wtorek, 23 grudnia 2014

Wesołych Świąt!



Wesołych Świąt, szczęśliwego Nowego Roku i radosnego czytania!!!




Za oknem ciemno,

cichutko puszyste ścielą się płatki.

Niech serca się z sercem podzielą

jak wigilijnym opłatkiem.

sobota, 20 grudnia 2014

Stanisława Kuszelewska-Rayska, Kobiety



Stanisława Kuszelewska-Rayska, Kobiety, wyd. Zysk i S-ka

Bałam się tej książki. Wiedziałam, że opowiada o drugiej wojnie światowej. A czy po kilkudziesięciu latach wydawania tomów wspomnień, opracowań naukowych, kręcenia mniej lub bardzie ambitnych filmów oraz seriali mogłoby mnie coś w tej materii jeszcze zadziwić? „Kobiety” Kuszelewskiej-Rayskiej okazały się majstersztykiem literackim, nie tyle zaskakującym, co zachwycającym pięknem języka polskiego z niegdysiejszymi zdrobnieniami i określeniami, emocjami, które wywołuje zawsze tak dobitna puenta, przeglądem postaw i okoliczności, których nawet nie mogłaby sobie wyobrazić osoba, która nie była świadkiem oraz uczestnikiem opisywanych wydarzeń. Strach użyć słów typu „heroizm” czy „bohaterstwo”, tak się zużyły przez lata. Ale tylko one przychodzą mi na myśl po przeczytaniu „Kobiet” oraz dołączonych do tomu „Dziwów życia” - pierwszych polskich autobiograficznych opowieści o kobietach prowadzących działalność podziemną (wydanych kolejno w 1946 i 1948 roku). To przede wszystkim krótkie scenki ukazujące codzienność okupacji na przykładzie konkretnych osób, także znanych, chociaż dla mnie akurat rozpoznawalna jest już tylko Zofia Kossak-Szczucka – zepchnięta z rowerem do rowu przez niemiecką ciężarówkę i modląca się w duchu, by niemieckim żołnierzom nie chciało się jej ratować. Bo miała przy sobie całą torbę nielegalnych papierów. Ot, paradoks.

Bohaterstwo tytułowych kobiet jest zwyczajne i pozbawione rozgłosu. Robią to, co uważają za słuszne, same się organizują, gdy trzeba kopać rowy, wyciągać spod gruzów rannych, dodawać otuchy lub zdobywać jedzenie. Przenoszą broń, dokumenty, organizują zapasy do kuchni polowych, tworzą centra dowodzenia w prywatnych mieszkaniach, umawiają spotkania, walczą aż do końca. Od młodych dziewczyn po leciwe staruszki. Są wśród nich wielkie panie i proste kobieciny nawykłe do ciężkiej pracy. Ich opór wobec okupanta (Kuszelewska-Rayska określa ich konsekwentnie jako „niemców” pisanych małą literą) przejawia się różnie, także w drobiazgach, w słowach, których dla osobistego bezpieczeństwa powinno się zaniechać. Czy można zapomnieć starszą panią, która upomina gestapowców, że to ona jest u siebie w domu, i to nie oni jej, ale ona pozwala im usiąść i czekać na powrót córki?

Opowiadania Kuszelewskiej-Rayskiej nierzadko bywają dramatyczne, nie zawsze dobrze się kończą. Mimo to w niektórych można odnaleźć ślady komizmu. Jak w tej historii o młodej kobiecie, którą granatowy policjant, współpracownik władz okupacyjnych, wciąga do bramy i ochrzania za to, że niesie pistolet niemalże na wierzchu! Albo tej o praczce, która z humorem i bardzo serio przyjmuje słowa niemieckiego klienta. Autorka nie podaje dat opisywanych wydarzeń, ale ich akcja obejmuje pierwsze wrześniowe naloty na Warszawę, przygotowania do powstania i sam zryw, aż do wejścia Armii Czerwonej i sowieckich rządów. Z tego zresztą powodu „Kobiety” i „Dziwy życia” dopiero teraz, po siedemdziesięciu latach doczekały się pierwszego wydania w Polsce.

