piątek, 30 grudnia 2011

Śnieg na wrzosowiskach


Martha Grimes, Zajazd „Jerozolima”, wyd. W.A.B.

Chociaż Martha Grimes pisze kryminały, nie czyta jej się dla krwi czy drastycznych szczegółów. Jej opowieści z cyklu o o inspektorze Jurym i jego przyjacielu Melrosie Plancie dają nam więcej niż książki napisane przez rodowitych Brytyjczyków. Ponieważ Amerykanka Martha Grimes serwuje nam nasze wyobrażenie o Wielkiej Brytanii. Doskonalsze od rzeczywistości i niezawodne, bo odpowiadające naszym przeczuciom. A te milej czule pielęgnować niż konfrontować z faktami.

Książki Marthy Grimes odznaczają się szczególną emocjonalnością, której nie można jednak mylić z chaotycznością. Oraz budowaniem klimatu, który dominuje nad opisywanymi wydarzeniami i dla którego się sięga po kolejne tomy. A przynajmniej ja sięgam. Bo bądźmy szczerzy - mimo okrucieństwa zbrodni - akcja w „Zajeździe „Jerozolima” stopniowo zwalnia. I nie zmieni tego żaden kolejny trup. Wyraźniejsze stają się relacje pomiędzy bohaterami, także między naszymi starymi znajomymi z poprzednich części cyklu. Obowiązkowo pojawia się zatem inspektor Jury i piękna, choć potargana Vivian Rivington, a także Melrose Plant, który w zgodzie z prawem zrezygnował tytułu szlacheckiego, ale nie pozbył się tym samym snobistycznej i uprzykrzającej mu życie ciotki Agathy (też Amerykanki, tyle że mało sympatycznej).

Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Po wrzosowiskach hula wiatr, sypie śnieg. Kto może, gromadzi się przy płonącym kominku. Zajazd „Jerozolima” pęka w szwach mimo odludnego miejsca, w którym jest położony. To tu, gdzie obficie leje się piwo ale, oraz w przerobionym na rezydencję starym opactwie dzieje się większość zdarzeń tej opowieści. Ale wszystko zaczyna się w miasteczku, z którego pochodził pradziad Jerzego Waszyngtona... Taka sceneria niezawodnie działa na wyobraźnię.

Ze względu na konwencjonalność zachowań przedstawionych osób, trudno niekiedy uniknąć wrażenia, że akcja tego kryminału osadzona jest w znacznie wcześniejszych latach. Jednak z pewnych napomknięć w tekście można wywnioskować, że rozgrywa się ona w istocie gdzieś pod koniec lat siedemdziesiątych, a może już na początku kolejnej dekady. Bezrobocie, upadek kopalni węgla, punki – to tylko wzmianki gdzieś tam w tle, a nie realny świat otaczający Jury'ego i Planta. W Wielkiej Brytanii według Grimes przede wszystkim liczy się tradycja, wychowanie i prestiż związany z pochodzeniem. Rezygnacja z tytułu arystokratycznego nie pociąga za sobą zmiany stylu życia, czy choćby pozbycia się wiernego lokaja. Jest tak, jakby nigdy nie było The Beatles i rewolucji obyczajowej. I tak otrzymujemy Anglię idealną, zamkniętą poza czasem niczym w szklanej kuli, w której po potrząśnięciu sypie się sztuczny śnieg. Obrazek tyle uroczy, co nieprawdziwy, a jednak trudno się go wyrzec. Bo prozę Marthy Grimes po prostu się lubi.

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.


środa, 21 grudnia 2011

Gdy miłość potrzebuje ciszy


Yoko Ogawa, Miłość na marginesie, wyd. W.A.B.

