poniedziałek, 23 grudnia 2013

Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!



Handmade by daikoku.pl

Małą gwiazdkę przed świętami
Przyjmij proszę z życzeniami
Może spełni się marzenie
Białe Boże Narodzenie
Lub, gdy przyjdzie Ci ochota
Niech to będzie gwiazdka złota
Bo, gdy spada taka z nieba
Wtedy zawsze marzyć trzeba
No, a jeśli tak się zdarzy,
Że srebrzysta ci się marzy
Możesz także taką zdobyć
I choinkę nią ozdobić
Gwiazda, gwiazdce zamrugała
I choinka lśni już cała
Naszych marzeń jest spełnieniem
Bo jest piękna jak marzenie
A pomarzyć czasem trzeba
Każdy pragnie gwiazdki z nieba.

Wesołych świąt życzy Łowisko książek!

czwartek, 19 grudnia 2013

Isabelle Laflèche, Kocham Paryż




Isabelle Laflèche, Kocham Paryż, tłum. Dorota Malina, wyd. Wydawnictwo Literackie

Wiedzieliście, że zamachy w Madrycie zostały sfinansowane dzięki sprzedaży pirackich płyt CD, a do wyrabiania fałszywych perfum używa się moczu? Że początkujące modelki to młodziutkie, nieletnie dziewczyny, które zanim zrobią karierę, muszą spłacić „dług” zatrudniającej jej agencji? „Kocham Paryż” to lektura z gatunku przyjemnych i odprężających, ale poruszająca przy okazji poważniejsze problemy, dotyczące mrocznej strony świata haute couture. Jest to na pewno duży plus tej powieści, gdyż gatunek, do którego ona należy, bardzo rzadko rejestruje tragedie inne niż złamane serca swoich bohaterek (rzadziej bohaterów). Podobnie było i w „Kocham Nowy Jork”, powieści, dzięki której po raz pierwszy miałam styczność z francuską prawniczką, Catherine Lambert. „Kocham Paryż” to kontynuacja jej przygód, rozgrywająca się tym razem w stolicy szyku i światowej elegancji – w Paryżu. I wierzcie mi, zmiana miejsca akcji ma duży wpływ na przebieg fabuły. „Kocham Paryż” nie jest podobny do poprzedzającego go tytułu. Catherine wraca do swojego miasta, ale nie po to, by nadal ambitnie piąć się po szczeblach kariery w międzynarodowej prawniczej korporacji. Teraz zasila szeregi działu prawnego domu mody Christiana Diora. I już pierwszego dnia pracy okazuje się, że ta przyjemna posada wiąże się z niebyt miłymi konsekwencjami. Tak oto w powieści o fatałaszkach i przysmakach francuskiej kuchni pojawia się wątek kryminalny. A wraz z nim wiele informacji o środowisku handlarzy podróbek markowych produktów i jego powiązaniach ze światem przestępczym.
Atmosfera robi się coraz groźniejsza (co jest odmianą po „Kocham Nowy Jork”), niemniej Catherine i tak korzysta z uroków życia w Paryżu. Wielbiciele tego miasta powinni czytać tę książkę z mapą w ręku i zaznaczać na niej przytulne kawiarenki i słynące z dobrej kuchni restauracje, sklepy z modnymi kreacjami, luksusowe i zabytkowe hotele, muzea, a nawet jedną księgarnię. Francuskie wtręty w tekście tylko podkreślają niezwykłą atmosferę tego miasta. Podoba mi się, jak Isabelle Laflèche ustami swojej bohaterki dokonuje porównań między Nowym Jorkiem a Paryżem oraz ich mieszkańcami. Uwagi te są pozbawione uprzedzeń i złośliwości, podkreślają to, co dobre zarówno w jednym, jak i drugim mieście.
Główną (i dla mnie najmniej fajną) różnicą między pierwszą a drugą częścią historii Catherine jest opisywanie w najnowszym tomie szczegółów garderoby niemal każdej pojawiającej się postaci. Laflèche wręcz nie może się przed tym powstrzymać. Jednak jej bohaterka nie jest oderwaną od rzeczywistości mieszkanką modowego raju, o czym świadczą jej dość trzeźwe uwagi o rzeszach kobiet, których nie stać na oryginalnego Diora czy Chanel i gdyby nie podróbki, nigdy nie miałyby do czynienia z produktami kojarzącymi się z wytwornością i przepychem. Czy o absurdalnie wyśrubowanych cenach luksusowych towarów albo zapisach tylko dla wybranych (i bardzo bogatych) na limitowaną serię torebek lub butów. Wydaje mi się, że w porównaniu z pierwszym tomem tego typu spostrzeżeń jest jakby mniej. A może toną one pod stertą ubrań? Na szczęście mimo opisów różnych kreacji akcja wartko posuwa się do przodu, wątki kryminalne i romansowe idą łeb w łeb, a atmosferę podkręca asystent Catherine – Rikash, którego styl i podejście do życia są tak wyraziste, barwne i pełne entuzjazmu, że czasem nawet przyćmiewa on pozostałych bohaterów książki. Generalnie jestem na TAK i czekam na kolejny tom :)