Dziwię się, że tak znakomity tom opowiadań nie znalazł się w rankingach ważnych książek roku 2014. „Kobiety” Stanisławy Kuszelewskiej-Rayskiej są doskonałe pod względem formy i języka, a ich pozbawiona patetyczności treść – głęboko porusza.


 Stanisława Kuszelewska-Rayska (u góry) i jej córka Ewa Matuszewska
(więcej informacji o obu oraz zdjęcie na stronie Album Polski )

  
Stanisława Kuszelewska-Rayska (1894-1966) – pisarka, dziennikarka, tłumaczka literatury angielskiej (tym dzieł Jacka Londona, Aldousa Huxleya, Donna Byrne'a i Harry'ego Sinclaira Lewisa), harcerka, żołnierz Polskiej Organizacji Wojskowej i Armii Krajowej. W powstaniu warszawskim straciła jedyną córkę, Ewę Matuszewską ps. „Mewa”. Po wojnie przez Kair dotarła do Londynu. Tam zmarła.
(na podstawie notki biograficznej i posłowia Sławomira Cenckiewicza)

czwartek, 18 grudnia 2014

Bartosz T. Wieliński, Źli Niemcy. Zbrodniarze, geniusze, fanatycy, wizjonerzy




Bartosz T. Wieliński, Źli Niemcy. Zbrodniarze, geniusze, fanatycy, wizjonerzy, wyd. Agora SA

Widocznie mam coś w sobie ze „złego Niemca” skoro nie potrafię potępić w czambuł wszystkich, o których pisze Bartosz Wieliński. Swoją książkę dziennikarz poświęcił sylwetkom kontrowersyjnych przedstawicieli narodu niemieckiego. O części z nich mógł jedynie zebrać materiały przygotowane przez innych, w kilku przypadkach przeprowadził własne dziennikarskie śledztwo lub próbował nawiązać kontakt z żyjącymi jeszcze bohaterami swoich dociekań lub ich potomkami. Większość rzeczywiście ma swoim sumieniu straszne zbrodnie, w tym niepotrzebne okrucieństwo, głupotę, koniunkturalizm albo chciwość.

Ale o takim Johannie Reichharcie, kacie, który akurat najwięcej pracy miał za czasów Hitlera, mogę myśleć nawet z sympatią. Po pierwsze, zawód kata miał w jego rodzinie pewne tradycje. Po drugie, nie był jedynym człowiekiem na świecie pełniącym ten budzący wstręt zawód. Po trzecie, dopiero po wielu latach uporał się z psychicznymi skutkami jego uprawiania i przestał po pijanemu opowiadać o szczegółach sąsiadom (a to znaczy, że zabijanie nie było dla niego czymś łatwym do przyjęcia). Po czwarte i najważniejsze, schludnym wyglądem i odpowiednim zachowaniem starał się okazać skazańcom szacunek, bez względu na to, czy miał do czynienia z mordercą czy z więzieniem politycznym. Po piąte, równie ważne, robił wszystko, by skazani nie musieli cierpieć dłużej niż to konieczne. Po szóste, miał pecha, że w pierwszej połowie 20. wieku jego profesję otaczał już tylko ponury nimb, bez otoczki magii i zabobonu, która wcześniej zapewniała katom szacunek. No i ściął Sophie Scholl, działaczkę niemieckiego ruchu oporu. Nieładnie.

