środa, 29 sierpnia 2012

Mandżukuo - japońska ziemia obiecana



Ella Maillart, Wysłanniczka specjalna do Mandżurii, wyd. Noir sur Blanc

Kiedy szwajcarska dziennikarka Ella Maillart pojechała w 1934 roku do Mandżurii, rejon ten był nazywany Mandżukuo i nie był już integralną częścią Chin. Jako kraina bogata w surowce naturalne stał się strategicznym miejscem dla rozwijającej się wtedy prężnie Japonii. Mandżukuo tylko formalnie było odrębnym państwem, rządzonym przez Puyi, który przeszedł do historii jako ostatni chiński cesarz. W rzeczywistości o losach Mandżukuo (i jego władcy) decydowali Japończycy, którzy rozwijali tutejszy przemysł, komunikację, zakładali nowe miasta, rozbudowywali porty i sprowadzali kolonistów. Zajęcie Mandżurii i przemianowanie jej na Mandżukuo wojska japońskie przeprowadziły, wykorzystując słabość chińskiej republiki. Ta akcesja wywołała bezskuteczne protesty na świecie.

Ella Maillart wyruszyła do Mandżukuo mniej więcej w trzy lata po tych wydarzeniach. „Wysłanniczka specjalna do Mandżurii” jest reportażem z tej podróży, odtworzonym na podstawie prywatnych notatek autorki i artykułów z „Le Petit Parisien”. Książka ta jest niczym wehikuł czasu, który przenosi nas w lata 30. dwudziestego wieku. Robi to z łatwością, gdyż styl Elli Maillart i jej sposób prowadzenia narracji nie zestarzał się. Jest szalenie nowoczesny, klarowny i powściągliwy, niemal pozbawiony prywatnych odczuć autorki. Maillart jak najmniej skupia się na własnej osobie (i płci!), chyba że opisuje sytuacje, które były aranżowane wobec niej jako obcej: Europejki i przedstawicielki białej rasy (bo kwestie ras i panowania jednej nad drugą były jak widać nieodłącznym atrybutem lat poprzedzających drugą wojną światową). Do tej kategorii można zaliczyć częste kontrole, przesłuchania przez rzesze uprawnionych do tego policjantów, bardziej ograniczonych niż – to jej uwaga - sowieccy agenci (co do bezwzględności których nie ma złudzeń)! A nawet – pobicie przez japońskich żołnierzy, przez których wagon chciała przejść.

Maillart starała się docierać w najróżniejsze rejony Mandżukuo, które wtedy pod względem wielkości było 7. państwem na świecie. Słuchała, patrzyła i skrzętnie notowała obserwacje, pogłoski, opinie, rozmowy. Szybko zorientowała się, że w Mandżukuo rządzą japońscy wojskowi, nastawieni nacjonalistycznie i z pogardą traktujący Amerykanów i Europejczyków, a w szczególności białych Rosjan. Dostrzega mentalną przepaść pomiędzy Chińczykami i Japończykami. Wspomina o incydentach związanych z bliskością granicy ze Związkiem Radzieckim. A w końcu jedzie poznać Mongołów, wobec których Japończycy mają swoje plany i widzą w nich sojuszników. Podróż Maillart nie polegała na szukaniu egzotyki. Z zapisków dziennikarki widać, że była ona obeznana z politycznymi zawirowaniami tej części świata i to pomagało jej wyciągać wiele trafnych, choć czasem bardzo kategorycznych wniosków.

W „Wysłanniczce...” znajdziemy sugestywny obraz świata, którego już nie ma. Nawet cesarz Puyi jawi się w niej jeszcze jako młody i inteligentny władca, który dostępnymi sposobami stara się zachować godność i niezależność (kontrast z marionetkowym cesarzem, którym później się stał). Bogatsi o wiedzę, która dla autorki i jej współczesnych była niedostępna, możemy przekonać się, jak zmienne bywają koleje historii. Po planach Japończyków wobec Mandżukuo pozostała tylko rozwinięta przemysłowo i komunikacyjnie część Chińskiej Republiki Ludowej, w której próżno szukać jakichkolwiek innych japońskich śladów. Jest to zwłaszcza widoczne w przypadku portu Rajin, który miał stać się punktem przeładunkowym ważniejszym niż Władywostok i Szanghaj. Ironią losu koniec rozbudowy portu Rajin został zaplanowany na rok 1945. Nie wiem nawet, czy to miejsce jeszcze widnieje na mapach. Mi nie udało się go znaleźć.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Noir sur Blanc.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Gniew, który nie przemija



