niedziela, 25 sierpnia 2013

Peter Wilhelm, Zakład pogrzebowy przedstawia!




Peter Wilhelm, Zakład pogrzebowy przedstawia! Dobrze, że do nas trafiłeś, tłum. Marcin Ościłowski, wyd. Wydawnictwo Academicus, cena ok. 30 zł

Śmierć w naszej kulturze jest tabu. Nie lubimy o niej myśleć, nie lubimy o niej mówić. A to sprawia, że niewiele wiemy na temat osób, które mają z nią styczność z racji wykonywanego zawodu, a jeszcze mniej – czym dokładnie zajmują się na co dzień. Książka Petera Wilhelma to zbiór wybranych tekstów z jego bloga, przybliżających pracę w tak szczególnym miejscu jak zakład pogrzebowy. Tak się składa, że Peter Wilhelm jest właścicielem takiego przedsiębiorstwa, dlatego jego wiedza o funkcjonowaniu tego miejsca pochodzi z pierwszej ręki. Ba, potrafi on podać ją w naprawdę zajmujący sposób, nie tracąc przy tym nawet na moment szacunku wobec zmarłych. Chociaż bywa, że zżyma się na żywych, którzy o nim zapominają.
Każdy rozdział opatrzony jest krótkim wprowadzeniem, które sygnalizuje, jaki będzie jego temat przewodni. Jak się okaże, przedsiębiorstwo pogrzebowe, kojarzone ze spokojem i atmosferą wyciszenia, rzadko takie bywa. Śmierć wytrąca rodzinę zmarłych z równowagi, do głosu dochodzą zadawnione urazy, ból bywa zbyt wielki... Nie będę ukrywać – parę razy wzruszyłam się do łez. „Zakład...” nie jest jednak ciężką, przygnębiającą lekturą. Większość jego tekstów niesie pozytywne przesłanie. Część jest podszyta humorem sytuacyjnym, który zawsze będzie się pojawiać, dopóki nie zastąpią nas roboty (polecam rozdziały o świerszczach i zepsutym odtwarzaczu CD). Niektóre zaś nie mają związku (lub tylko w niewielkim stopniu) z ceremoniami pogrzebowymi, jak np. ten o rodzinie Nigeryjczyków, gdy ważniejsze okazały się potrzeby żywych. Zawód przedsiębiorcy pogrzebowego w opisie Petera Wilhelma nie jest nudny ani jednostajny. Wymaga wyczucia, taktu, pewnej wiedzy psychologicznej, a niekiedy – stanowczości. Oraz respektowania woli rodziny i pewnej elastyczności, która na przykład umożliwi kilkudziesięciu rockersom na motorach uczcić pamięć zmarłego kolegi. Że o ceremonii pogrzebowej pary gejów nie wspomnę. Książka Petera Wilhelma uświadomiła mi nie tyle, że śmierć jest naturalną koleją rzeczy (to już byłby banał!), ale że istnieje wiele możliwości na okazanie miłości i pożegnania się po raz ostatni z kimś, kogo kochamy. Nie wiem tylko, czy są one dopuszczalne w Polsce. Podejrzewam, że nie.
Styl Petera Wilhelma jest prosty i bezpośredni. W końcu jest przedsiębiorcą pogrzebowym, nie zawodowym pisarzem. Niemniej podejrzewam, że zdarzające się niekiedy w tekście toporne zdania nie są jego zasługą. Bywały strony i bez nich (choć głowy nie dam, bo czasami lektura mocno mnie wciągała), ale trafiały się i takie, których po prostu nie rozumiem – np. „Pani Olugulade z minuty na minutę jest coraz bardziej rozpraszana” (s. 80, aż się prosi, by zapytać przez kogo?) albo „Z szarfą może się zejść do południa, ponieważ chce na niej coś wyhaftować” (s. 130). Nie sprawdzałam specjalnie, czy przecinki są na swoich miejscach ani nie szukałam na siłę literówek, ale kilka błędów rzuciło mi się w oczy. Np. „trawił w próżnię” zamiast „trafił”. I jeszcze problem z odmianą - „... miejsce dla pedofilii i samobójców”. Cóż, pedofilia jest zjawiskiem, którego nie można pogrzebać na cmentarzu, w przeciwieństwie do pedofilów. I tak uważam, że najgorsza jest wspomniana wcześniej toporność poszczególnych zdań. Szkoda, bo książka jest naprawdę bardzo ciekawa, a one niepotrzebnie psują efekt.

