piątek, 18 kwietnia 2014

Wesołego Alleluja!



Wesołych Świąt!


Najserdeczniejsze życzenia zdrowych,
radosnych i spokojnych Świąt Wielkiej Nocy,
smacznego jajka, mokrego dyngusa,
a także odpoczynku w rodzinnym gronie.

Niech każdy z nas wykorzysta ten czas jak najlepiej.



DAIKOKU.PL

czwartek, 17 kwietnia 2014

Eric Lomax, Droga do zapomnienia




Eric Lomax, Droga do zapomnienia, tłum. Dorota Malina, wyd. Znak Literanova

Film na podstawie tej książki jest już w kinach. I chociaż go nie oglądałam, a jego zapowiedź mignęła mi przed oczami bodaj tylko raz, to wystarczyło, by w mojej głowie powstały skojarzenia, które dodatkowo podsyciła twarz Nicole Kidman na okładce książki. Ponieważ nastawiłam się na określone treści, pierwsze dwadzieścia stron tej opowieści okazały się męką. Bynajmniej nie z winy autora, a mojej wyobraźni, która nastawiła się na inny odbiór. Nijak nie mogłam dopasować początku tej książki do spodziewanych przez siebie wojennych przeżyć i niesamowitej miłości, którą główny bohater miał otrzymać niejako w nagrodę w zamian za trudy niewoli.

Te pierwsze strony, przez które przebrnęłam z takim trudem, naprowadziły mnie w końcu na właściwe tory. Zaczęłam wreszcie wczytywać się w relację Erica Lomaksa z należną jej uwagą, bez jakichkolwiek oczekiwań i uprzedzania faktów. W rezultacie poznałam jedną z tych tak bardzo poruszających historii niezawinionego cierpienia. Głęboki dramat człowieka, dla którego wojna skończyła się dopiero kilkadziesiąt lat po zakończeniu działań wojennych. Wspomnienia Erica Lomaksa są szczerą, nieupiększoną opowieścią o własnym życiu, spisaną u jego schyłku i z głęboką świadomością co do motywów swojego postępowania i wyborów. Także tych, które okazały się błędne.

Droga do zapomnienia” składa się jakby z trzech, a nawet czterech części. Pierwsza opowiada o dzieciństwie, szkole, pierwszej pracy i uwielbieniu dla wytworów techniki, która w latach przedwojennych była namacalnym dowodem triumfu ludzkiego rozumu i postępu, jeszcze niesplamionym niewolniczą pracą i masowymi ludobójstwami. Dla młodego Erica ukoronowaniem wieku węgla i pary były parowozy. I to do tych rozdziałów najpełniej (ale nie tylko) odnosi się tytuł oryginału - „The railway man”. Kolejna, najbardziej wstrząsająca część opowiada o służbie autora na Malajach, japońskiej niewoli, najpierw stosunkowo znośnej, która jednak później staje się pasmem brutalnych tortur, także psychicznych, ciągłego napięcia i wyniszczenia fizycznego, które nie pozwala w nocy spać, bo nic nie oddziela od gołych desek sterczących kości ludzkiego ciała. Po wyzwoleniu Eric Lomax próbuje żyć tak jak inni. W przekonaniu ogółu on i inni jeńcy japońskiej armii bezczynnie spędzili wojnę w niewoli. W Europie wydarzyło się dość okropności, by ktoś chciał słuchać o kolejnych, mających miejsce na drugiej półkuli. Tysiące mężczyzn powróciło do domu z koszmarami, problemami z wyrażaniem uczuć i psychiką więźniów. Wszystko to niszczy nie tylko Erica.

I tu jest czas na Nicole Kidman, a właściwie na Patti, drugą żonę Erica, pod wpływem której decyduje się on na leczenie jako sześćdziesięciolatek. Bez tej terapii ta książka nie mogłaby powstać, bez niej Eric Lomax nie byłby w stanie opowiedzieć o swoich wypieranych latami ze świadomości przeżyciach. Widać to nie tylko w szczegółach biografii, ale przede wszystkim w trafnych refleksjach jej autora. W całej tej historii, mimo bólu, jaki ze sobą niesie, czuć pogodzenie się z uczuciami bezbronności, lęku i nienawiści, akceptację ich konsekwencji, a także wiedzy, że czasu nie da się cofnąć. Eric Lomax zaczyna patrzeć w przyszłość, nie za siebie. A w przyszłości czeka na niego... jeden z byłych oprawców! Także to spotkanie należy do niełatwych i emocjonujących dla obu stron.