Yoko Ogawa udowadnia, że wielkie dramaty nie muszą rozgrywać się w huku bomb. Mogą zaczynać się wtedy, gdy palce ukochanej osoby przestają nam przekazywać zwyczajową dawkę czułości. Gdy kończy się pewien etap życia, a my jeszcze nie zdążyliśmy tego zauważyć. Ani zaakceptować nowego rozstania. To wtedy nasze ciało może zacząć strajk, tak jak to się przydarzyło bohaterce „Miłości na marginesie”. Któregoś dnia budzi się ona i nie słyszy nic poza grą na flecie. Wszelkie głośne dźwięki stają się problemem. Rozmowy, praca, bycie wśród innych - wręcz wykluczone. To tak, jakby pomiędzy światem a młodą kobietą jako bariera stanęły jej własne uszy. Skoro niczego nie słychać w normalny sposób, być może trzeba nastawić wewnętrzne ucho na swoje potrzeby, otworzyć się na wspomnienia, pozwolić płynąć czasowi innym tempem, także wstecz.

Język autorki jest przezroczysty, niczego nie ukrywa. Krótkie, proste zdania opisują świat takim, jakim widzi go bohaterka. Barwy, kształty, a nawet zapachy wszystkich drobnych i większych otaczających ją przedmiotów. Chwile, gdy siedzi ona owinięta kocem i je ciastka. Kolor herbaty z cytryną. Aparat słuchowy Beethovena. Dłonie stenografa, który spisuje jej historię. Padający śnieg, który paraliżuje na pewien czas miasto. Mimo tych tak konkretnych szczegółów wciąż jesteśmy blisko naszej bohaterki. Blisko jej lęków, tęsknot, teraźniejszych przeżyć, fascynacji i wspomnień. Wrażenie to potęguje jeszcze bardziej narracja w pierwszej osobie.

Miłość na marginesie” to opowieść o stanie zawieszenia, podczas którego omija nas normalny rytm codzienności. Bez pracy, bez stałych zajęć, bez krzątaniny i pośpiechu. Bez względu na to, czy ich brakuje, czy nie człowiek w takiej sytuacji zostaje zmuszony do konfrontacji z samym sobą. Bohaterka książki Yoko Ogawy w końcu dociera do wspomnień o swoje dawnej miłości – tak ważnej niegdyś, tak pięknej i zepchniętej w niepamięć... I nie chodzi o to, czy ją to odkrycie uleczy, ale o to, że w końcu może być ona w pełni sobą.

Ta powieść porusza jakąś czułą strunę. A przecież na pozór nie dzieje się w niej zbyt wiele. I myślę, że chociaż tak ochoczo podkreśla się odmienność kulturową Japończyków, jej treść będzie tak samo ujmująca pod każdą szerokością geograficzną. A może to po prostu Japonki są inne?

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.

wtorek, 20 grudnia 2011

Ostre jak brzytwa


Arne Dahl, Na szczyt góry, wyd. Muza

Członkowie Drużyny A to szwedzcy policjanci - najlepsi z najlepszych pod względem zawodowym. Za to w życiu rodzinnym bywają tak samo niedoskonali, a czasem nawet nieporadni, jak każdy z nas. Łatwo się z nimi utożsamić, gdyż zdarza im się łączyć niełatwą pracę z opieką nad noworodkiem czy córką przechodzącą burzę hormonalną. I zaobserwować, że jednak niekiedy ich życie osobiste bywa bardziej nieuporządkowane niż zgromadzone w śledztwie dowody. Wstawki osobiste nie przeważają, dodają jednak głównym postaciom autentyczności i są tak wkomponowane w fabułę, by czytelnikowi wcześniejszych książek o Drużynie A pewne sprawy przypomnieć, a nowego – w nie wprowadzić. Autorowi udała się trudna sztuka pogodzenia wątków sensacyjnych z prywatnymi głównych bohaterów, zwłaszcza że jest ich naprawdę liczna grupa. Każdy z członków policyjnej Drużyny A ma swój głos, swoje spostrzeżenia, swój wkład w sprawę. Nawet niewyspany Norlander. Historia zaczyna się od duetu Hjelm i Holm, który w tle porachunków grupki kibiców dostrzegają grubszą aferę, chociaż jej znaczenia długo pozostanie niejasne...