piątek, 23 sierpnia 2013

Lady Colin Campbell, Królowa. Nieznana historia Elżbiety Bowes-Lyon



Lady Colin Campbell, Królowa. Nieznana historia Elżbiety Bowes-Lyon, tłum. Adriana Sokołowska-Ostapko, wyd. Znak Literanova, cena ok. 45 zł

Elżbieta Bowes-Lyon, matka królowej Elżbiety II, zawsze kojarzyła mi się z dobrotliwie uśmiechniętą staruszką w dużym kapeluszu na głowie. Jej biografia pióra lady Colin Campbell aż nadto udowadnia, że urok osobisty Królowej Matki skrywał o wiele więcej niż tylko dobrotliwość. Szczerze mówiąc, obawiałam się, że książka ta będzie radosnym nurzaniem się w brudach i złośliwych plotkach. Zwłaszcza po wstępie, w którym autorka dziękuje osobom, od których uzyskała wiele interesujących informacji na temat Elżbiety Bowes-Lyon, także tym, które nie były świadome, że lady Colin Campbell może je użyć do pisania biografii. Na szczęście szybko przekonałam się, że autorka nie jest osobą żądną sensacji, posiada rozległą wiedzę historyczną i obyczajową, a sposób jej pisania o czyichś wadach i zaletach nie jest pozbawiony elegancji oraz zdradza solidne doświadczenie zawodowe (sama wspomina o czterdziestu latach pracy w dziennikarstwie). Tytuł lady również nie okazał się czczym ozdobnikiem przed nazwiskiem. Przedstawiając życie Elżbiety Bowes-Lyon, biografka korzysta z przywileju należenia do wyższych brytyjskich sfer. Nie tylko dlatego, że dało jej to możliwość porozmawiania z wieloma osobami na prywatnym, swobodniejszym gruncie, ale dlatego też, że rozumie (i umie wytłumaczyć) mechanizmy regulujące życie arystokracji w 20. wieku, i to nie tylko w okresie dzieciństwa i młodości swojego obiektu badań. Poza tym zna chyba wszystkie rodzinne powiązania wielkich rodów, doskonale orientuje się w zasadach dziedziczenia oraz w tytułach i związanych z nimi zaszczytach. Bez nakreślenia tego typu okoliczności pewne decyzje i zachowania Elżbiety byłyby mało zrozumiałe, szczególnie te dotyczące drażliwych kwestii związanych z jej narodzinami, brakiem formalnego wykształcenia, a zwłaszcza - z niechęcią do starszego brata męża (zazdrośnica!). Wszystko to sprawia, że książka lady Colin Campbell o Królowej Matce nie przypomina mi typowej biografii o postaciach historycznych. W nich uwaga czytelnika jest kierowana zazwyczaj na twarde fakty, podczas gdy lady Colin Campbell potrafi wskazać osobiste motywy i osobnicze cechy charakteru królowej, które na te fakty miały niebagatelny wpływ. Opiera się przy tym nie tylko na wspomnieniach, ale również na wcześniejszych biografiach Elżbiety (i często z nimi polemizuje), fragmentach listów, dziennikach, notatkach prasowych. Nigdy przy tym nie zapomina o szerszym kontekście. Na przykład o wiele bardziej zajmująco pisze o przyczynach końca pierwszej wojny światowej, niż uczono mnie w szkole (jej zdaniem czynnikiem decydującym okazał się wirus grypy hiszpanki oraz... szczepienia amerykańskich żołnierzy wysłanych do Europy!). I szczerze mówiąc, tego typu informacje są dla o wiele bardziej ciekawsze niż sama Elżbieta, o której mało kto by pamiętał, gdyby nie to, że została żoną króla. A jako królowa przyciągała naturalnie uwagę i budziła określone emocje. Ta książka, poświęcona jej losom od narodzin po grób, jest wyczerpującą odpowiedzią na to zainteresowanie, a przy tym wglądem w długo strzeżone, prywatne sprawy brytyjskiej rodziny królewskiej. Czytając ją, nie miałam ani razu odczucia, że autorka biografii przekracza granice dobrego smaku, chociaż jej ocena postępowania Elżbiety nie zawsze bywa pochlebna. A nawet uważam, że biografka postrzegała ją zbyt krytycznie, opisując swoją bohaterkę jako nastolatkę. Nawet przyszła królowa może się objadać przez większą część dnia i wzdychać do przystojnych aktorów zamiast sięgać do książek. Takie jest prawo nastu lat. Z drugiej strony lady Colin Campbell często podkreśla, że nimb królewskości sprawia, że przestajemy traktować osoby należące do królewskiego rodu jak ludzi z krwi i kości. Jej biografia przywraca ludzki wymiar Królowej Matce, chociaż z tego, co się o niej dowiedziałam - ona sama nie byłaby z tego zadowolona. Nic a nic.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Made in Poland. Antologia reporterów Dużego Formatu