 Eric Lomax i Nagase Takashi podczas II wojny światowej

Drogę do zapomnienia” czytałam ze ściśniętym sercem. Podczas lektury tej książki przychodzi taki moment, gdy każda strona jest niewiadomą i jest tak już niemal do końca. Być może dlatego, że jest to historia autentyczna, a przez to droga do przebaczenia i skruchy, do wyjścia z roli ofiary jest czymś tak złożonym i trudnym. Niestety również dlatego, że ludzie są niewyobrażalnie pomysłowi w okrucieństwie.

Cierpienia nie da się zważyć, nie da się porównać, wątpię, by dało je się zrozumieć. Jeśli jednak ktoś bierze za nie odpowiedzialność i stara się o zadośćuczynienie – jest nadzieja. Wspomnienia Lomaksa ją dają, bo też miał on szczęście poznać swojego wroga jako dręczonego wyrzutami sumienia człowieka.

Eric Lomax i Nagase Takashi podczas spotkania w 1998 roku na moście na rzece Kwai


PS. Książkę polecam szczególnie rozkochanym w kulturze japońskiej, których nie brakuje w naszym kraju (i do których również się zaliczam). Oby poznanie jej ciemnej strony uchroniło ich przed brakiem krytycyzmu i bezmyślnym zachwytem nad wszystkim, co japońskie.

Zdjęcia Erica Lomaxa i Nagase Takashi pobrałam ze strony AITY


środa, 16 kwietnia 2014

Patrick Deville, Dżuma & Cholera - fragment do przeczytania



Patrick Deville, Dżuma & Cholera, tłum. Jan Maria Kłoczowski, wyd. Oficyna Literacka Noir sur Blanc


Fragment książki:




ostatni lot


Stara dłoń pokryta plamami, z kikutem kciuka, odchyla jedwabną zasłonę. Po bezsennej nocy jasna, dumna czerwień wschodzącego słońca. Śnieżnobiały i bladozłoty pokój hotelowy. W oddali lekko zamglone światło na przęsłach wielkiej wieży ze stali. Poniżej zielone drzewa na skwerze Boucicaut. Wojenna wiosna w spokojnym mieście pełnym uchodźców. Tych wszystkich, którzy myśleli, że do końca życia już nigdzie się nie ruszą. Stara dłoń uchyla okno, po czym chwyta za rączkę walizki. Sześć pięter niżej Yersin przechodzi przez hol recepcji, w którym lśnią lakierowane drewno i żółty mosiądz. Portier w liberii zamyka za nim drzwi taksówki. Yersin nie ucieka. Nigdy nie uciekał. Ten lot zarezerwował kilka miesięcy wcześniej w jednym z sajgońskich biur podróży.
Dziś jest to mężczyzna niemal łysy, z białą bródką, o niebieskich oczach. Tweedowa marynarka, beżowe spodnie, biała koszula z rozpiętym kołnierzykiem. Przeszklona elewacja lotniska Le Bourget wychodzi wprost na płytę, gdzie stoi hydroplan z zamontowanymi kołami. Niewielki biały wieloryb, w którego brzuchu mieści się dwunastu pasażerów. Na pokład wchodzimy zawsze od lewej burty, albowiem pierwsi lotnicy, wśród nich Yersin, byli kawalerzystami. Yersin wybiera się w podróż, by raz jeszcze ujrzeć swoje annamickie koniki. Na ławkach w poczekalni garstka uciekinierów. Na dnie ich walizek, obok koszul i sukni wieczorowych, sztaby złota i banknoty. Wojska niemieckie stoją u bram Paryża. Uciekinierzy zerkają na cyferblat na ścianie, spoglądają na swoje zegarki. Są wystarczająco bogaci, by nie kolaborować.
Zaledwie jeden motocykl Wehrmachtu zdołałby przygwoździć małego białego wieloryba do ziemi. Godzina odlotu już minęła. Yersin nie słucha niespokojnych rozmów, zapisuje zdanie lub dwa w notesie. Śmigła silników umieszczonych nad kokpitem zaczynają się obracać. Hydroplan rusza z miejsca. Uciekinierzy chcieliby go pchnąć, zmusić do lotu. Jest ostatni dzień maja roku czterdziestego. W tym upale pas startowy lśni jak tafla wody. Maszyna z wysiłkiem wznosi się w powietrze. Uciekinierzy ocierają czoła. To ostatni lot jednostki należącej do spółki Air France. Przerwa w połączeniach potrwa kilka lat, ale nikt jeszcze o tym nie wie.
To także ostatni lot Yersina, który nigdy już nie powróci do Paryża i nie zamieszka w pokoju na szóstym piętrze hotelu Lutetia. Trochę się tego domyśla, spoglądając na kolumny uciekinierów w dole. Na rowerach i wózkach stosy mebli i materacy. Ciężarówki przeciskające się przez tłum pieszych. Wszystko to spłukane wiosenną burzą. Kolumny oszalałych robaków, które uciekają przed butami wojskowych. Sąsiedzi z Lutetii dawno opuścili stolicę. Joyce, wielka irlandzka tyka w okularach i trzyczęściowym garniturze, jest już w Allier. Matisse dociera przez Bordeaux do Saint-Jean-de-Luz. Samolot ląduje w Marsylii. W zaciskających się kleszczach faszyzmu i frankizmu. Na północy podnosi ogon szykujący się do uderzenia skorpion. Brunatna dżuma.
Yersin zna dwa języki i dwie kultury - niemiecką i francuską - a także ich odwieczne spory. Od czterdziestu sześciu lat wie również coraz więcej o pałeczce dżumy. Nazwano ją na jego cześć yersinia pestis. Trzydziestego pierwszego maja czterdziestego roku Yersin po raz ostatni wzbija się w burzowe niebo nad Francją.
Yersinia pestis.