Fabuła powieści przypomina szkatułkę, w której pochowano kilka mniejszych. Ciąg zdarzeń otwiera kolejne wieczka, pojawiają się nowe postacie i ich niejasna rola w niepokojących wydarzeniach. Autor lubi łączyć tak różnorodne sprawy jak bójka kibiców w barze z detonacją ładunku wybuchowego w więzieniu o zaostrzonym rygorze. To, co na początku nie ma sensu, ani w oczach policjantów, ani w naszych (i tak uprzywilejowanych przez narratora) zaczyna się łączyć w większą całość o mrocznym podłożu.

Neonazizm, ksenofobia, skrajnie prawicowe poglądy, pedofilia, narkotyki, zbrodniarze wojenni z byłej Jugosławii – zło ma wiele twarzy, które odrastają jak głowa mitycznej Hydry. Arne Dahl w swoich książkach wyciąga na wierzch to, co w społeczeństwie dzieje się najgorszego. To, o czym nie chcemy słyszeć i czego nie chcemy widzieć, dopóki nie dosięgnie nas samych lub naszych dzieci. Przestrzega, że rozwój techniki i sposobów komunikacji daje większe możliwości przestępcom i degeneratom. Zło staje się międzynarodowe i coraz lepiej zorganizowane. Drużyna A ściga je - zaledwie? aż? - przy pomocy doświadczenia, inteligencji, a nawet intuicji (patrz: Arto Söderstedt i ogłoszenia w gazecie).

W tomie „Na szczyt góry” pomiędzy tymi złymi i tymi, którzy próbują ich powstrzymać, znalazło się jeszcze miejsce dla dwójki uciekinierów, romantycznej pary, dla której związek ich obojga jest ostatnią deską ratunku. To takie dwie płotki, które na granicy ryzyka i nielegalności szukają własnej drogi do szczęścia. Nie sposób im nie kibicować, chociaż zgodnie z taktyką Dahla, przyczynę ich krzywdy, wyobcowania i zachłannego wczepienia w siebie poznamy nie od razu.

Wielu indywidualnych bohaterów, ciągła zmiana perspektywy i ostre społeczne tło – to wszystko sprawia, że „Na szczyt góry” jest lekturą wyborową - dynamiczną, nie pozwalającą na złapanie oddechu czy obojętność.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Muza.

sobota, 17 grudnia 2011

Kto wrobił Luke'a Skywalkera?


Maja Lidia Kossakowska, Grillbar Galaktyka, wyd. Fabryka Słów

Kossakowska z fantazją funduje nam przelot przez niemal cała galaktykę – od jej centrum po odległe rubieże. Dzięki niej zaznamy przyjemności poznania kogoś nowego przez potrząśnięcie jego dłonią, łapą czy odnóżem. Włochate lub gładkie, z odwłokami lub dwiema parami rąk. Albo z wyobraźnią, dzięki której potrafią przebywać pustkę kosmosu bez pomocy techniki (brawa za wyjaśnienie fenomenu Luke'a Skywalkera!) .Wszechświat Kossakowskiej jest bogaty w różnorodne, inteligentne formy życia. Niektóre z nich specjalizują się w pomnażaniu majątku, inne wolą gangsterkę i nielegalne interesy. Wszystkie jednak - poza formami kamiennymi - łączy pasja jedzenia i delektowania się smakiem. Oczywiście pasja ta jest uzależniona od zasobności portfela i pod tym względem świat Kossakowskiej nie różni się zbytnio od realnego. Najlepsze restauracje mają w specjalnych przewodnikach kometki, których liczba określa, czy klient trafi do drogiej, ale serwujące wykwintne dania knajpy, czy do jej przeciwieństwa. Posługująca się językiem międzygalaktycznym kosmiczna brać żywi się wieloma niezwykłymi specjałami. Zwłaszcza, że każda planeta ma swój własny kulinarny styl i niepowtarzalne składniki. I oczywiście, nie wszystko się nadaje dla każdej rasy. Co jednemu sprawi kulinarną rozkosz, innego – zabije.