Yrsa Sigurđardóttir, Pamiętam cię, wyd. Muza

Bardzo dobra, ocierająca o zaświaty powieść o ludzkiej krzywdzie i wielkim gniewie, który nie ustaje w momencie śmierci. O nieubłaganej żądzy zemsty, która wzmaga się z upływem lat i niszczy wszystkich bez względu na skruchę, żal czy niewinność. Fani gatunku będą na pewno usatysfakcjonowani, a ci, którzy dotąd od horrorów raczej stronili, mają okazję się do nich przekonać. Niemniej moim zdaniem jakość tej książki i jej mroczniejsza z każdym rozdziałem atmosfera wynikają z doświadczenia Yrsy Sigurđardóttir przede wszystkim jako pisarki kryminałów. Stąd wątki, które na początku jednoznacznie kojarzą się z tym gatunkiem: dotyczące zaginionych ludzi – dorosłych i dzieci, śmierci, która w krótkim czasie spotyka byłych uczniów z tej samej klasy czy policyjnego śledztwa, do którego zaproszony jest jako specjalista psychiatra Freyr.

Pisarstwo tej wywodzącej się z Islandii autorki ma wiele zalet – starannie przemyślaną fabułę, bohaterów nieustępliwie wiążących ze sobą fakty i kierujących się logiką. Ich zdrowy rozsądek bywa często poddawany niełatwym próbom. A Sigurđardóttir potrafi znakomicie oddać psychikę człowieka, który nie dopuszcza do siebie dziwnych, zagadkowych zjawisk i który w każdej takiej sytuacji stara się znaleźć rozumowe wytłumaczenie. W przypadku „Pamiętam cię” powieści, która jest horrorem, granica między normalnością a trudno wytłumaczalnymi zjawiskami jest jeszcze bardziej zachwiana niż w kryminałach tej islandzkiej pisarki. Tam „dziwność” zostaje w końcu okiełznana, a jej przyczyny znajdują wyjaśnienie. Zaś w przypadku „Pamiętam cię” nigdy nie wiemy, w którym kierunku poprowadzi nas dany wątek; w dodatku konwencja horroru nie zakłada pełnego „happy endu”. Pisarka stopniowo wprowadza coraz więcej niesamowitości w fabułę, oswajając nas z nieuchronnie zbliżającą się grozą. Zdewastowane przez nieznanego wandala przedszkole i samobójcza śmierć starszej pani nie zapowiadają historii, której źródło tkwi w wydarzeniach sprzed kilkudziesięciu lat, a na dodatek jej bohaterem jest... duch!

Fabuła dłuższy czas biegnie dwutorowo. Śledzimy zatem losy psychiatry, którego dziecko zaginęło bez śladu podczas zabawy w chowanego, oraz pewnego małżeństwa, które razem z przyjaciółką wyrusza na odwiedzaną tylko latem przez turystów wyspę, by wyremontować stary dom i zamienić go w schronisko. Nic nie wskazuje na to, by ścieżki życiowe tych osób wcześniej się przecięły, by Gardar, Katrin i Lif spotkali się już z lekarzem Freyrem i mieli jakikolwiek związek z jego synkiem Bennim. A jednak w kulminacyjnym momencie Yrsa Sigurđardóttir zaskoczy nas swoją umiejętnością wiązania wydawałoby się odległych od siebie wątków.

Nowa powieść Sigurđardóttir to także kolejna odsłona życia na Islandii – z jej trudną z powodu warunków naturalnych przeszłością oraz teraźniejszością, która po krachu finansowym stawia przed Islandczykami nowe wyzwania. Całość czyta się bardzo dobrze, nawet pomimo pewnych drobnych niezręczności w tłumaczeniu.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Muza.

piątek, 24 sierpnia 2012

Kola, frytki i Stepahanie Plum!