owady


Stary człowiek przegląda notes, a potem przymyka oczy. Przez wiele dni nie mógł zasnąć. W hotelu roiło się od ochotników Obrony Cywilnej z żółtymi opaskami na ręku. Nocą alarmy. Fotele poustawiane w piwnicy, w głębi korytarza, gdzie przechowywane jest wino w butelkach. Pod zamkniętymi powiekami gra słońca na morskich falach. Twarz Fanny. Wyprawa młodego małżeństwa do Prowansji i Marsylii w poszukiwaniu owadów. Czy można pisać o synu, nie opowiadając o ojcu? Historia ojca jest krótka. Syn nigdy go nie poznał.
W Morges, w kantonie Vaud, zarówno u Yersinów, jak i u sąsiadów, panuje nie tyle nędza, ile prostota. Liczy się każdy grosz. Znoszone sukienki matek oddaje się służącym. Ojciec udziela prywatnych lekcji, dzięki którym może podjąć studia w Genewie. Zostaje nauczycielem w gimnazjum. Pasjonuje się botaniką i entomologią, jednak na życie zarabia jako intendent prochowni. Nosi obcisły czarny surdut uczonych i wysoki kapelusz, wie wszystko o chrząszczach, specjalizuje się w prostoskrzydłych i szarańczowatych.
Rysuje szarańczaki i świerszcze, usypia je, umieszcza pod mikroskopem pochewki skrzydłowe i czułki, wysyła komunikaty do Towarzystwa Nauk Przyrodniczych kantonu Vaud, jak również do Towarzystwa Entomologicznego we Francji. Potem znowu zamienia się w intendenta i to jest coś. Kontynuuje badania nad systemem nerwowym świerszcza polnego i modernizuje prochownię. Czoło miażdży ostatniego świerszcza. Ręka w śmiertelnym skurczu przewraca probówki. Aleksander Yersin umiera, mając trzydzieści osiem lat. Po jego policzku spaceruje zielony skarabeusz. We włosach mości się pasikonik. W otwartych ustach stonka ziemniaczana. Młoda żona, Fanny, jest w ciąży. Wdowa po intendencie będzie musiała opuścić prochownię. Chwila modlitwy wśród stosów bielizny i niezmytych naczyń: rodzi się dziecko. Otrzyma imię zmarłego męża.
W Morges, nad czystymi i zimnymi wodami Jeziora, matka nabywa Dom Figowy, w którym urządza pensjonat dla młodych dziewcząt. Fanny jest elegancka i dobrze wychowana. Uczy dziewczęta wytwornych manier i gotowania, podstaw malarstwa i muzyki. Syn przez całe życie zachowa pogardę dla tych zajęć, myląc sztukę z robótkami ręcznymi. Wszystkie te malarskie i literackie głupoty będą mu się kojarzyć z infantylnością osóbek, które w listach nazywa koczkodanami.
Z łatwością wyobrazicie sobie zatem odludka, który zastawia sidła, wybiera ptaki z gniazd, rozpala ognisko za pomocą lupy i zjawia się w domu umorusany błotem niczym wojownik wracający z pola walki lub z wyprawy do dżungli. Chłopiec jest samotny i chodzi własnymi ścieżkami, kąpie się w Jeziorze i klei latawce. Zbiera owady, rysuje je, przekłuwa szpilką i umieszcza w pudełku. Ofiarny rytuał wskrzesza umarłych. Podobnie jak w wojowniczych plemionach przekazywano sobie włócznię i tarczę, tak on dziedziczy po ojcu mikroskop i skalpel, które wyciąga z kuferka w szałasie. Oto drugi Aleksander Yersin i drugi entomolog. Zbiory śmierci oglądać można w muzeum w Genewie. To może być jeden z życiowych celów: spędzać dni na poważnych studiach w oczekiwaniu na wylew krwi do mózgu.