Kosakowska świetnie wykorzystuje nasze wyobrażenia o o dalekiej przyszłości. Nie istniejemy sami we wszechświecie. Jeśli jeszcze tego nie wiemy, to tylko dlatego, że stara Ziemia leży na skraju galaktyki. Mimo różnic pochodzenia potrafimy się z sobą dogadać i stworzyć potężną unię międzygalaktyczną ze jej standardami i przepisami. Tych zresztą jest aż tyle, że nie wszystkie są sensowne czy mądre. Zdarza się więc, że obywatele kosmicznej wspólnoty starają się je obchodzić na tyle, na ile to możliwe. Najnowszy zagraża tradycyjnemu jedzeniu, restauracjom i ich pracownikom...

Grillbar Galaktyka” to porządna, napisana z lekkością fantastyka przygodowa, która gwarantuje dużo uciechy. Opowiada o wielkim, galaktycznym spisku i wplątanym w niego wbrew swojej woli szefie kuchni Hermosie Madridzie Ivenie. Herm to sympatyczny facet. Zdecydowany, lojalny wobec przyjaciół, obdarzony talentem kulinarnym, który nie raz ratuje mu i jego kumplom skórę. A że książka jest cudownie gruba, o ich przygodach możemy czytać naprawdę długo. Zależy oczywiście, kto ile ma czasu. Dla tych, co mają go więcej, może okazać się zdecydowanie za krótka.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów.

piątek, 16 grudnia 2011

Złowrogie dziedzictwo


Elly Griffiths, Janusowy kamień, wyd. Wydawnictwo Literackie

To druga część cyklu poświęconego wysokiej i dobrze zbudowane archeolog sądowej Ruth Galloway zamieszkałej w hrabstwie Norfolk w Anglii. Morze, mokradła, rozległe przestrzenie, pozostałości po dawnych mieszkańcach tych ziem – zwłaszcza Celtach i Rzymianach – to interesujące tło dla powieści. Nie znam części pierwszej tego cyklu, więc nie wiem, jak te atuty wykorzystała wcześniej autorka, ale w „Janusowym kamieniu” pojawia ich się jednak niezbyt wiele. A szkoda. Jedyna nowość, wywołująca zresztą ciarki, to starożytni Rzymianie pokazani nie tylko jako racjonaliści, świetni budowniczy i inżynierowie, ale także jako składający ofiary z ludzi, zwłaszcza dzieci. To nie jedyne niewykorzystane możliwość. Po archeolog sądowej, do której wszyscy zwracają się w sprawie znalezionych kości, można się spodziewać ciekawych, przystępnie podanych wywodów na temat tego, co można odczytać z ludzkich szczątków. Coś w stylu Temperance Brennan z serii powieści i serialu o wspólnym tytule „Kości”. Podane informacje są podstawowe i mogą nie usatysfakcjonować czytelników połykających różnej maści thrillery. Owszem i tu mamy ponure znalezisko, które pod wieloma względami wskazuje na czasy starożytne. Do tego dwójkę zaginionych dzieci z prowadzonego przez księdza i zakonnice sierocińca. Oraz tajemnicze groźby pod adresem Ruth. To wszystko wzbudza niepokój, ale byłoby przesadą powiedzieć, że mrozi krew w żyłach.

Na pewno Griffiths potrafi zaciekawić. Świadczą o tym fragmenty zapisków nieznanej osoby, które od czasu do czasu przerywają opis życiowych (i uczuciowych) perypetii Ruth i prowadzonych przez nią badań. To one intrygują, są pełne niejasności i czujemy podskórnie, że notował je morderca, który złożył ponurą ofiarę z małego dziecka. Dlaczego, kiedy żył, na jakich bogów się zaklinał, co za klątwa zawisła nad jego domem, że może ją zmazać jedynie niewinna krew?