Made in Poland. Antologia reporterów Dużego Formatu, wyd. Agora SA

Ten napis towarzyszył mi przez całe dzieciństwo i nigdy nie widziałam w nim nic nadzwyczajnego. Dopiero od czasu mojego wejścia w dorosłość stał się czymś rzadko spotykanym, ocierającym niemal o egzotykę (raz znalazłam go na dziecięcych kaloszach – ale święto!). Dawno go nie widziałam, pomyślałam, patrząc na okładkę zbioru reportaży dziennikarzy publikujących w „Dużym Formacie”, czwartkowym dodatku „Gazety Wyborczej”. Kilka tekstów zawartych w tomie już znałam. Część nazwisk niewiele mi mówiła, inne sporo, chociaż okazało się, że kojarzę je, niesłusznie, tylko z jedną określoną tematyką. Najbardziej zaskoczyło mnie szerokie spektrum tematów poruszanych w reportażach. Po „Made in Poland” mam wrażenie, że nie ma sprawy, o której nie można by napisać w reportażu, ludzi, których nie można by wysłuchać i popatrzeć na świat ich oczyma, bez względu na to czy będzie to tak kontrowersyjna postać jak Aleksander Gudzowaty, czy chłopaki bez perspektyw z łódzkich Bałut. Opis osobistego doświadczenia może przybliżyć problem honorowych zabójstw tureckich i kurdyjskich dziewcząt z tradycyjnych rodzin (np. za wysłanie sms-a), a także pokazać upadek przemysłu włókienniczego w Żyrardowie. Bywa, że reportaż staje się swoistym wehikułem czasu, a jego autor – detektywem badającym, dlaczego w PRL-u brakowało papieru toaletowego, jak to bywało z książkami skarg i wniosków, ale także sygnalizującym istnienie do dziś niewyjaśnionych przypadków śmierci działaczy związkowych. Są w tym zbiorze teksty, które - aktualne w chwili powstania - czytane obecnie stają się znakiem czasów, w których je pisano (jak ten o masowej fali zwolnień wysoko wykwalifikowanej kadry menedżerskiej). Oraz takie, które nigdy się nie starzeją, jak ten, który demaskuje skład najtańszych produktów w hipermarketach.
Po lekturze „Made in Poland” widzę, że reportaże nie tylko mogą prowokować pytania (choćby o rozumienie sztuki współczesnej), ale same w sobie stanowią sztukę, jeśli wziąć pod uwagę ich styl, rozłożenie poszczególnych elementów, wreszcie sposób, w jaki zostają wprowadzone do tekstu poszczególne postacie oraz jak zostaje zarysowane dane zagadnienie. I tak „Chłopcy z motylkami” Jacka Hugo-Badera zaczynają się od wściekłości autora, którego syn został kilkakrotnie napadnięty i obrabowany. A szybko przeradzają w studium przemocy kierowanej przez młodocianych wobec bogatszych, nie tylko materialnie rówieśników. W pewnym momencie złość ustępuje współczuciu, a szukanie przyczyn przeradza się w poradnik, jak zachować się na ulicy. W oczach Beaty Pawlak stacje drogi krzyżowej w Jerozolimie stają się pretekstem do pisania w intrygujący sposób o niełatwej historii tego miasta, o konflikcie izraelsko-palestyńskim, współżyciu różnych grup chrześcijan i o osobie samego Jezusa. I jeszcze – podczas czytania o opętaniach i egzorcyzmach miałam ciarki na plecach. Brr!
Teksty w „Made in Poland” są świetne, różnorodne, a przede wszystkim ciekawe. Przypominają, że często blisko nas toczy się życie, o którym nie mamy pojęcia. Potrafią uchwycić komizm lub tragizm sytuacji, a nawet naprowadzić na trop afery. Są próbą dotarcia do prawdy, tej niedoskonałej, naznaczonej subiektywnym spojrzeniem, fascynującej, bo pokazanej poprzez czyjś los. Zresztą na tym polega ich siła przyciągania. Nieodparta, jak się przekonałam na własnej skórze.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Denise Kiernan, Dziewczyny atomowe. Nieznana historia kobiet, które pomogły wygrać II wojnę światową