Jeśli nie liczyć torturowania owadów, liczba rozrywek zmniejsza się w okolicy z pokolenia na pokolenie. Już samo pojęcie „rozrywka” jest podejrzane. Każda chwila przeżywana w Vaud to odkupienie za grzech życia. Rodzina Yersinów pokutuje w ramach Wolnego Kościoła Ewangelickiego, powstałego na łonie tutejszego protestantyzmu po schizmie lozańskiej. Członkowie tego Kościoła nie zgadzają się, by państwo opłacało ich pastora i utrzymywało świątynie. Mimo biedy i surowego trybu życia wierni oddają ostatnią krwawicę, żeby zaspokoić potrzeby swoich kaznodziejów. To trochę co innego niż utrzymywać proboszcza lubiącego na przykład dobrze zjeść. Pastor, który chce się przypodobać Bogu - bądźcie płodni i rozmnażajcie się - to gatunek rozrastający się w szalonym tempie. Do wykarmienia są ogromne rodziny. Znoszone suknie matek nie trafiają już do służących. Wierni przystrajają się w swój elitaryzm i prawość niczym w togi. Są najczystsi z czystych, skrajnie oddaleni od życia materialnego. Arystokraci wiary.
Powiadają, że z owej wyniosłej oziębłości w mroźnym błękicie niedziel młody człowiek zachował surową szczerość i pogardę dla dóbr tego świata. Jedynymi mężczyznami, którzy mieli wstęp do ukwieconego salonu w pensjonacie, byli lekarze - znajomi matki. Należy zatem wybrać między Francją a Niemcami, czyli między dwoma modelami uniwersytetu. Po wschodniej stronie Renu wykład profesorski i teoretyczny, nauka głoszona z katedry przez uczonych w czarnych garniturach i celuloidowych kołnierzykach. W Paryżu nauczanie w warunkach klinicznych, u wezgłowia chorego, w białym kitlu - model zwany patronalnym, którego prekursorem był Laennec.
Będzie to Marburg - z powodu matki i przyjaciół matki. Yersin wolałby Berlin, ale wybór pada na prowincję. Fanny wynajmuje dla syna pokój u cieszącego się szacunkiem osobnika, który odprawia nabożeństwa na uniwersytecie. Yersin poddaje się, byle tylko dalej od sukienek. Ruszyć się z miejsca. Jego marzenia są marzeniami dziecka. Tak zaczyna się wymiana listów z Fanny, która zakończy się dopiero po jej śmierci. „Kiedy zostanę lekarzem, zabiorę Cię ze sobą i zamieszkamy na południu Francji lub we Włoszech, zgoda?”
Francuski staje się skarbem, językiem tajemnym, matczynym, wieczorowym - językiem listów do Fanny.
Yersin ma dwadzieścia lat i jego życie od tej chwili toczy się w języku niemieckim.