W tej księgarni Catherine dostała telefon z pogróżkami


 
Zdjęcie z witryny księgarni www.galignani.fr

Konkurs! Anna Ficner-Ogonowska, Szczęście w cichą noc


http://www.znak.com.pl/kartoteka,ksiazka,4000,Szczescie-w-cicha-noc?gclid=CIue9ZP0u7sCFcZc3godzw4AnA

 Anna Ficner-Ogonowska, Szczęście w cichą noc, wyd. Znak

Wieczór wigilijny, za oknem cisza. Pada śnieg, dom pachnie piernikiem i goździkami, na stole dodatkowe nakrycie, może zaraz ktoś przyjdzie...
To wszystko znajdziecie w najnowszej książce Anny Ficner-Ogonowskiej.

Hania pragnie spędzić wigilię z najbliższymi osobami w swym rodzinnym domu. Chce, by było jak dawniej... Zapowiada się wspaniały czas, pełen miłości, mądrych rozmów, rozkochanych spojrzeń i wyśmienitych dań.

Lektura tej magicznej opowieści, w której tradycja staje się jedną z bohaterek, z pewnością rozgrzeje serca i sprawi, że te Święta, choć obchodzone zimą, będą ciepłe i prawdziwie wyjątkowe.

Idealna książka do czytania w bożonarodzeniowy wieczór; doskonały prezent pod choinkę.

(opis wydawcy)


Warunki konkursu:

Abu wygrać książkę "Szczęście w cichą noc", należy:

- polubić Łowisko książek na Facebooku lub zostać obserwatorem bloga (mile widziane jedno i drugie :) ), jeśli jeszcze nie zrobiliście tego wcześniej

- w komentarzach pod postem na blogu lub na fanpage'u na Facebooku (pod informacją o konkursie) napisać, dlaczego najnowsza powieść Anny Ficner-Ogonowskiej powinna trafić właśnie do Was

Uwaga! Książka zostanie wysłana tylko pod adres w Polsce!

Konkurs trwa do niedzieli 22 grudnia do godz. 12.00. Powodzenia!

wtorek, 17 grudnia 2013

Piotr Piniński, Dziedzic Sobieskich. Bohater ostatniej wojny o niepodległość Szkocji




Piotr Piniński, Dziedzic Sobieskich. Bohater ostatniej wojny o niepodległość Szkocji, tłum. Klaudyna Michałowicz, wyd. Zysk i S-ka