Oczywiście nie mam takich samych oporów wobec nazistowskich zbrodniarzy, jak Amon Göth, który pozostawił straszną spuściznę nie tylko swoim więźniom, ale i rodzonej córce oraz wnuczce. Albo Josef Scheungraber, który miał na sumieniu włoskich cywili i nigdy nie poczuwał się do winy za ich śmierć oraz Heinz Reinefarth, który spacyfikował powstanie w Warszawie, po czym... został szanowanym burmistrzem na wyspie Sylt. To takie oczywiste postacie, pewniaki w rankingu potworów. Lecz - podobnie jak w przypadku i innych - na ich przykładzie widać jakiś wycinek niemieckiej rzeczywistości, rażące wyjątki od tego, co uważamy za sprawiedliwy nurt historii. Przykrą prawdę, która nie została do końca zbadana i ujawniona, ale zamieciona pod dywan. Nie tylko dlatego, że było to wyłącznie w interesie państwa niemieckiego. Taki Wernher von Braun, któremu Stany Zjednoczone zawdzięczają swój program kosmiczny i jego ukoronowanie – spacer człowieka po Księżycu - nie przyznawał się do członkostwa w SS. Ani do tego, że przymusowi więźniowie na jego widok musieli odwracać się plecami do ściany i ginęli na stryczkach, gdy uznał, że ich praca nosi ślady sabotażu. A jednak mógł się szczycić wolnością, dobrym laboratorium, znakomitymi współpracownikami i uściskiem dłoni prezydenta Kennedy'ego.

Znowu wróciłam do budzących największe emocje czasów drugiej wojny światowej. Ale „Źli Niemcy” opowiadają także o latach je poprzedzających oraz o antagonizmach między RFN a NRD. O naukowcach, artystach, szpiegach, policjantach, prawnikach i politykach, w tym o cesarzu Wilhelmie II, który lubił robić zamieszanie na arenie polityki międzynarodowej i wycofywać się w ostatniej chwili z konfliktów, aż w końcu został potraktowany bardziej serio...

Źli Niemcy” to książka o historii pokazanej na podstawie szesnastu różnych losów. Opowiada o ludzkich słabościach, skłonności do oportunizmu lub ślepego fanatyzmu, o genialnych pomysłach, które posłużyły złym celom. I które z pewnością miały i nadal mają miejsce w każdym zakątku ziemskiego globu, tyle że podlane innym narodowym sosem. Frapujące, chociaż czasami chciałoby dowiedzieć się czegoś jeszcze więcej.

środa, 17 grudnia 2014

Anna Jean Mayhew, Sucha sierpniowa trawa




Anna Jean Mayhew, Sucha sierpniowa trawa, tłum. Paweł Lipszyc, Seria Kaszmirowa, wyd. Black Publishing

Po raz pierwszy dowiedziałam się o tej książce z zaprzyjaźnionego bloga Kartek szelest. Od razu moją uwagę przykuła ciekawa szata graficzna i sugestywna okładka. Rzuciłam się na nią jak kot na mysz, kiedy tylko zobaczyłam ją ponownie, tym razem w bibliotece. Nie zawiodła mnie, a to znaczy, że tak samo jak własnej intuicji, można zaufać czyjejś wrażliwości w doborze lektury. Szczerze mówiąc, nazwa wydawnictwa nic mi nie mówiła, a wiecie, że zawsze jest to jakaś wskazówka, gdy szukamy czegoś ciekawego do czytania. Na stronie Black Publishing przeczytałam, że jest to marka wydawnicza Wydawnictwa Czarne. Oraz, co jeszcze ważniejsze, że zajmuje się ona wydawaniem różnego typu książek, które łączy to, że podbiły serca i czytelników, i krytyków. Słowem odniosły także komercyjny sukces. „Suchą sierpniową trawę” rzeczywiście można by tak bardzo skrótowo określić. To literatura najwyższej próby, a jednocześnie niehermetyczna czy przeznaczona tylko dla grupki wybranych. To także przykład bardzo późnego debiutu – Anna Jean Mayhew napisała go w wieku siedemdziesięciu jeden lat!