 
Denise Kiernan, Dziewczyny atomowe. Nieznana historia kobiet, które pomogły wygrać II wojnę światową, tłum. Mariusz Gądek, wyd. Otwarte

Sprzątały wielkie hale, obsługiwały skomplikowane urządzenia, dokonywały obliczeń, doglądały chorych albo robiły notatki i przepisywały dokumenty. A potem udawały się na zakupy lub potańcówki, na których można było rozmawiać o wszystkim, tylko nie o pracy. I nie miało znaczenia, że często nie znały celu swoich obowiązków, że musiały posługiwać się niezrozumiałymi kodami – najniewinniejsza wzmianka na ten temat mogła skutkować natychmiastowym zwolnieniem. To właśnie one, tytułowe dziewczyny atomowe. Niezbędne, by ich kraj osiągnął zwycięstwo, zbyt mało ważne, by ich nazwiska zapisały się w historii. Lecz nie dla Denise Kiernan, która wybrała kilka z nich na bohaterki swojej książki.
Opowiada ona o budowie i działalności kompleksu fabryk do wzbogacania uranu w Oak Ridge w stanie Tennessee, będącym znaczącą częścią Projektu Manhattan. Jego cele – koniec wojny i bezwarunkowa kapitulacja Japonii - zostały osiągnięte w 1945 roku po zrzuceniu bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Do tego momentu z dziesiątków, jeśli nie setek tysięcy zaangażowanych w pracę nad uranem ludzi, tylko nieliczna garstka wiedziała, co tak naprawdę produkuje się w Oak Ridge. Ponieważ większość mężczyzn walczyła na froncie, trzon siły roboczej tego miejsca stanowiły młode kobiety. Autorka uznała ich przeżycia za nie mniej ważne niż decyzje polityczne podejmowane na najwyższym rządowym szczeblu. To dlatego treść „Dziewczyn atomowych” składa się z fabularyzowanych wspomnień kilku pracownic Oak Ridge, przerywanych rozdziałami, które przedstawiają krok po kroku historię powstania miasteczka i fabryk w Tennessee oraz początki programu atomowego. I muszę przyznać, że daje to niesamowity efekt, wręcz unikalny! Bo zazwyczaj jest tak, że gdy już mamy okazję poznawać wielką historię z punktu widzenia zwykłych jednostek, odbywa się to za pośrednictwem literatury wspomnieniowej, której znowuż brakuje szerszego spojrzenia i znajomości wszystkich faktów. Zaś Kiernan oparła swoją książkę i na licznych dokumentach i na rozmowach z uczestniczkami tamtych wydarzeń. Nie pominęła przy tym mniej chlubnej części prawdy o Oak Ridge, pisząc m.in. o przeprowadzaniu eksperymentów medycznych z udziałem plutonu na pewnym robotniku bez jego wiedzy i zgody.
Dziewczyny atomowe” czyta się bardzo dobrze, chociaż styl autorki (łopatologiczny, mówiąc wprost) nie należy do moich ulubionych. Ma on jednakże wiele plusów, które mogą zachęcić do lektury nawet osoby nieinteresujące się historią: jest bogaty w informacje, bardzo obrazowy i działający na wyobraźnię, nie wymaga wcześniejszej znajomości tematu, a osobista perspektywa bohaterek pozwala na wczucie się w sytuację amerykańskich kobiet podczas II wojny światowej. Minusy: zdarza się nadmiar szczegółów, które nie wnoszą nic nowego do naszej wiedzy, np. opis działalności Bohemian Clubu, gdzie jeden raz spotkali się w 1942 decydenci Projektu Manhattan. Najważniejsze, że Denise Kiernan udało się uchwycić specyficzną atmosferę miejsca, które powstało dosłownie w ciągu kilku miesięcy i tonęło w błocie przez większość roku. Oferowało dobre zarobki, ale nie równość dla wszystkich (uznano m.in., że kolorowi będą mieszkać barakach bez współmałżonków i bez... szyb!). Gdzie nikt nie mógł pochwalić się swoim wkładem w wojenny trud, żona zapytać męża, jak minął mu dzień w pracy, a wszędzie roiło się od tajnych agentów.