Janet Evanovich, Stephanie Plum. Po trzecie dla zasady, wyd. Fabryka Słów

Z tak lekkim kalibrem książki chyba jeszcze nigdy nie miałam do czynienia. „Po trzecie dla zasady” jest kolejną częścią serii ze Stephanie Plum w roli głównej. Mimo to nie jest konieczna znajomość poprzednich tomów, by się szybko zorientować, kto jest kim w świecie Stephanie. Bohaterką cyklu jest młoda dziewczyna, która pracuje w agencji swojego kuzyna Vinniego. Jego firma udziela poręczeń za przyłapanych na gorącym uczynku tych obywateli, którzy akurat nie dysponują gotówką potrzebną, by opuścić areszt. Agencji zależy, by jej klienci stawiali się na wyznaczonych rozprawach, bo tylko wtedy dostaje zwrot wpłaconej kaucji. Stephanie Plum należy do tzw. łowców nagród, których zadaniem jest doprowadzenie podejrzanego na rozprawę w sytuacji, gdy osoba ta nie wyraża na to ochoty. Z różnych przyczyn. Najczęściej Stephanie ma do czynienia z pomniejszymi oszustami i krętaczami, a bywa że nawet i z uzbrojonymi członkami gangów.

Postać głównej bohaterki została tak skonstruowana, by mogło ją polubić jak najwięcej kobiet. Trudno rywalizować z ideałem, a Stephanie mimo wielu zalet nim nie jest. Lubi dobrze zjeść i dopiero po posiłku martwi się o dietę. Chociaż stara się być profesjonalistką, zdarza jej się zapomnieć torebki z kajdankami, rewolwerem i gazem pieprzowym. A już na pewno bez poważnego powodu nie będzie biegać o poranku dla zachowania dobrej kondycji. I jeśli zimą założy czapkę na głowę, ściągnie ją dopiero u siebie w domu, by w ciągu dnia nie wyglądać jak mop. Stephanie ma też swoją sympatię, policjanta Morellego, co do którego uczuć nigdy nie ma stu procentowej pewności. Słowem, jest zwyczajną młoda dziewczyną, która nie przypomina nieprzeciętnie silnej seksbomby z IQ geniusza. Za to pozytywnie się wyróżnia na tle swoich koleżanek, zwłaszcza byłej prostytutki Luli, która uwielbia „rzucanie mięsem” i tylko czeka, by kogoś „rozwalić”.

Fabuła tej książki jest poukładana, jednolita stylistycznie, a jej spoiwem jest postać dobrotliwego Wujaszka Mo. Powszechnie lubiany sprzedawca słodyczy i lodów podpada młodemu policjantowi, a następnie tajemniczo znika ze swojego sklepu i mieszkania. Plum musi go odnaleźć, a zamiast tego natrafia na trupy dilerów narkotyków. To wątek, który – im bliżej końca powieści – tym bardziej intryguje.

Powieść „Po trzecie dla zasady” zasadza się na prostym pomyśle, prostej fabule i prostych bohaterach. Ani nie wzbogaci Twojego życia wewnętrznego, ani nie dowiesz się z niej nic nowego o świecie czy o samych Stanach Zjednoczonych, gdzie trafiła na listę bestsellerów (co najwyżej tylko o wyższości amerykańskiego buicka nad japońskim nissanem). Ale ma jeden niepodważalny plus – daje wolność. Można ją czytać wszędzie i na urywki – w zatłoczonym tramwaju na plecach współpasażera, w poczekalni u dentysty, przed ważnym spotkaniem na rozluźnienie. W każdej chwili można ją zacząć czytać lub odłożyć na bok. Nawet kilka dni przerwy w lekturze nie robi różnicy. W dowolnym momencie można do niej powrócić bez zastanawiania się, co było wcześniej, bez poczucia, że wypadło się z rytmu. Historia Stephanie Plum jest dobra dla czytelniczych maniaków, dla tych, którzy czasem muszą przeczytać coś lekkiego i niezobowiązującego, jako przerywnik w wysiłku umysłowym.

Dla uzależnionych od czytania, dla potrzebujących adrenaliny i lubiących amerykańską zwyczajność z rewolwerem i wścibską sąsiadką w każdym domu!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów.

PS. Premiera 31 sierpnia!

 

czwartek, 23 sierpnia 2012

Kopciuszek zbuntowany




Stefan Zweig, Dziewczyna z poczty, seria Nowy Kanon, wyd. W.A.B.

Dotąd z twórczością Stefana Zweiga miałam do czynienia tylko raz. Biografia o Marii Antoninie wzbudziła we mnie współczucie wobec francuskiej królowej, która w oczach poddanych stała się usposobieniem zbytku i zła. Podczas gdy Zweig dostrzegał w niej młodziutką, przestraszoną dziewczynę, zmuszoną do dorastania w niesprzyjającym jej środowisku, niesłusznie obwinianą za brak następcy tronu. „Dziewczyna z poczty” to fikcja, ale jej ramy czasowe i psychologiczna wiarygodność nie pozwalają na obojętność. Wymagają tej samej powagi, co wydarzenia autentyczne, a pisarskie rzemiosło Zweiga ułatwia to zadanie. Ponadto, wnioskując z posłowia autorstwa Tomasza Małyszka, pisarz również doświadczył podobnego odrzucenia, które stało się udziałem jego bohaterów.