Nota o autorze:
Patrick Deville (ur. 1957), pisarz francuski, studiował literaturę porównawczą i filozofię na Uniwersytecie Nantejskim. Wiele podróżował: w latach 80. mieszkał na Bliskim Wschodzie, w Nigerii i Algierii, a w następnej dekadzie odwiedził Kubę, Urugwaj i Amerykę Środkową. Debiutował w 1987 roku powieścią Cordon-bleu. Dżuma & Cholera (2012) to jego jedenasta książka. Nominowana do wszystkich najważniejszych francuskich nagród literackich (Goncourt, Renaudot, Medicis, Décembre), została uhonorowana Prix Femina. Książki Deville’a były tłumaczone na dwanaście języków.

 
Opis książki:
31 maja 1940 roku. Z paryskiego lotniska startuje ostatni samolot Air France, pełen bogatych uchodźców. Przygląda im się, z lekką pogardą, pewien pan z siwą bródką. On jeden nigdzie nie ucieka. Bilet na ten lot zarezerwował już kilka miesięcy wcześniej. Wraca do Wietnamu, który od dawna jest jego prawdziwym domem.
Ten starszy pan to bakteriolog Aleksander Yersin, uczeń Ludwika Pasteura. Urodził się w 1863 roku w kantonie Vaud w Szwajcarii, po śmierci ojca. Dorastał w Morges u boku matki ewangeliczki, która prowadziła pensjonat dla dobrze ułożonych panien („koczkodanów”, jak je nazywał). Żeby się uwolnić od tych „malarskich i literackich głupot” i poświęcić zgłębianiu wiedzy, wyjechał na studia do Marburga. Potem trafił do Instytutu Pasteura, gdzie między innymi prowadził badania nad toksyną błonicy. Marzyło mu się jednak coś więcej niż tylko praca naukowa. Wzorem był dla niego Livingstone, lekarz i odkrywca, zaginiony w Afryce, a później odnaleziony przez Stanleya. Taką Afryką Yersina staną się Indochiny, gdzie urządzi sobie coś na kształt małego królestwa, a w 1895 roku, podczas epidemii w Hongkongu, pierwszy wyizoluje bakterię dżumy i zbada jej właściwości. Wkrótce stworzy przeciw niej szczepionkę, którą zacznie wytwarzać na dużą skalę. Ale na bakteriologii jego zainteresowania się nie skończą…
Dżuma i cholera całkowicie odbiega od kanonów tradycyjnej powieści biograficznej. Autor nie dba o chronologię. Epizody z długiego, barwnego życia Yersina, godne pióra Verne’a czy Conrada, raz po raz porównuje z przypadkami z krótkiego, awanturniczego żywota Artura Rimbauda. Spokojowi azjatyckiej egzystencji uczonego przeciwstawia polityczny chaos i barbarzyństwo XX-wiecznej Europy wstrząsanej wojnami i rewolucjami. Ta dwoistość znajduje odbicie w języku książki, który od zimnej sprawozdawczości przeskakuje nieoczekiwanie do fajerwerków prozy poetyckiej.

Fragment oraz informacje o autorze i książce - Oficyna Literacka Noir sur Blanc

czwartek, 3 kwietnia 2014

Piotr Tomza, Pokolenie Kolosów




Piotr Tomza, Pokolenie Kolosów, wyd. W.A.B

Poznałam ich kilka lat temu, gdy jeszcze mieszkałam w innym mieście. Przyszli do redakcji, w której pracowałam, opowiedzieć o swojej wyprawie na turecki płaskowyż. Pojawili się też w kolejnym roku – tym razem mówili o swoich odkryciach w Syczuanie. Byli rzeczowi, uśmiechnięci od ucha do ucha i niesamowicie serdeczni. Z błyskiem w oku i pasją w głosie mówili o zachwycie, który odczuwa się w miejscach nietkniętych jeszcze ludzką stopą. Ich opowieści były jak powiew świeżego powietrza. Wiem, że w tym roku dostali wyróżnienie na Kolosach za eksplorację Jaskini Krainy Węża w Turcji. Mam nadzieję, że kiedyś przeczytam o nich w kontynuacji „Pokolenia Kolosów” (jeśli taka powstanie). Oraz o innych odkrywcach, którzy być może właśnie w tej chwili obmyślają szczegóły następnej eskapady. Lub są w jej trakcie, tak jak kilka spośród osób, których sylwetki Piotr Tomza przybliża w swojej książce.