piątek, 2 sierpnia 2013

Maria Wiernikowska, Oczy czarne, oczy niebieskie. Z drogi do Santiago de Compostela




Maria Wiernikowska, Oczy czarne, oczy niebieskie. Z drogi do Santiago de Compostela, wyd. Wydawnictwo Zwierciadło, cena ok. 35 zł

Maria Wiernikowska przypomina mi kota-włóczęgę, który sam wybiera swoją drogę, robi, co chce i jak chce, nie starając się przypodobać nikomu. Jej postawa tak samo irytuje, co intryguje. Czytanie „Oczu czarnych,...” było dla mnie jak próba sił – odkładałam tę książkę, obrażałam się na nią, nie rozumiałam, jak tak można albo dlaczego, a potem wsiąkałam w nią z powrotem na wiele stron. Do następnego zgrzytu. Aż w końcu zrozumiałam – Maria Wiernikowska nie jest z tych, co uwodzą czytelnika, podsuwają gładkie słówka i zręczne zdania. Kiedy uważa, że ma rację – obwieszcza to całemu światu tonem kategorycznym, nie znoszącym sprzeciwu. Znajduję w tym tonie ślady zmęczenia i wielkiego wścieku, który także mi czasem każe wygrażać światu i ustawiać wszystkich po mojej myśli, nieważne, że tylko w mojej głowie. Od tej pory wiem, że albo przyjmę jej osobę taką, jaka jest, albo... Tylko, że odłożenie „Oczu czarnych,...”, już tak na dobre, nie wchodziło w grę. Spodobał mi się swoisty miszmasz tej bardzo osobistej, reporterskiej przygody, którą zapoczątkował przypadek i która uparcie nie chciała zakończyć się czymś znaczącym.
Maria Wiernikowska to dziennikarka, reporterka, specjalistka od konfliktów zbrojnych w najbardziej zapalnych punktach świata. Tym razem znalazła się na jednym z najstarszych szlaków pielgrzymkowych w Europie. Camino, droga św. Jakuba, prowadzi prosto do Santiago de Compostela. Ale dopiero z artykułu w gazecie turystycznej dowiaduję się, że tych szlaków jest kilka. Nie wiem, którym z nich podąża Wiernikowska, która rzadko podaje nazwy miejscowości, jeszcze rzadziej przytacza ciekawostki i nie czaruje anegdotkami. Jej codzienność to droga, mijani ludzie, krajobrazy, przydrożne noclegi, radość ze smaku pomidora i nurtujące pytanie – dlaczego kwiaty mają kolory? To wycieczki w przeszłość, historie osobiste i rodzinne, opowiadane bez skrępowania, za to czasem w trzeciej osobie dla większego dystansu. Bywa, że bez wchodzenia w szczegóły tak bardzo, że ludzie, których wspomina autorka zostają zredukowani do imienia czy inicjału. Tych fragmentów jest sporo, niektóre nawet są bardzo szczere i odważne, ale na próżno przyjdzie nam ulepić z nich jakąś spójną biografię. A jednak jako całość ta książka to ciekawa proza, chociaż momentami niełatwa i wymagająca odmiennego podejścia, niż jesteśmy przyzwyczajeni.
Oczy czarne, oczy niebieskie” nie przypominają mi żadnego innego dziennika drogi. Trudno go porównywać czy szukać punktów stycznych z jakąkolwiek książką. Pewne jest, że napisała go kobieta nietuzinkowa. Warto spojrzeć na świat jej oczami.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Isabelle Laflèche, Kocham Nowy Jork




Isabelle Laflèche, Kocham Nowy Jork, tłum. Dorota Malina, wyd. Wydawnictwo Literackie, cena ok. 35 zł