Nie spodziewałam się, że w trakcie lektury „Dziewczyny z poczty” będę wstrzymywać oddech i czuć uścisk serca, myśląc o doli Christine Hoflehner. Że pełen uczuć ton tej książki - tak inny od współczesnej powściągliwości - przestanie mi przeszkadzać, a nawet w prost przeciwnie – będzie doskonale pasował do buntu wobec świata, który takim, jak Christine i Ferdinand zabiera wszelką możliwość czerpania z niego garściami i kierowania losem według własnego uznania. Ta emocjonalność mogłaby nawet bardziej pasować do romansu, ale „Dziewczynie z poczty” daleko do tego gatunku prozy. Zamiast miłość stykamy się w niej z wyobcowaniem, frustracją oraz uczuciem postawienia pod ścianą, skąd krok w jakimkolwiek kierunku jest niemożliwy. Dwójkę bohaterów łączy nie tyle namiętność, co wzajemne zrozumienie i rodzaj przymierza wobec nieprzychylnego im świata.

Christine i Ferdinand to przedstawiciele straconego pokolenia, którego najlepsze lata przypadły na czas pierwszej wojny światowej. Jednak to nie utrata młodości wywołuje ich gniew. Zmiany polityczne i ekonomiczne zepchnęły ich na margines, do miejsca, z którego nie wyzwolą ich ani najlepsze chęci, ani najcięższa praca. Życie na granicy nędzy i zależność od innych, zwłaszcza od państwa i biurokracji, budzi w nich i wściekłość, i rozpacz. Wywołuje upokorzenie i bezsilność. Tym silniejsze, że tuż obok żyją inni, tak samo oddychający i chodzący, a jednak swobodni w kierowaniu własnym życiem i nie zmuszani odmawiać sobie najdrobniejszej błahostki czy rozrywki. To ludzie o odpowiednich posadach bądź rodowych fortunach, ci, którym los nie odebrał wszystkiego i nie pozostawił na poboczu jak niepotrzebnego rupiecia.

Bohaterami Zweiga nie są ludzie o roszczeniowej postawie bez pokrycia. Odarci ze złudzeń, widzą swoje położenie z przenikliwością, która przyprawia ich o gorycz. Dla Christine życiową lekcją okazał się pobyt w hotelu na zaproszenie bogatej krewnej. Miła i ekscytująca z początku wizyta otworzyła jej oczy na własną pozycję i dalsze perspektywy. Ferdinand stracił złudzenia co do swojej przyszłości, kiedy okazało się, że nie będzie mógł dokończyć przerwanych wojną studiów, a jego nabyte na Syberii kalectwo, ba, nawet obywatelstwo! zostały zakwestionowane przez urzędy.

W czasach, gdy znalezienie pracy nie jest czymś oczywistym, a dobre wykształcenie przestało być furtką do sukcesu, wymowa „Dziewczyny z poczty” pozostaje boleśnie aktualna. Gdyby Stefan Zweig Zweig żył w naszych czasach, jego bohaterowie byliby pokoleniem żyjącym za tysiąc złotych/euro miesięcznie, zatrudnianym na „śmieciowych” umowach lub poniżej swoich kwalifikacji. „Dziewczyna z poczty” jest krzykiem rozpaczy, który ma ponadczasową siłę poruszania. Jest głosem tych wszystkich, których życie upływa od wypłaty do wypłaty, pełne niezbędnych wydatków i wyrzeczeń, bez nadziei na zmianę. Słusznie znalazła się w Nowym Kanonie.

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.

środa, 8 sierpnia 2012

JaponoPolka



Anna Ikeda, Życie jak w Tochigi. Na japońskiej prowincji, seria Terra incognita, wyd. W.A.B.