Wygnanie szkockiego rodu Stuartów i początek rządów dynastii hanowerskiej wydają się na pierwszy rzut oka dramatyczną, ale odległą w czasie i przestrzeni sprawą Wielkiej Brytanii. Jednak niesamowity splot okoliczności sprawił, że potomkowie szkockich władców byli bardziej związani z Polską niż by nam się to mogło wydawać. Książka Piotra Pinińskiego jest prawdziwą kopalnią wiedzy na temat tych powiązań. Skrupulatne śledztwo autora wyciągnęło na jaw wiele faktów podpartych dokumentami i listami, pomogło mu dotrzeć do archiwów, o których istnieniu i ważności nie mieli pojęcia historycy zajmujący się dotąd Stuartami. Być może dlatego, że prócz wytrwałości Piotr Piniński miał dodatkowego asa w rękawie – pochodzenie. Ze strony ojca jest obecnie najstarszym żyjącym potomkiem księcia Karola Edwarda, ostatniego ze Stuartów, który miał realne szanse na powrót na brytyjski tron. Zaś ze strony matki wywodzi się z rodziny, która wspierała młodego księcia i aktywnie uczestniczyła w wywołanym przez niego powstaniu przeciwko Hanowerczykom. Wbrew pozorom pokrewieństwo ze Stuartami nie było początkowo czymś oczywistym w życiu autora. Przez przypadek natrafił na ślady, które doprowadziły go poprzez wnuczkę księcia Karola Edwarda, Marię Wiktorię, do sytuacji, w której możliwe stało się odtworzenie drzewa genealogicznego Stuartów. Potomkowie księcia z różnych powodów ukrywali swoje pochodzenie, a wspomniana Maria Wiktoria zataiła je przed swoim jedynym dzieckiem. Z książki nie wynika to jednoznacznie, ale w moim odczuciu wynikało to z potrzeby odcięcia się od przeszłości, m.in. z powodu nieślubnego pochodzenia dzieci i wnuków księcia Karola Edwarda, braku politycznego poparcia i odpowiednich funduszy, by domagać się straconego dziedzictwa. Do tego dwór hanowerski żył w ciągłej czujności, obawiając się pojawienia pretendentów do tronu równie walecznych jak Karol Edward. Jego szpiedzy mieli za zadanie dyskredytowanie jego ewentualnych następców, co nie było trudne wobec pojawiających się często mistyfikatorów i oszustów. Piniński wymienia również i takie przypadki, po czym przy pomocy niezbitych dowodów wykazuje ich fałsz. Jego książka jest poświęcona przede wszystkim tytułowemu dziedzicowi Sobieskich, czyli księciu Karolowi Edwardowi (prawnukowi króla Jana III Sobieskiego), i jego nieudanemu powstaniu w Szkocji (miłośnicy szczegółowych opisów kampanii wojennych będą zachwyceni). Na szczęście dla tych z czytelników, których mniej zajmują ruchy wojsk, autor okazał się również zaintrygowany pojawieniem się członków rodu Stuartów we Lwowie i po kolei opisał następujące po sobie pokolenia swojej rodziny i ich dzieje aż do czasów współczesnych. „Dziedzic Sobieskich” jest uproszczoną, przyjaźniejszą dla czytelnika formą wcześniejszej publikacji Piotra Pinińskiego, książki o tytule „Ostatni sekret Stuartów”. Nie znam pierwowzoru, ale rzeczywiście „Dziedzica ...” dobrze się czyta, jest napisany klarownym językiem, starannie przemyślany pod kątem wprowadzania nowych informacji i rewelacyjny jeśli chodzi o temat. Wydawcy należą się brawa, gdyż „Dziedzic Sobieskich” jest pozycją wydaną po królewsku - bardzo starannie, z dużą dbałością o szatę graficzną, elegancką.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Grażyna Plebanek, Córki Rozbójniczki




Grażyna Plebanek, Córki Rozbójniczki, Seria z miotłą, wyd. W.A.B.