Akcja „Suchej sierpniowej trawy” rozpoczyna się od wyjazdu pewnej rodziny na wakacje do krewnych mieszkających na Florydzie. To lata pięćdziesiąte, więc nic dziwnego, że w jednym samochodzie, pozbawionym pasów bezpieczeństwa, zmieściły się dwie dorosłe kobiety (w tym czarna służąca), kilkuletnia dziewczynka, niemowlę i dwie nastolatki, z których ta młodsza, zwana Jubie, jest narratorką powieści. To ona wprowadza nas w świat swoich bliskich, przybliża sedno rodzicielskich konfliktów, a przy okazji snuje historię swojego przywiązania do czarnoskórej Mary.

Dla Jubie Mary nie jest tylko pomocą domową, lecz kimś ważnym i kochanym. To dlatego Jubie jest wyczulona na każdy przejaw lekceważenia wobec niej. Jednocześnie jest tylko dzieckiem, które wyrosło w świecie, w którym normą jest problem wspólnego noclegu z osobą czarnoskórą, korzystanie przez nią z łazienki na stacji benzynowej, a nawet moczenie nóg w oceanie, jeśli jest to plaża tylko dla białych. Mayhew bardzo subtelnie przedstawia bezsens dyskryminacji rasowej, jej pułapki, w które wpadali także ci biali, dla których kolor skóry miał dużo mniejsze znaczenie niż wartość człowieka. Czas niewolnictwa i kajdan minął, zdaje się mówić Mayhew, za to pogarda i stereotypy oraz przyzwolenie na nie (także pod pozorami grzeczności) nadal mają się dobrze. To dlatego matka Jubie śmieje się z kawału o wrodzonej głupocie czarnych, chociaż ceni Mary i nie traktuje jej z góry. To dlatego zrozpaczona Jubie w domu czarnoskórego prawnika nie potrafi powiedzieć do jego żony „proszę pani”, chociaż te słowa wiszą na końcu jej języka. Nie jest przyzwyczajona zwracać się tak do kolorowych kobiet. Poza Mary praktycznie nie ma z nimi kontaktu.

Im dalej na południe przemieszczają się Stell, Jubie i Puddin z mamą, Mary i Daviem, tym bardziej widoczne i szokujące stają się oznaki uprzedzeń rasowych. Nietrudno zgadnąć, że to tu dojdzie do wypadku, o którym Jubie wspomina już na pierwszej stronie swojej opowieści. Nie jest on jednak końcem tej historii, lecz katalizatorem dalszych wydarzeń. Zawdzięczamy to autorce, która wątek dyskryminacji delikatnie wplotła w inne – obyczajowo-rodzinne, nie odbierając im ważności ani odpowiedniego miejsca w fabule. I właśnie dlatego jego wymowa jest tak silna, a opowiadanie Jubie tchnie autentyzmem uczuć i przeżyć dorastającej dziewczynki. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że nie mogłam się od niej oderwać. Bo nie mogłam.

wtorek, 16 grudnia 2014

Kamil Janicki, Damy złotego wieku. Prawdziwe historie




Kamil Janicki, Damy złotego wieku. Prawdziwe historie, wyd. Znak Horyzont

Czy wiecie, że królowa Bona była jasną blondynką o czarnych rzęsach i brwiach? A jej ukochaną ciotką i przyjaciółką była sama Lukrecja Borgia? I że to nie ona zabiła Barbarę Radziwiłłównę, tylko najprawdopodobniej jej syn swoim swobodnym wobec kobiet stylem życia? Że Elżbieta Rakuszanka, pierwsza żona Zygmunta Augusta, była jego bliską kuzynką?