Kolosy to coroczne spotkania podróżników, alpinistów, żeglarzy, nurków i grotołazów, wszystkich, którzy eksplorują, odkrywają, przemierzają świat na nogach, rowerach, statkami, pociągami, stopem. Schodzą głęboko pod ziemię, nurkują lub zdobywają najwyższe szczyty na Ziemi. To także nazwa nagrody, którą od 15 lat kapituła Kolosów przyznaje uczestnikom imprezy w kilku kategoriach. Książka Tomzy to historia przeglądu, podczas którego podróżnicy różnej maści opowiadają o swoich przygodach w najdalszych krańcach naszego globu lub nieco bliżej, jak ci studenci, którzy spłynęli Wisłą z Krakowa do Gdańska na własnoręcznie zrobionej tratwie z plastikowych butelek. Lub jak Artur Labudda, który na quadzie objechał Polskę wzdłuż jej granic. Trzon tej książki stanowią przede wszystkim sylwetki piętnastu osób, ich dokonania i sposób na życie, który – to prawda - wyklucza albo utrudnia pracę na etacie oraz wymazuje ze słownika codziennych pojęć przewidywalność. Daje za to satysfakcję i przeżycia, których próżno szukać, zrywając się co rano o tej samej porze i kładąc wieczorem do tego samego, wygodnego łóżka.

Losy piętnastki wybranej przez autora pokazują dobitnie, że nie ma rzeczy niemożliwych dla tych, którzy chcą. Tak jak wspomnianemu powyżej Arturowi Labuddzie nie przeszkodził brak nóg, które stracił w wieku 14 lat na przejeździe kolejowym. Ani osiemdziesiątka na karku żeglarzowi i skrzypkowi Henrykowi Widerze. Ani brak doświadczenia Sylwestrowi Czerwińskiemu, który rzadko opuszczał rodzinne miasto, ale w pewnym momencie wskoczył na rower i przemierzył na nim Europę, Azję i dotarł aż do Nowej Zelandii. W tych opowieściach nie brak także dramatycznych akcentów i osobistych tragedii, przypominających, że z przyrodą nie ma żartów, że nie na wszystko mamy wpływ. Na szczęście jest ich tylko kilka, przeważają pomyślne zakończenia, nieprawdopodobne osiągnięcia i zaskakujące rozwiązania (wiecie, że np. Krzysztof Starnawski, czekając na dekompresję pod wodą... czyta książki! Domyślam się, jak to jest praktycznie rozwiązane, ale pewności nie mam).

Piotr Tomza zazwyczaj dopowiada coś od siebie, oddaje głos swoim bohaterom i ich znajomym. Prowadzi przez daty i fakty sprawnie i swobodnie, dorzucając zawsze coś do psychologicznego obrazu danego człowieka. I taka formuła najbardziej mi odpowiada, chociaż trafiają się i takie przypadki, gdy opiera się głównie na czyichś wspomnieniach. Tylko jeden raz dowiedziałam się więcej z notki biograficznej niż z samego rozdziału. Uważam to jednak za mało znaczący wypadek przy pracy. Historie, które przytacza Tomza mają w sobie ten sam świeży powiew, którego doznałam kiedyś w Wałbrzychu. Czytałam je zachłannie, nie mogąc się oderwać, zaskoczona mnogością pomysłów, miejsc i sposobów odkrywania świata! Potrafią oszołomić, pokazać, że można żyć inaczej, na przekór, po swojemu!

PS. Serdeczne pozdrowienia i gratulacje dla członkiń i członków Wałbrzyskiego Klubu Górskiego i Jaskiniowego, którzy jako pierwsi uzmysłowili mi, czym jest prawdziwa przygoda! I że po wejściu w dorosłość nie trzeba rezygnować z szukania jej. Książka „Pokolenie Kolosów” dodatkowo to potwierdza.