Dotąd z nazwiskiem Grażyny Plebanek kojarzyłam tylko „Nielegalne związki”, lekturę wypełnioną niepokojącą erotyką, z takim zapleczem psychologicznym, że dyskusje na jej temat długo nie przestawały milknąć w gronie moich najbliższych znajomych. Każda z nas wyciągała z tej książki coś zupełnie odmiennego, inaczej interpretowała zachowania jej bohaterów, innej poddawała je ocenie. W „Córkach Rozbójniczki” upatrywałam czegoś w rodzaju kontynuacji „Nielegalnych związków” - tak silne wrażenie zrobił na mnie ten tytuł. Pierwszy rzut oka w treść okazał się jednak rozczarowaniem, gdyż nie znalazłam tam tej Plebanek, którą przyszło mi poznać wcześniej. „Córki Rozbójniczki” leżały więc z boku, zapomniane, czekały na swój moment. Kiedy w końcu po nie sięgnęłam, zrozumiałam, że omal nie straciłam szansy na kolejną intelektualną przygodę w wydaniu Grażyny Plebanek. Która jak widać nie lubi wracać do sprawdzonych rozwiązań, za to chętnie wydeptuje nowe ścieżki.
Z listy lektur, a także filmów autorka tworzy bardzo intymną autobiografię, w której nie liczy się data urodzenia, skończone szkoły i pierwsze miłości, ale literatura, muzyka, film. Nie ma znaczenia, czy dana historia wydarzyła się naprawdę, ale jakie wiążą się z nią emocje i przemyślenia. W „Córkach Rozbójniczki” widać jak na dłoni, jak bardzo czytanie ma wpływ na rozwój osobowości, jak potrafi wniknąć do krwiobiegu, inspirować i prowadzić w kierunkach nawet nie przeczuwanych przez pisarzy, reżyserów i... życie, o którym się mówi, że pisze najlepsze scenariusze. Obiektem fascynacji Plebanek są postacie fikcyjne i te istniejące naprawdę, których życiorysy przyswaja poprzez lekturę ich biografii oraz dzienników. Fantastyczne, jak kobieta zmieniona w lisa czy czarownice z powieści Pratchetta, a nawet zwierzęce, jak wilcza rodzina z książki Farleya Mowata. Ten przypadek jest tym bardziej interesujący, że Plebanek jest wyraźnie pod wrażeniem osoby samego Mowata, pisarza i kanadyjskiego obrońcy przyrody. A przecież pisze przede wszystkim o kobietach.
Córki Rozbójniczki” są zbiorem refleksji i odczuć, osobistym odczytaniem wielu tekstów, wcale nie hermetycznych i wcale nie przeznaczonych tylko dla wybranych skoro znalazła się wśród nich m.in. zapamiętana przeze mnie z dzieciństwa „Godzina pąsowej róży” Marii Krüger czy „Szara Wilczyca” Curwooda. Treść „Córek ...” bywa feministyczna, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu. Stawia na pierwszym miejscu kobiecość w różnych jej przejawach i w różnych okresach życia. Na pewno nie jest wymierzona przeciwko mężczyznom, jak mogłoby się wielu wydawać (dlaczego coraz częściej feministka znaczy tyle samo co pospolita obelga?). Plebanek tylko raz ujawnia swoją pogardę – jej przedmiotem nie jest ród męski jako taki, ale... Stanisław Przybyszewski, którego żonie, Dagny Juel, poświęciła cały rozdział (jeden z najlepszych zresztą).
Generalnie jestem urzeczona „Córkami Rozbójniczki”, chociaż uczciwie dodam, że było kilka rozdziałów, które nie wciągnęły mnie tak głęboko, jak stało się to udziałem większości z nich. Czy to z racji tego, że mam już pewne tematy przerobione sama z sobą, czy dlatego, że czasami lepiej samemu czytać (oglądać, słuchać czy smakować!) i odkrywać coś tylko dla siebie. Choćby kredo życiowe Isadory Duncan, która mawiała: „Kocham ziemniaki i młodych mężczyzn”.


niedziela, 15 grudnia 2013

Neil Gaiman, Na szczęście mleko...




Neil Gaiman, Na szczęście mleko..., tłum. Piotr W. Cholewa, wyd. Galeria Książki

Neil Gaiman to marka sama w sobie – pisarz, dziennikarz, autor komiksów, zbiorów opowiadań, scenariuszy i powieści, które zaliczają się do gatunku fantasy, horroru, science-fiction czy urban-fantasy. Wielokrotnie nagradzany Gaiman (nagrodą Hugo, Nebula, Bram Stoker Award) doczekał się ekranizacji swoich książek m.in. „Gwiezdnego pyłu” i „Koraliny”. Aż dziwne, że wcześniej nie wpadł w moje ręce.
Na szczęście mleko...” to powiastka krótka, ale urocza. Pełna niesamowitości i niebezpieczeństw, które mogą się źle, a nawet bardzo źle skończyć dla naszej planety, ale pozbawiona grozy i nastroju niepokoju. Nie jest rozbudowana narracyjnie, można ją przeczytać z dzieckiem w niecałą godzinkę. Duże litery zachęcają zresztą do samodzielnej lektury, a mnogość ilustracji tylko ją uatrakcyjnia.
Atutem książeczki jest nieskrępowana wyobraźnia, która drogę ze sklepu zamienia w misję ratowania świata. W dodatku połączoną z wyprawą naukową pod przewodnictwem  dinozaura z profesorskim tytułem. A wszystko zaczęło się od tego, że w pewnym domu zabrakło mleka, a tata, który poszedł je kupić, bardzo długo nie wracał do domu. Zaniepokojone dzieci długo go wypatrywały. A kiedy w końcu się zjawił, opowiedział im o swoich przygodach, w których karton mleka odegrał niebanalną rolę. I w tym momencie dla młodych czytelników zaczynają się podróże w czasie i w przestrzeni oraz spotkania z najdziwniejszymi istotami, wśród których trafiają się m.in. specyficznie mówiące wumpiry, a nawet kucyki. Dzieciom przyjdzie się także dowiedzieć, dlaczego dinozaury nie zamieszkują już Ziemi. Nie jest to wyjaśnienie zgodne z nauką, za to inspirujące do fantazjowania na ten (i nie tylko) temat.
Opowiadanie taty powstaje na gorąco, bez wcześniejszego przemyślenia szczegółów. Uwzględnia uwagi i życzenia dzieci, bez ograniczeń wprowadza nieoczekiwane rozwiązania. Sprawia, że dobrze się bawimy aż do końca. „Na szczęście mleko...” na pewno nie jest książeczką edukacyjną, nie ma na celu czegokolwiek uczyć lub do czegokolwiek przekonywać. Za to urzeka świeżością pomysłów i bogactwem wyobraźni, daje rozrywkę, a przede wszystkim - zachęca do bujania w obłokach i tworzenia własnych historii. Polecam!

