątkowo okrutne wydarzenie, które już na zawsze zmieni jego psychikę i stosunek do pewnej grupy kobiet. Lara założy rodzinę, a źródeł osobistych niepowodzeń nigdy nie będzie szukać w przeszłości, tylko będzie się z nimi na bieżąco mierzyć. Kiedy los zetknie ich ścieżki, będzie się wydawać, że Lara jest kolejną, zupełnie przypadkową kobietą, która stanęła na drodze bestii torturującej i mordującej niewysokie kobiety o sięgających ramion kasztanowych włosach. Na pewno jest pierwszą, która zdołała mu uciec i uratować swoje życie. Jak się okazuje – nie na długo. Andreasem kierują bowiem w stosunku do Lary dużo głębsze motywy...

Bohaterów i ich losy poznajemy stopniowo. Bardziej wyeksponowaną postacią jest osoba Lary. Dzięki niej łatwiej nam sobie wyobrazić, jak gwałtowne może być wykluczenie ze znajomego, bezpiecznego świata, w którym może nie wszystko układa się po naszej myśli, ale większość zdarzeń jest przewidywalna i zwyczajna. Jak trudno zachować równowagę, gdy codziennym obowiązkom towarzyszą wspomnienia pełne grozy i troska o dziecko. Lara na nowo układa sobie życie, a ono daje jej kojącą rutynę, trochę radości i trochę trosk. Do czasu.

Hanna Winter pisze, nie zaciemniając przebiegu fabuły. Jedyne co ukrywa do końca, to tożsamość okrutnego mordercy. Wprowadza na karty książki tak wielu możliwych podejrzanych, że naprawdę trudno wytypować jakiegoś pewniaka. Zwłaszcza że pod koniec powieści autorka podsuwa tyle fałszywych, często podstępnie nachalnych tropów, że łatwo o pomyłkę. Szczerze mówiąc, kiedy zorientowałam się, że dałam się pisarce wodzić za nos, odetchnęłam z ulgą. Koniec „Giń” ma tak szybki przebieg, że sprawia wrażenie mocno niedopracowanego. Nie jest jednak tak źle, gdy to, co wydaje słabością powieści, służy temu, by sprytnie zmylić czytelnika. Zbyt proste rozwiązanie nie dałoby satysfakcji. Niemniej uważam, że zakończenie powieści jest jej najsłabszym punktem. Bo to mało prawdopodobne, by niewielka i w pewien sposób odizolowana społeczność nie wiedziała wszystkiego o rodzinnych więzach swoich członków.

Giń” czyta się szybko, także ze względu na prostą konstrukcję nadającą się na podstawę scenariusza filmowego. Dlatego idealnie sprawdzi się podczas podróży pociągiem, autobusem lub tramwajem. I chociaż czytałam lepsze thrillery, muszę Hannie Winter przyznać, że bez szczegółowych opisów tortur zadawanych przez Andreasa porywanym przez niego kobietom, autorka potrafi świetnie oddać nastrój bezsilności i strachu. Te fragmenty powieści naprawdę przerażają i to przez nie częściej zaczyna się patrzeć nieufnie na nieznajomych.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów.

poniedziałek, 24 września 2012

Sensacja może być też niesensacyjna!



Ann Patchett, Stan zdumienia, tłum. Anna Gralak, Literanova, wyd. Znak

Bycie laureatką nagród literackich Orange Prize i PEN/Faulkner Award zobowiązuje. Nie znam wcześniejszych książek Ann Patchett, ale po przeczytaniu „Stanu zdumienia” jej dotychczasowe osiągnięcia wydają się jak najbardziej uzasadnione. „Stan zdumienia” to gąszcz emocji i pragnień, duszna atmosfera nieznanego i przytłaczająca przyroda, w które zagłębiamy się wraz z farmakolożką Mariną Singh. Wyrwana z rozległych przestrzeni Minnesoty Marina jedzie do świata obcego jej pod każdym względem. Jednak nie puszcza amazońska napawa ją niepokojem, ale możliwość spotkania z dawną mentorką, niedościgłym wzorem naukowca i lekarza – Annick Swenson. To ten typ nauczyciela akademickiego, który budzi podziw, onieśmiela i daje do zrozumienia, że nikt nie jest dość dobry, by zasłużyć na jego uwagę.

Teraz doktor Swenson pracuje w Brazylii nad przełomowym lekarstwem na niepłodność kobiet. Jednak wszelkie próby kontaktu, pytania o postępy prac ze strony opłacającej jej badania firmy farmakologicznej są traktowane przez Annick Swenson jako zbyteczne zakłócanie spokoju. To dlatego Marina Singh jest już drugim pracownikiem Vogla, który jedzie do Brazylii, by odnaleźć jej umiejscowione w dżungli laboratorium.

Od początku widzimy świat oczami Mariny, poznajemy jej wstydliwy sekret z przeszłości, uczuciowe związki oraz najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa. Od razu ją lubimy: za jej niepewność, którą umie tak dobrze maskować, za wewnętrzne ciepło, którym promieniuje, za głęboko ukryte poczucie klęski, za to, że ludzie jej ufają. Nie jest tak kategoryczna jak Annick Swenson, nie zadaje tylu pytań co Anders Eckman, a to sprawia, że ludzie się przed nią otwierają. Podczas lektury łatwo ulec złudzeniu, że ma się do czynienia z postacią z krwi i kości, z taką tylko różnicą, że w rzeczywistości tak pełny dostęp do czyjejś psychiki jest niemożliwy.

„Stan zdumienia” opowiada o tym, jak otaczające warunki wpływają na ludzi, którzy znaleźli się w innym środowisku. Marina daje się nieść okolicznościom, nie walczy z obezwładniającym upałem, akceptuje potoki wody spadające z nieba podczas tropikalnych ulew. Razem z nią wchłaniamy obcość amazońskiej puszczy i jej zagrożeń, aż stają się swojskie i zrozumiałe, niezbędne jak rytuały, którymi żyje plemię Lakaszich. Inaczej naukowcy, których miała odnaleźć. Dla nich, którzy znaleźli się na skraju cywilizacji, pokusa wykorzystania miejscowych do badań jest zbyt silna, by zastanawiać się nad etyką. Łatwo się mogą rozgrzeszać, bo i tak w porównaniu z apodyktyczną doktor Swenson ich działania mają pozór szlachetności. Co do samej pani doktor, w jej zamyśle kategoryczność sądów świadczy o sile charakteru, samozaparciu naukowca i świadomym podejmowaniu wyborów. Podczas gdy tak naprawdę maskują one jej egoizm i bezduszność.

Akcja powieści toczy się nieśpiesznie, jak przystało na tropiki i odizolowanych od wielkiego świata ludzi nauki. Autorce udaje się uśpić naszą czujność, by potem zaskoczyć kilkoma zwrotami akcji. Nie jest ich wiele, ale napięcie z nimi związanie ma wpływ na wnętrze i dalsze losy bohaterów. Bo także na krańcu świata, daleko od wielkich miast i zdobyczy cywilizacji nasze czyny mogą pociągać za sobą niewybaczalne skutki. Nawet gdy tylko naprawiamy czyjś błąd. Albo ratujemy życie przyjaciela.

Lektura „Stanu zdumienia” to prawdziwa przyjemność dla wrażliwego i wymagającego czytelnika, który nie lubi gotowych formułek i natrętnego wskazywania, co jest dobre, a co złe. To wspaniała, psychologiczna powieść z treścią, która budzi wiele przemyśleń, z zakończeniem, które nie daje spokoju. I mam nadzieję, że nie da Wam go również.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Znak.