Strona główna Kolosów

Rhys Bowen, Śmierć detektywa




Rhys Bowen, Śmierć detektywa, tłum. Joanna Orłoś-Supeł, wyd. Oficyna Literacka Noir sur Blanc

Sama nie wiem, dlaczego tak polubiłam Molly Murphy. Ma rude włosy, żywą inteligencję, temperament równie ognisty jak włosy, niechęć do konwenansów i niewyparzony język. Ot, stereotypowa Irlandka. A jednak czytając o jej perypetiach, nie miałam wrażenia, że przyszło mi do czynienia ze sztucznym tworem wyobraźni, sztywną kukłą, po której aż za dobrze wiem, czego się spodziewać.

Tego samego nie mogę powiedzieć o przebiegu akcji „Śmierci detektywa”, który razem z „Prawem panny Murphy” stanowi część kryminalnego cyklu retro wymyślonego przez pisarkę kryjącą się pod pseudonimem Rhys Bowen (wiemy o niej tylko, że jest z urodzenia Brytyjką oraz że pracowała dla BBC i Australian TV). Nieprzewidywalność fabuły nie wynika bynajmniej z jej jakiegoś wymyślnego skomplikowania. Kryminalność powieści z Molly Murphy w roli głównej wynika raczej z tego, że wokół bohaterki trup ściele się może nie gęsto, ale zawsze. A ona sama chce zostać prywatnym detektywem i na własną rękę podejmuję się wyjaśniania przyczyn tragicznych zgonów.

Ponieważ prócz szukania śladów musi zadbać o swoje utrzymanie w Nowym Jorku, w którym mieszka od niedawna i w którym to raczej ona jest oparciem dla innych, śledztwo żmudnie posuwa się na przód. Na pierwszym planie przeważają wątki raczej obyczajowe, nawet bardziej niż to było widoczne w pierwszym tomie. To wszystko sprawia, że nie mamy typowego dla zdecydowanej większości kryminałów poczucia wprowadzenia w sprawę i możliwości rozwikłania jej na własna rękę (nawet jeżeli jesteśmy tylko podpuszczani przez autora). Podobnie jak Molly mamy za mało danych. I tak jak ona jesteśmy zaskoczeni zakończeniem i celem misternej intrygi, której częścią była śmierć prywatnego detektywa Paddy'ego Rileya. Tego samego, dla którego chciała pracować Molly, by wyuczyć się fachu.

Żeby przeczytać „Śmierć detektywa”, nie jest konieczna znajomość „Prawa panny Murphy”. Molly obraca się na kartach nowego tomu w innym towarzystwie, postacie ważne w pierwszej części pojawiają się tu raczej sporadycznie. Nawet przystojny kapitan policji Daniel Sullivan, który łamie Molly serce. Mniej tu także wątków, które dobitnie pokazują trudy życia niższej warstwy społecznej na przełomie 19. i 20. wieku. Rhys Bowen wynagradza to wprowadzając do akcji zapomniane już, ale intrygujące postacie historyczne oraz wydarzenia, o których sto lat temu było głośno nie tylko po drugiej stronie Atlantyku.

Śmierć detektywa” czyta się miło, chociaż daleko mu do rasowego kryminału (w moim odczuciu jest nawet ciut gorszy niż „Prawo panny Murphy”). Jego walorem jest postać nieobliczalnej i żywiołowej Molly, dla której płeć, brak pieniędzy i perspektyw, a nawet złamane serce nie są przeszkodą w upartym dążeniu do celu. Może nie jest tak skuteczna jak inni powieściowi detektywi, ale szczerze mówiąc, większość z nas nie doszłaby do połowy wniosków Molly. Ba, nie wiedziałaby nawet, jak i gdzie rozpocząć poszukiwania. Lektura akurat na jeden, za to przyjemny raz.