czwartek, 12 grudnia 2013

Melania Reiter, AmbaSSada






Melania Reiter, AmbaSSada. Co by było, gdyby Hitler nie miał wąsów...!, na podstawie scenariusza Juliusza Machulskiego, wyd. Agora SA

AmbaSSada” uświadomiła mi, że widziałam wiele, często dość dobrych filmów nakręconych na podstawie książek, za to rzadko miałam do czynienia z literaturą, która powstała na bazie scenariuszy filmowych. Nie pamiętam, by któryś z tych przypadków szczególnie mnie zachwycił. I „AmbaSSada” też tego nie zmieni, mimo że oparta jest na dającym wiele możliwości pomyśle o przenoszeniu się w czasie, które może zmienić przebieg drugiej wojny światowej, a nawet do niej nie dopuścić.
Bohaterami „AmbaSSady” jest młode małżeństwo z krótkim stażem – Melania, rzekoma autorka tej książki i niespełniona aktorka oraz Przemek – początkujący pisarz konsekwentnie próbujący napisać bestseller. Oboje przybywają do Warszawy prosto z leśnej głuszy (gdzie zaszyli się na jego życzenie), by zaopiekować się mieszkaniem i kotem stryja Oskara, a przy okazji pozałatwiać w stolicy kilka spraw. Lokum mieści się w odnowionej kamienicy, w której przed wojną znajdowała się niemiecka ambasada zbombardowana przez Luftwaffe we wrześniu 1939 roku. Posiada też windę, która okazuje się dość kapryśnym wehikułem czasu.
Początek wypada nawet dość interesująco, chociaż pierwszym zgrzytem okazują się sylwetki psychologiczne głównych bohaterów. Charaktery Meli i Przemka zostały nakreślone wręcz groteskowo. Trudno uwierzyć, by w rzeczywistości znalazła się aż tak niedopasowana para, z której jedno obdarzone jest nadmierną żywiołowością, a drugie malkontenctwem godnym starego, schorowanego dziadka. Jeszcze trudniej pojąć, co ich ze sobą łączy, bo wyraźnie się z sobą męczą, a nic nie wiadomo o innym, bardziej prozaicznym niż miłość spoiwie ich związku typu kredyt czy dziecko. Być może w filmie nie jest to tak rażące, a może nawet i zabawne, w powieści natomiast jak na dłoni widać niedostatki psychologicznej konstrukcji postaci. Jeśli czemukolwiek ten chwyt służy, to tylko temu, by w przeszłości Mela i Przemek znaleźli sobie innych, bardziej odpowiadających im partnerów (równie banalnie i stereotypowo skonstruowanych).
Ponieważ mniej więcej wiemy, czego dotyczyć będzie akcja książki (opis wydawcy ujawnia wystarczająco), jej autor/autorka (sam Machulski?) sprytnie to wykorzystuje na początku opowieści i … robi nas w balona. To był jedyny moment, kiedy roześmiałam się w głos podczas lektury (i pewnie zrobiłabym to w kinie). Dalej niestety nie ma już niespodzianek. Bo na pewno trudno do nich zaliczyć Hitlera śpiącego z palcem w buzi lub pokazanego ze spuszczonymi spodniami w toalecie i czytającego „Winnetou” Karola Maya. Ani mnie nie rozczuliło, ani nie śmieszyło. Nie mam też pojęcia, czemu miało służyć. Poza zdenerwowaniem, być może, narodowych socjalistów.
Podsumowując, „AmbaSSada” okazała się sporym rozczarowaniem, zwłaszcza ze względu na nazwisko Juliusza Machulskiego. Zastanawiam się, czy lepiej przyjęłabym jego pomysły na sali kinowej. O tym się niestety nie przekonam, gdyż ta książka mnie skutecznie zniechęciła do oglądania filmu :(