Proza Griffiths staje się o wiele bardziej interesująca, gdy przestajemy na siłę szukać zapowiedzianej na okładce grozy. We współczesnej literaturze zagranicznej, zwłaszcza popularnej, najbardziej lubię wyszukiwać odbicia poglądów czy zmian obyczajowych, jakie zachodzą w danym kraju pod wpływem lokalnych uwarunkowań. Kryminały, literatura sensacyjna i kryminalna są przy tym prawdziwą kopalnią. Przykładem są książki Henniga Mankella rozbijające niewinny obraz Szwecji jako kraju postępowego, nowoczesnego i bezpiecznego. Elly Griffiths nie idzie może tak daleko, nie uprawia krytyki społecznej, ale potrafi wpleść w fabułę różne obserwacje. Odradzające się pogaństwo, wciąż istniejący problem samotnego macierzyństwa, brak akceptacji rodziców wobec niezamężnej córki w ciąży, podejrzliwość wobec księży po skandalach pedofilskich – to wszystko znajdziemy w „Janusowym kamieniu”.

Janusowy kamień” jest zgrabnie napisany. Czyta się płynnie, szybko i bez większego wysiłku. Z tych powodów idealnie nadaje się do podróży pociągiem lub autobusem, kiedy siłą rzeczy nie możemy się intensywniej skupić na lekturze.

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

czwartek, 15 grudnia 2011

I tylko spokój...


Roma Ligocka, Księżyc nad Taorminą, wyd. Wydawnictwo Literackie

Ten zbiorek felietonów ma w sobie coś z ulotności światła księżyca. Może dlatego, że chociaż wyrastają one z konkretnych miejsc i sytuacji, są tylko punktem wyjścia dla refleksji. Tomik zaprasza do poznania wewnętrznego życia kobiety wrażliwej i wyczulonej na podskórny rytm codzienności. A ponieważ nie ma nic za darmo, ta wrażliwość została okupiona nieporadnością w zetknięciu z brutalnością czy chamstwem. Te ostatnie przewijają się rzadko w tekstach, nie są pretekstem do narzekań, a raczej do rozmyślań, spostrzeżeń i porównań. Co jest tym ciekawsze, że Roma Ligocka mieszkała w wielu miastach, podróżowała po świecie, miała do czynienia z różnymi sposobami myślenia i odnoszenia się do siebie nawzajem. Autorka przy pomocy słów potrafi przekazać nam esencję bycia z innymi ludźmi, bez względu na to, czy współpracowała z nimi na gruncie zawodowym, była (i jest) blisko prywatnie, a może tylko przez przypadek była świadkiem czyjejś rozmowy na plaży. Książki takie, jak „Księżyc nad Taorminą” są jednocześnie bardzo osobiste, a z drugiej strony nie przekraczają granic intymności, nie służą do wywalania na wierzch wszystkich życiowych brudów. Kto spodziewa się sensacji, nie powinien po nią sięgać. Jej cechami rozpoznawczymi są subtelność i wyciszenie. Całość nie ma zbyt wielkiej objętości, a krótkie rozdziały dotykają różnorodnych spraw. I dobrze. Chwila oddechu jest niezbędna w codziennym życiu, ale nadmiar spokoju też może zmęczyć. Dla mnie „Księżyc nad Taorminą” jest takim maleńkim przerywnikiem, po którym znowu mogę wrócić do siebie. Takim zachwycającym, literackim kawałkiem raju.