Dlaczego warto sięgnąć po kolejną pozycję o egzotycznej Japonii? Powodów jest kilka. Anna Ikeda – poprzez małżeństwo członkini japońskiej rodziny – może nam więcej powiedzieć na jej temat, tkwiąc w sieci nieuniknionych, rodzinnych i dobrosąsiedzkich powiązań. Jako „pełnoetatowa” mieszkanka Japonii doświadcza tych samych udogodnień i uciążliwości, co przeciętny Japończyk. Ba, ona sama uważa, że jej cudzoziemskie pochodzenie częściej ułatwia jej życie niż przeszkadza (w końcu czego się można spodziewać po niewychowanej w japoński, czyli w jedyny słuszny sposób gaijince?!). Autorka ponadto mieszka daleko od Tokio, Osaki, Kioto i innych miejsc, o których przeciętny Europejczyk ma jeszcze jako takie pojęcie i które obowiązkowo zwiedziłby podczas wycieczki po Kraju Kwitnącej Wiśni. Nie wiedziałby jednak, że w prefekturze Tochigi, na północy wyspy Honsiu, znajdują się przepiękne lasy, góry i jeziora oraz niezwykłe, wpisane na listę UNESCO kompleksy świątyń, wypełnione wielobarwnym tłumem podczas świątecznych parad. Gdy jeszcze dodamy do tego pełen swady język oraz ironiczne poczucie humoru, które jest skierowane zarówno na japońską rzeczywistość, jak i osobę autorki, a także zapewnienie, że nie jest to obiektywna relacja, tylko opis jej prywatnego życia w Japonii – w rezultacie otrzymujemy książkę szczerą, subiektywną, często dowcipną, w której nie brak i zachwytu, i zdrowego dystansu. A te odnoszą się do różnych aspektów japońskiego stylu bycia.

Anna Ikeda zaprasza nas na nieprzetarte przez turystów szlaki. Dzięki niej usłyszymy po raz pierwszy o powszechnych na ulicach japońskiej prowincji urządzeniach do oczyszczania ryżu. I dowiemy się, jakiej tradycyjnej potrawy nie zjedzą nawet bezpańskie koty. A także dlaczego podjęcie pracy w buddyjskich przedszkolach to śmiertelna pułapka dla nauczyciela przyzwyczajonego do dyscypliny oraz ile lat zdobywał szczyt pewnej świętej góry bardzo ważny dla historii miasta Nikko mnich. Autorka nie poszukuje sensacji, docenia to, co jest dobrego w Japonii, jednak bez ulegania bałwochwalczym zachwytom i dostosowywaniu się na siłę. W jej książce jest miejsce i dla kawiarni z kotami, i dla mało znanego Muzeum Oświęcimia. A także dla całej prawdy o japońskich przyjaciółkach i ceremoniach ślubnych. Znajdziemy w niej nawet podaną dokładnie co do kilometra odległość do najbliższego supermarketu od domu autorki (co wbrew pozorom nie jest banalną informacją, szczególnie zimą). Anna Ikeda czerpie z własnego doświadczenia, a my kibicujemy jej, gdy stara się sprostać wymogom japońskiej uprzejmości, skrajnym warunkom pogodowym czy humorom teściowej.

To właśnie osobiste spojrzenie oraz zwrócenie uwagi nie tylko na atrakcje turystyczne sprawiają, że „Życie jak w Tochigi” czyta się z tak dużym zaciekawieniem i przyjemnością. Anna Ikeda z jednej strony dzieli się z nami swoimi spostrzeżeniami jako osoba z zewnątrz, z drugiej – w otoczeniu pełnym babć, cioć i innych członków rodziny męża - ma wgląd w sprawy niedostępne przypadkowemu przybyszowi z Europy. Choćby takim, jak związek japońskiej prababci z samym cesarzem!

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.

czwartek, 2 sierpnia 2012

Rozstrzygnięcie konkursu!

Dwa tomy "Zbieracza  Burz" Mai Lidii Kossakowskiej wygrywa zaba233, którą/którego proszę o podanie adresu na maila jurczyk.anna@gmail.com

Wszystkie odpowiedzi były poprawne, a niewielka liczba uczestników konkursu (wiadomo - wakacje!) tylko ułatwiła podjęcie decyzji :) Zwłaszcza, że Pablos odpadł, bo nie spełnił warunków uczestnictwa w konkursie.

Dziękuję wszystkim za udział! Do następnego razu!