środa, 11 grudnia 2013

Katherine Boo, Zawsze piękne. Życie, śmierć i nadzieja w slumsach Bombaju




Katherine Boo, Zawsze piękne. Życie, śmierć i nadzieja w slumsach Bombaju, tłum. Adriana Sokołowska-Ostapko, wyd. Znak Literanova

Dziennikarka Katherine Boo za książkę „Zawsze piękne” została uhonorowana w 2012 roku National Book Award – jedną z najbardziej prestiżowych i poważanych nagród literackich w USA. Bardzo szybko, bo już w lutym (zwycięzcy NBA są informowani o nagrodzie w listopadzie) książka ukazała się w Polsce. „Zawsze piękne” to jednak taka pozycja, o której warto wspominać jak najczęściej, nie tylko w dniu premiery. To przykład literackiego kunsztu, a zarazem powagi, z jaką autorka odnosi się do spraw ludzi z najniższego szczebla drabiny społecznej. Wybór indyjskiego slumsu nie był – jak można by się spodziewać - podyktowany szukaniem egzotyki ani pokazaniem nędzy dla niej samej. Już wcześniej Katherine Boo zajmowała się sprawami najuboższych, tyle że w Ameryce, i także wtedy jej dziennikarska praca była doceniana i nagradzana (m.in. Nagrodą Pulitzera), chociaż nie zaowocowała powstaniem książki. Między tak różnymi kulturowo społecznościami Boo znalazła wiele cech wspólnych, tych samych problemów, które nie pozwalają na wyrwanie z zaklętego kręgu biedy bez względu na zaradność, pomysłowość i wytrwałość.
Celem autorki było nie tylko utrwalenie pewnego obrazu życia, ale i szukanie odpowiedzi na pytania, dlaczego tak się dzieje, co powoduje brak solidarności między ludźmi nawet o tej samej pozycji społecznej, jaki jest rzeczywisty wpływ działań rządowych na ich codzienność, jak funkcjonuje struktura władzy, która bez zdziwienia przyjmuje fakt, że byle jak sklecone chatki, schowane dla zachowania estetyki za murem, sąsiadują z najbardziej znanymi hotelami i reprezentacyjną drogą na bombajskie lotnisko?
Boo odnosi się do swoich bohaterów z sympatią i szczerym zainteresowaniem, ale bez tworzenia mitów na ich temat. Podglądaniu ich zmagań z codziennymi problemami poświęciła ponad trzy lata, korzystała z pomocy tłumaczy, po wielokroć wracała do tych samych kwestii, potwierdzeń szukała w oficjalnej dokumentacji. Co ciekawe uniknęła suchości stylu i banalności uogólnień. Sama usunęła się w cień (wyjąwszy krótki rozdział końcowy), oddając głos wyłącznie kilkorgu mieszkańcom Annawadi, zwłaszcza nastoletniemu Abdulowi, zbieraczowi śmieci i żywicielowi kilkuosobowej rodziny, którego świat legł w gruzach po samospaleniu sąsiadki Fatimy.
Boo tak poprowadziła narrację, że łatwo zapomnieć, że mamy do czynienia z dokumentem, a nie fikcją. O tym, że „Zawsze piękne” opisują prawdziwe wydarzenia, przypominają sprawy zbyt bulwersujące, by mogła podołać im autorska wyobraźnia. Przykłady korupcji, oszustw i zakłamania dotyczących m.in. edukacji są na tyle złożone, że mogą być tylko skutkiem powszechnie uznawanego systemu, który nie jest nastawiony na pomaganie innym, ale na zdobywanie dodatkowych pieniędzy do prywatnej kieszeni. Te przykłady są o tyle szokujące, że nie przebiegają wzdłuż jednej granicy wytyczonej na linii biedni – bogaci. Tych granic jest dużo więcej, bo zawsze znajdzie się ktoś w rozpaczliwszym położeniu. Tacy, jak studentka Mandżu, którzy rzetelnie pracują za środki otrzymane od państwa (i to nie ze strachu przed kontrolą!), należą do wyjątków.
Lektura „Zawsze pięknych” nie należy do łatwych i przyjemnych, chociaż jest napisana płynnie i z dużym wyczuciem. Dla mnie to jedna z najważniejszych książek wydanych w tym roku.