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

środa, 14 grudnia 2011

Subtelne naciski i zimny trup


Mika Waltari, Błąd komisarza Palmu, wyd. Wydawnictwo Literackie

Tak już nie pisze się kryminałów. Nie z taką elegancją, nie językiem, w którym posłanie kogoś do diabła to ciężkie przekleństwo. To znak lat czterdziestych ubiegłego wieku, czasów, w którym powstał „Błąd komisarza Palmu” i kiedy został po raz pierwszy wydany w Finlandii. Kto jednak spodziewa się jakiejś szczególnej specyfiki tamtych lat, gorzko się rozczaruje. Może poza takimi drobiazgami, jak uwaga o przesunięciu godziny rozpoczęcia pracy policji z dziesiątej na dziewiątą czy powszechny zwyczaj palenia cygar i obowiązkowego noszenia kapeluszy. Także i poza paroma nazwami dzielnic, knajp czy kawiarni nie znajdziemy w tej powieści nic z klimatu Helsinek. I kompletnie nie będzie to nam przeszkadzać! Nie wiem, na ile zaważył na moim odbiorze kunszt literacki Walatriego, a na ile wspaniała robota tłumacza, Sebastiana Musielaka, ale język powieści jest świeży, pozbawiony ciężkich sformułowań, których nikt już nie używa. Tylko różnica w pojmowaniu obyczajowości i pewne zabiegi literackie mogą być dla nas wskazówką, że nie jest to dopiero co wydany bestseller.

Choćby i grubiański komisarz Palmu w mojej ocenie nie jest aż tak gruboskórny, jak zdaje się to sugerować jego podwładny – wrażliwy, początkujący policjant i literat, który na próżno stara się zaimponować szefowi. To prawda, Palmu bywa irytujący. Dla nas czytelników też, gdy oznajmia, że wie, kim jest morderca, podczas gdy my nawet nie domyślamy się motywu. Oczywiście, nazwiska nie zdradza. Wierzy w wyłącznie w fakty i swój umysł, który potrafi je logicznie poskładać w całość. Działanie komisarza i cała akcja, które obserwujemy oczami jego pomocnika, to wyzwanie dla pisarza, który nie może olśnić nas nowinkami technicznymi i wymyślnym opisem sekcji zwłok. Za życia Waltariego (i komisarza Palmu) triumfy świeciło wyłącznie zdejmowanie odcisków palców. Za to pisarz serwuje nam taki galimatias związków rodzinnych i uczuciowych, że wprowadza on w osłupienie nawet doświadczonych policjantów. To, co się dzieje w domu zmarłego Brunona Rygsecka, ten barwny tłum zgromadzonych w dniu morderstwa osób i poprzedzające go wydarzenia, są zaskakujące, ponure i... śmieszne. Wszyscy zdają się mniej lub bardziej czarująco kłamać i kręcić na potęgę. Każdy rozdział zaczyna się w dodatku zlepkiem dziwacznych, nonsensownych zdań. Mają one krótko przygotować nas do tego, co odbędzie się w danym rozdziale i rzeczywiście odpowiadają wydarzeniom, o których dopiero będziemy czytać. Zanim jednak do tego dojdzie, można się nieźle ubawić, czytając zdania otwierające np. rozdział czwarty: (…) Aimo Rykämö rzuca bubkami na prawo i lewo, a pani Rygseck przyznaje, że jest bezdzietna. Batler zostaje nakryty na kopaniu grobu”.

Błąd komisarza Palmu” to kryminał, którego akcja rozgrywa się zaledwie w kilku miejscach, brak tu pościgów i przestępczości zorganizowanej. Słusznie można nazwać go klasyką. Jednak ujęcie tematu to nie wszystko. Zdumiewające jest to, co Mika Waltari dodał od siebie – żywe pióro i pomysły, które po kilkudziesięciu latach wciąż są oryginalne, nie trącą myszką i jeśli wywołują uśmiech, to bynajmniej nie politowania. Słowem – stare, ale jare! Na uwagę zwraca też jakość polskiego wydania – okładka co prawda nie jest wizualnie atrakcyjna, za to strony są z grubego papieru dobrej jakości.