środa, 1 sierpnia 2012

Pod szczęśliwą gwiazdą jest miejsce dla każdego



Kazimierz Orłoś, Dom pod Lutnią, wyd. Wydawnictwo Literackie

Po lekturze „Domu pod Lutnią” jedno nie ulega wątpliwości – Orłoś to mistrz słowa, mistrz krótkiej frazy, której używa tak, jak fotograf migawki w aparacie fotograficznym. Kilka zdań, krótkich i oszczędnych, czasem nawet pozbawionych orzeczenia, tworzy sugestywny obraz, w którym jest miejsce i dla człowieka, i dla jego otoczenia. To dlatego przyroda w „Domu pod Lutnią” nie przytłacza, choć jest tak wszechobecna. W końcu akcja powieści rozgrywa się na mazurskiej wsi po zakończeniu wojny. Mieszkanie poza wielkomiejskim rytmem wiąże się z bliskością natury, a sprzyja temu nie tylko praca na roli, ale i brak powszechnych współcześnie rozrywek w postaci telewizji, internetu czy gier komputerowych. To świat, w którym dzieci spędzają całe dnie na dworze, a po szkole, w ciepłe dni idą łowić raki i ryby w jeziorze albo jeżdżą na łyżwach zimą.

Brzmi sielankowo i rzeczywiście ten nastrój w powieści dominuje. U Orłosia, na Mazurach, zaledwie kilka lat po wojnie, w zgodzie żyją przesiedleni Ukraińcy, szukający swojego miejsca Polacy i mieszkający tu z dziada pradziada Mazurzy. Tomek, który przyjechał do dziadka z Warszawy, bawi się z miejscowymi chłopcami, nie zwracając uwagi na ich mowę i wtrącanie niemieckich słówek. Wspólnie wysyłają do bitwy ołowiane żołnierzyki – Anglików na koniach, polskich ułanów i polską piechotę, niemieckich grenadierów. Pułkownik Bronowicz, który uciekł od nieudanego małżeństwa i szarej, powojennej rzeczywistości stolicy, ponownie znajduje miłość w osobie młodej Mazurki. Ale najpierw odkupuje (nie zajmuje!) gospodarstwo od Frau Kalinowski, która zdecydowała się na wyjazd do Niemiec. I dziadek i wnuk zostają zaproszeni na wesele przez pracującego u pułkownika młodego Ukraińca, Wasyla.

Owszem, są ludzie, którzy nie chcą wspólnoty opartej na szacunku wobec konkretnego człowieka, bez oglądania się na jego przynależność narodową czy religijną. Wolą pielęgnować dawne krzywdy (jak rodzina nauczycielki z Wilna) lub szukać wroga (jak komunistyczne władze). O tym, że wciąż trwają ponure lata 50., przypominają wizyty ubeków, ich groźby pod adresem pułkownika, możliwość utraty gospodarstwa. W lasach nadal czają się partyzanci, prowokatorzy, a może zwykli bandyci. Przecież także Tomek znalazł się daleko od domu, od matki i babci, ponieważ ich los stał się zbyt niepewny po aresztowaniu jego ojca. Opiekujący się chłopcem pułkownik grywa w szachy ze starym Mazurem, który zmuszony jest donosić na sąsiada.

Jeśli tylko mogę coś zarzucić tej powieści, to brak wyraźnie zarysowanego celu, do którego zmierza jej fabuła. Mimo czasem nieprzyjemnych, a nawet groźnych momentów, żaden z nich nie przeradza się ostatecznie w nic, co mogłoby przeważyć szalę i popchnąć akcję w określonym kierunku. Tak jakby zamiarem autora było uchwycenie harmonii, która trwa tu i teraz, na przekór zmianie ustroju, wojennym latom i głęboko zakorzenionym uprzedzeniom. Bez ukrywania, ale i bez skupiania się na ich niszczycielskim wpływie. Inna sprawa, że pokazanie codzienności w jej najzwyczajniejszej odsłonie jest w literaturze większym wyzwaniem niż spektakularny zwrot akcji.

„Dom pod Lutnią” ma płynną narrację, choć prowadzoną z punktu widzenia różnych osób, zazwyczaj pułkownika Bronowicza i jego wnuka Tomka. Z racji wieku i codziennych zajęć ich doświadczenia dają inny obraz życia w Lipowie, ale są jak dwie strony tej samej monety. Kiedy po Tomka przyjeżdża matka, powieść urywa się, jakby nagle zabrakło głosu i spojrzenia młodości. To moment, w którym niektórzy czytelnicy mogą poczuć się "oszukani" brakiem wyraźnego zakończenia. Dlatego lepiej jest delektować się sposobem napisania tej powieści niż jej treścią. A wtedy, być może, czeka Was miła niespodzianka...

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.