PS. Po „Zawsze piękne” przeczytałam także poświęcone Indiom „Lalki w ogniu” Pauliny Wilk. To świetne uzupełnienie książki Katherine Boo, która jednak dość nieoczekiwanie obnaża największą słabość „Lalek ...” - brak jednostkowego, osobistego doświadczenia przy prezentowaniu danych kwestii. To dzięki niemu tekst amerykańskiej dziennikarki tak mocno porusza i ujmuje autentyzmem.

czwartek, 5 grudnia 2013

Michał Kruszona, Kawior astrachański. Podróż kryminalno-kulinarna




Michał Kruszona, Kawior astrachański. Podróż kryminalno-kulinarna, wyd. Wydawnictwo Tamaryn

Chociaż to sam autor, Michał Kruszona, nazwał „Kawior astrachański” powieścią kryminalno-kulinarną, w moim odczuciu ta książka podczas lektury wciąż wymyka się tym określeniom, nie daje się łatwo się wtłoczyć w jakiekolwiek ramy i charakterystyki. Historia Okonia, polskiego płatnego mordercy, który uciekł do nadwołżańskiego Astrachania, płynnie przechodzi od kwestii obyczajowych po te bardzo osobiste. Od tropienia śladów przeszłości i szukania historycznych ciekawostek po mafijne rozgrywki i układy, których istoty Okoń, mimo kryminalnego doświadczenia, jako człowiek z zewnątrz nie do końca pojmuje i do których próbuje się zaadoptować. Pojawiają się oczywiście i kulinarne smaczki, Okoniowe dywagacje na temat kawioru (i nie tylko), z którego słynął i słynie Astrachań, jego badania nad fenomenem rybiej ikry, która z pożywienia rosyjskiej biedoty awansowała na symbol luksusu i całkiem dochodowy towar. Zwłaszcza gdy jest nielegalnie pozyskany. Z taką samą powagą (lecz tym razem bez finansowych inklinacji) Okoń odnosi się do samego Astrachania, jego przeszłości, drewnianych domów i przepięknego kremla, który ustępuje ponoć tylko temu moskiewskiemu. Jednocześnie słucha rozmów astrachańczyków, podgląda ich w codziennych sytuacjach, obserwuje, gdy jedni idą na pochód pierwszomajowy, a drudzy mają za zadanie spacyfikowanie jego uczestników, gdyby doszło do zamieszek. W ich mentalności dostrzega pozostałości kilkudziesięciu lat komunizmu. Jada w rosyjskich knajpach, kupuje w sklepiku, z którego właścicielem, starym Azerem, się zaprzyjaźnia. Z upływem czasu uzurpuje sobie prawo do patrzenia na rosyjską rzeczywistość okiem nie turysty, ale tubylca. Ignorując fakt, że wielu tutejszych, lepiej zorientowanych ginęło w tajemniczych okolicznościach, a wypracowany przez nich majątek przechodził w inne ręce. Nad Okoniem ciąży jakiś fatalizm, jego próby zakorzenienia się w nowym miejscu, a nawet miłość nie powstrzymają go od zguby. A ponieważ wszystko zaczęło się od jednej, niepotrzebnie podjętej decyzji, trudno uniknąć rozmyślań, typu „co było, gdyby”?
Michał Kruszona daje nam poznać taki wycinek Rosji, który zazwyczaj umyka oczom podróżnych, niepokojący i złowrogi świat zależności między zwykłym życiem a zorganizowaną przestępczością. Tam, gdzie znany nam porządek stoi na głowie, gdzie policjant może być zwykłym bandytą, który chroni interesy sobie podobnym. A ciężka praca i dobry pomysł są gwarancją najwyżej tego, że trzeba będzie zatrudnić ochronę i dawać łapówki. Na tym właśnie polega kryminalność „Kawioru astrachańskiego”, podawana powoli, w małych dawkach, lecz nieuchronna.
Autor znalazł jeszcze jeden sposób, by dać nam odczuć astrachańskie realia. Cała jego książka jest bogato zaopatrzona w zdjęcia. Liczy się nie tyle ich uroda, ile różnorodność miejsc i sytuacji, jakie pokazują. Wiele z nich mniej niż luźno wiąże się z fabułą, inne wydają się ją ilustrować, nadają pozór prawdziwości fikcyjnym zdarzeniom, które mogły się wydarzyć, ale czy rzeczywiście miały miejsce? Kruszona lubi pozostawiać nas w niepewności. To podobny chwyt, jak ten, że znajdujący się w wewnątrz powieści portret Okonia do złudzenia przypomina zdjęcie twarzy autora zamieszczone na skrzydełku książki. Podoba mi się ta gra w pomieszanie fantazji i zmyślenia z prawdą, w rozmycie między nimi granic, jak i cała rozmaitość zdarzeń, którą „Kawior astrachański” sobą reprezentuje na przekór podtytułowi. Dla mnie to najważniejszy walor tej powieści.