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

wtorek, 13 grudnia 2011

Kaktusowym szlakiem



Jean-Claude Carrière, Alfabet zakochanego w Meksyku, wyd. Drzewo Babel

Carrière zakochał się w Meksyku, a ja w jego „Alfabecie...”. Bo jest w nim niemal wszystko, co chciałoby się wiedzieć o tym kraju. I tak nęcąco podane, że można go czytać, przeglądać, szukać kolejnych haseł z podnieceniem towarzyszącym odkrywcom nowych lądów. Bardzo szybko się okazuje, że wbrew pozorom niewiele wiemy o tym egzotycznym, metyskim państwie. Szerokie ronda sombrer i palący smak chilli mogą przesłonić wiele faktów. Jak te na przykład, że w Meksyku miliony ludzi wciąż posługują się mową Azteków i Majów. Że wśród podbijających kraj Montezumy Hiszpanów byli wizjonerzy, którzy próbowali na miarę swoich możliwości zbierać opowieści odchodzącego bezpowrotnie do przeszłości indiańskiego świata (i byli to zakonnicy!). Że styl muzyczny orkiestry mariachis Meksykanie zawdzięczają przybyłemu z... Austrii cesarzowi Maksymilianowi Habsburgowi, który zresztą długo nie porządził na meksykańskim tronie. A świetność Azteków trwała ledwie półtora wieku – wcześniej byli tylko głodnymi i ambitnymi obszarpańcami z północnych pustyń.
Autor szczodrze dzieli się z nami wiedzą dotyczącą kulinariów, położenia (i geograficznego i politycznego), zwyczajów i historii. Raczy nas mieszanką, w której jest miejsce na jedzenie, picie, w tym mocne alkohole (nie tylko tequilę), gwiazdy kina, kurorty, smog w stolicy, najgorsze przekleństwa i Matkę Bożą z Guadelupy. Kiedy czegoś nie jest pewien, kiedy tylko o czymś zasłyszał albo był świadkiem niezrozumiałego obyczaju – zaznacza to. Jego styl jest szczegółowy, ale nie suchy. Ni stąd ni zowąd dodaje coś od siebie. I tak podczas zwiedzania w dżungli majowskiego miasta dostrzega starszą panią siedząca w milczeniu na krzesełku i obserwującą wydzierane dzikiemu lasowi budowle. To amerykańska uczona, która jako jedna z pierwszych odkryła to miejsce. Teraz już zbyt schorowana, by prowadzić dalsze badania. Carrière z humorem przytacza też historyjkę o hiszpańskich uciekinierkach z ogarniętej wojną domową ojczyzny. Udręczone kobiety przywitała m.in. delegacja piekarek tortilli z transparentem, który głosił wszem i wobec ich profesję. Z tym, że w Hiszpanii, która nie znała takiego zawodu, to samo słowo określało... lesbijkę! I już gotowa awanturka! Pisarz nie unika i współczesnych problemów związanych z nasileniem się przemocy czy ucieczkami przez północną granicę do „raju” zwanego U.S.A. Bo chociaż największa indiańska piramida znajduje się na terytorium Stanów Zjednoczonych, Meksyk ma do ofiarowania o wiele więcej niż tylko barwny folklor, sumiastego wąsa, biedę i kult macho.
Książka została napisana w formie leksykonu. Hasła ułożone są alfabetycznie, a pod większością z nich znajdziemy odsyłacze do innych, powiązanych tematycznie rozdziałów. I biada temu, kto od razu twardo postanowi, że będzie czytać strona po stronie, jak na porządnego czytelnika przystało. Odnośniki pod hasłami zbyt kuszące, lubią przerzucać nas to w środek, to pod koniec książki. Nowe tytuły wabią, fragmenty rozdziałów wciągają na dłużej niż na chwilę. Nie liczy się porządek, w jakim zapisano hasła, tylko to, co nas w tym danym momencie zainteresuje. W zależności od tematu rozdzialiki mają różną długość, ale i tak najdłuższe mnie przekraczają kilku stron. Stąd złudzenie, że zaraz skończymy czytanie w środku i powrócimy na początek książki. W ten sposób można co najwyżej skończyć z kilkoma zakładkami wetkniętymi w różne miejsca.
Alfabet zakochanego w Meksyku” to najlepsza lekcja z wiedzy o innym kraju. Ni to przewodnik, ni to podręcznik, ni literatura faktu. Od nas zależy, co zechcemy w niej odkryć. Jeśli sięgniemy po całość, odwdzięczy się i zaczaruje nas Meksykiem na zawsze.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Drzewo Babel.