Z literaturą kobiecą rzadko mi po drodze, bo zazwyczaj nie znajduję w niej nic dla siebie. Czasem trafne spostrzeżenie, częściej poczucie humoru, a nawet - tak potrzebny dystans wobec życiowych porażek. „Kocham Nowy Jork” wpisuje się w ten nurt, ale Isabelle Laflèche inaczej rozkłada akcenty. Buduje historię z tych samych klocków, ale układa je zupełnie inaczej. Jej bohaterka, młoda, trzydziestoletnia prawniczka naprawdę chce zrobić karierę, zarabiać duże pieniądze, jak najlepiej i najskuteczniej pomagać klientom firmy, a w przyszłości – otrzymać wymarzony tytuł partnera kancelarii. Praca nie jest dla niej ani miejscem na szukanie drugiej połówki, ani uciążliwym, acz koniecznym etapem potrzebnym do stanięcia na ślubnym kobiercu. Catherine nie myśli o małżeństwie i dzieciach, a nawet o zwykłych randkach, bo trudno znaleźć na nie czas, spędzając w pracy większą część doby. A mimo to nie odniosłam wrażenia, że mam do czynienia z zimną, sukowatą karierowiczką, która zaprzecza swojej kobiecości. Catherine ma wdzięk, uroczy francuski akcent (wierzę w to na słowo), zna się na modzie (ale nie zasypuje nas nazwami marek oraz nie przesadza z opisami kreacji i butów) i ma jasno określony cel. Jest uosobieniem ambicji nowoczesnej kobiety, istoty kompetentnej i świadomej swojej wartości, która zamierza ciężko pracować, by coś osiągnąć. Prawda, że literatura popularna skąpi nam takich bohaterek? A jeśli już się pojawiają, rzucają wszystko dla księcia z bajki i następuje happy end. Owszem, i w życiu Catherine pojawiają się miłosne zawirowania – ale są one tylko częścią fabuły, nie jej podstawą. Zawodowe plany bohaterki ulegną pewnym modyfikacjom – ale inicjatywa zmian wyjdzie od niej samej i to bynajmniej nie pod wpływem uczuć, tylko z głębszej potrzeby. Laflèche zdaje się mówić, że miłość nie musi być grobem dla zawodowych planów. Zakończenie „Kocham Nowy Jork” jest na tyle otwarte, że ewentualny ciąg dalszy może zakładać najróżniejsze scenariusze, z których życie rodzinne jest tylko jedną z wielu opcji. Zatem etykietka „romansu” odpada.
Zatem o czym jest „Kocham Nowy Jork” (bo wierzcie mi, na pewno nie o Nowym Jorku i różnicach kulturowych)? O pracy w wielkiej korporacji, która wielu potrafi zmielić i wypluć po drodze, a nagradzać - tylko nielicznych. Catherine coraz częściej zaczyna dostrzegać kobiety podobne do siebie – zdeterminowane, ubrane w garsonki, uzbrojone w fachowość, mamione równymi szansami awansu, który jakoś lubi je omijać. Zresztą nie tylko je, bo „Kocham...” nie pokazuje rzeczywistości w czarno-biały sposób. Isabelle Laflèche wykonywała ten sam zawód, co jej bohaterka. Dlatego potrafi wiarygodnie przedstawić miejsce pracy, gdzie kompetencje są równie ważne, co dobre układy z szefem, na porządku dziennym jest robienie dobrej miny do złej gry, zawiść chowa się pod płaszczykiem profesjonalizmu, a słowo „kochaniutka” może pojawić się na ustach ważnego klienta. Laflèche przystępnie wyjaśnia, czym tak właściwe się zajmuje Catherine, jaki jest zakres jest obowiązków i na czym polegają poszczególne procedury. Żeby nie było zbyt poważnie, wprowadza do akcji biurowe intrygi, nieobliczalnych przełożonych, oryginalnego asystenta Catherine i zołzowate sekretarki. To tylko niektóre z barwniejszych postaci pojawiających się w powieści.
Historia opisana w „Kocham Nowy Jork” jest życiowa i jednocześnie bardziej nieprzewidywalna. Wydaje mi się inteligentniejszym odpowiednikiem takich amerykańskich hitów, jak powieści Weisenberger czy Bushnell. Może tamte są ciut zabawniejsze, ale wydaje mi się, że więcej kobiet – tych, które lubią się spełniać zawodowo - utożsami się z Catherine, w jej dylematach znajdzie odbicie własnych, to samo będzie je oburzać w pracy i w facetach. A do tego nie potrzeba być bizneswoman czy pracować w korporacji.