http://www.zbrodniawoficynie.pl/
 

środa, 2 kwietnia 2014

Paulina Wilk, Znaki szczególne




Paulina Wilk, Znaki szczególne, wyd. Wydawnictwo Literackie

Nie lubię uogólnień, czytając, wolę doznawać świata poprzez czyjeś indywidualne przeżycia. Ale Paulina Wilk ma dar, który mnie przekonuje do jej pisania. To dar widzenia z lotu ptaka. Rzadka umiejętność spojrzenia niejako z góry na daną zbiorowość, wychwycenia nierzucających się w oczy symptomów, analizowania zmian w obyczajowości, skrystalizowania w plastycznym opisie tego, co najważniejsze, odpowiadające charakterowi społeczności, którą przyszło podglądać pisarce. Łatwo przychodzi jej dostrzeganie ogólnych prawideł rządzących rzeczywistością, wyłapywanie trendów, którym ulegają ludzie z różnych powodów – ze względu na tradycję, religię, przemiany historyczne albo kulturę.

Pierwszy raz miałam do czynienia z jej specyficznym widzeniem świata za sprawą artykułu o współczesnych Japończykach w magazynie „Kontynenty”. Pamiętam, jak rozbiła w puch moje przekonania o tym nowoczesnym, wysokorozwiniętym społeczeństwie. Potem były nagrodzone Bursztynowym Motylem „Lalki w ogniu”, gdzie swoim niepowtarzalnym stylem opisała Indie. W „Znakach szczególnych” w ten sam sposób podchodzi do swojego dzieciństwa w PRL-u, dorastania w czasach przełomu i zmian oraz dorosłości, która możliwościami i pułapkami w niczym nie przypomina życia rodziców wszystkich tych, którzy urodzili się między '75 a '85 rokiem poprzedniego wieku. I o których, o sobie też, Paulina Wilk mówi „... my, z bladym wspomnieniem reżimu, z jaskrawą pamięcią przełomu, jego radości i całkowitej odmiany otaczającego świata. (…) Jesteśmy starzy i nowi zarazem, przecięci na pół. Tylko jedna nogą przynależąc do wolnego świata, drugą zatrzymani w historii” s. 241.

Gdy Paulina Wilk pisze o swoim miasteczku, kolegach, rodzicach i sąsiadach, nawet siebie widzi jako część większej całości. Los pojedynczy, ale nie do końca indywidualny, bo uwarunkowany tymi samymi okolicznościami, co u rówieśników. Ta sama wieczorynka w telewizji, te same rajstopy, aluminiowe puszki ustawione w taką samą, mającą wzbudzać podziw piramidkę. Nabożny stosunek do pierwszych politycznych idoli, wyborów i pierwsze rozczarowania demokracją. Edukacyjny boom, który miał pozbawić nowe pokolenie kompleksów i wyposażyć je w niezbędne umiejętności, które ostatecznie przekonają Europę, że Polska jest jej częścią nie tylko geograficznie. Uczyliśmy się za dwa pokolenia. Nasza edukacja miała zasypać półwieczna wyrwę, nasze powodzenie – stanowić rekompensatę za perspektywy odebrane rodzicom. My nie szliśmy co rano do szkoły – szliśmy na Zachód. (s. 83) Wreszcie zachłyśnięcie się nowymi możliwościami. Hołubienie praw wolnego rynku i szok, gdy za ich sprawą zostaje się bez pracy, za to z ratami kredytu do spłacenia.

Paulina Wilk nie odnotowuje tylko tego, co nowe. Chętnie cofa się w czasie, ponownie sięga wstecz, porównuje, tym samym dokonując bilansu zysku i strat. Tylko czasami czuję w jej prozie żal, że wszystko rozegrało się inaczej niż to sobie wyobrażaliśmy. Zresztą styl, którego podstawą nie jest osobiste, tylko zbiorowe doświadczenie siłą rzeczy będzie mniej emocjonalny, więcej w nim znajdzie się ogólników.

Znaki szczególne” okazały się dla mnie ciekawym doświadczeniem, wyszukiwaniem różnic, których - im dalej od dziecięcego podwórka, gdzie rządziła równość i wyobraźnia, a niemile widziany był egoizm – tym więcej. Choć jednocześnie czuję się częścią nurtu, który tak barwnie i z namysłem opisuje autorka. I jestem bardzo ciekawa, czy zmiana, o której pisze na ostatnich stronach, okaże się czymś trwałym i czy stanie się wzorem dla naszych dzieci, które przecież rzadko wspólnie bawią się na dworze?