Damy złotego wieku” przypomniały mi, jak niedoskonałe bywają lekcje historii w szkole. Pozbawione otoczki ludzkich emocji i motywów, zmienione w ciąg dat i następujących po sobie wydarzeń, które ani nie budzą zainteresowania, ani nie utrzymują się zbyt długo w pamięci. I tylko nielicznych popychają w stronę szukania czegoś więcej niż wiedzy w podręcznikach. Ja z lat szkolnych pamiętam czytane z wypiekami książki Jasienicy. „Damy złotego wieku” przypomniały tamte fascynujące chwile, być może dlatego, że tak samo mocno stawiają na czynnik ludzki. Co prawda ich autor, Kamil Janicki, podkreśla, że charakterystyka postaci w „Damach ...” jest jego własną interpretacją, która niekoniecznie musi odpowiadać prawdzie. Z drugiej strony autor opiera się na źródłach i literaturze historycznej, której bogatą bibliografię możemy znaleźć na końcu. A to oznacza, że wydarzenia i dokumenty, na które się powołuje, miały miejsce i zachował się po nich ślad. Już to samo w sobie budzi dreszczyk emocji i pozwala spojrzeć inaczej na fakty poznane jeszcze w szkolnej ławce. A zwłaszcza na postacie, które tak znacząco wpłynęły na losy naszego kraju, że ich skutki odczuwamy do dzisiaj.

Na przykład taki rozkwit Mazowsza i Warszawy jako stolicy regionu zawdzięczamy królowej Bonie i jej córce Annie Jagiellonce, które, pozbawione możliwości wpływania na wielką politykę, okazały się doskonałymi zarządczyniami powierzonych im ziem. Wynik ich gospodarności mógł być dodatkowym atutem przy wyborze Warszawy na rezydencję królewską przez Zygmunta III Wazę, ich wnuka i siostrzeńca. Za to niezdecydowanemu i pobłażliwemu królowi Zygmuntowi Staremu zawdzięczamy niestety wzmocnienie państw ościennych i wrogich dynastii, które ostatecznie umożliwiło rozbiory Polski. Tego typu odnajdywanie powiązań między osobowością danego człowieka a podejmowanymi przez niego decyzjami politycznymi, a także jego odbiór przez ogół społeczeństwa – są najciekawszymi lekcjami historii. I w takiej właśnie formie została ona zaprezentowana w „Damach złotego wieku”.

Książka Janickiego może na początku przerażać objętością, ale szybko okazuje się, że „Damy ...” wręcz się połyka. Rozdziały poświęcone Bonie, Zygmuntowi Augustowi, Barbarze Radziwiłłównie i trzem najmłodszym Jagiellonkom napisane są wartko i wnikliwie. Autor zadał sobie nawet trud odniesień do współczesności. Na przykład kiedy razem z Boną i jej orszakiem weselnym przemierzamy księstwo Bari, Janicki odmalowuje przed naszymi obraz miasta takiego, jakim jest teraz, odnotowuje, co ocalało z czasów Bony, a które budynki lub pamiątki po niej i jej rodzinie nie przetrwały próby czasu. Chyba najbardziej niesprawiedliwa wydaje się niepamięć o istnieniu postaci takiego formatu na jej rodzinnej ziemi, gdzie w końcu spędziła owocnie ostatnie lata życia. Mimo wielu zalet, w tym zmysłu politycznego i wspomnianej wcześniej gospodarności, Bona za życia i po śmierci nie miała szczęścia do tego, co nazywamy dobrym PR-em. Niestety można jej zarzucić wiele także jako matce, zbyt zaborczej wobec syna i zbyt obojętnej wobec najmłodszych córek, co również, wbrew jej chęciom, odbiło się na dalszych dziejach naszego kraju. A to daje do myślenia.



Dla zainteresowanych: zdjęcie na okładce to nie zwykła aranżacja na potrzeby wydania, tylko efekt pracy Fundacji Nomina Rosae (nomina.pl), która między innymi zajmuje się rekonstrukcją strojów historycznych utrwalonych na rycinach i obrazach. Jeszcze jedno takie zdjęcie znajdziemy w środku książki. Wzorem dla niego stał się wizerunek młodej Bony.