Kilka słów o Michale Kruszonie:
Dziennikarz, historyk, dyrektor muzeum w Szamotułach, podróżnik, który wybiera różne kierunki – Rumunię, Jutlandię czy odległą od nich Ugandę. Każda z tych aktywności ma wpływ na pisarstwo pisarza, autora kilku książek m.in. nagrodzonego Bursztynowym Motylem 2013 (nagroda im. Arkadego Fiedlera) „Czarnomorza. Wzdłuż wybrzeża, w poprzek gór”.

piątek, 29 listopada 2013

Kamil Janicki, Upadłe damy II Rzeczpospolitej. Prawdziwe historie




Kamil Janicki, Upadłe damy II Rzeczpospolitej. Prawdziwe historie, wyd. Znak

Po tej książce zrozumiałam dlaczego wciąż uparcie mnie ciągnie do powieści kryminalnych Marka Krajewskiego. Dlaczego je czytam, chociaż odstręczają nadmiernie wybujałym, czasem nawet i chorobliwym erotyzmem, nie miewają praktycznie nic wspólnego z poczuciem sprawiedliwości i z przejrzystością. Sprawy półświatka zbyt łatwo przenikają do życia bohaterów Krajewskiego, czy jest to Edward Popielski z Lwowa czy Eberhard Mock z Breslau. „Upadłe damy II Rzeczpospolitej” (podobnie jak kryminały Krajewskiego) rozwiewają w nicość miłe nam przekonanie o dawniejszych, lepszych czasach, kiedy nie było panoszącego się chamstwa, ludzie żyli po bożemu, sądy działały szybko i sprawnie, a dziennikarze kierowali się misją społeczną i etyką. Na pewno przedwojenne lata cechowała niespotykana już elegancja – to mój pierwszy wniosek po lekturze „Upadłych dam”. Czy ktoś dzisiaj tak pięknie napisałby list, domagając się zapłaty za nieujawnienie niewygodnej prawdy, jak zrobiła to pewna poznańska szantażystka? Nie sądzę. Ale trzeba pamiętać, że ta wytworność i galanteria bywała niekiedy tylko fasadą, za którą toczyło się życie nie mające z tymi pojęciami nic wspólnego.
Pisząc o przedwojennych zbrodniarkach, Janicki wybrał siedem spraw sądowych, które szeroko odbiły się echem w całej Polsce. Celowo pominął głośny przypadek Gorgonowej, który doczekał się nawet ekranizacji (wspomniał o niej tylko we wstępie), a skupił się na tych już niemal zapomnianych. Kobiety, których los opisuje autor, wywodziły się z różnych warstw społecznych, różne też były ich przewiny. Bywały bezpośrednimi sprawcami, ale też i zwykłymi pionkami, idealnymi kandydatkami na kozły ofiarne. Znalazła się wśród nich dzieciobójczyni i prawdziwa księżniczka, szantażystka, która nie potrzebowała pieniędzy, a nawet główna bohaterka największej afery korupcyjnej II Rzeczpospolitej, która zmarła w dziwnych okolicznościach na długo przed wydaniem wyroku.
Autor każdą sprawę stara się przedstawić krok po kroku, jak najszerzej. Rekonstruuje je na podstawie licznych źródeł, zwłaszcza przy pomocy ówczesnych artykułów prasowych, sięga też po protokoły i orzeczenia sądowe (przynajmniej te, które przetrwały wojenne lata), posiłkuje się literaturą historyczną. Luki uzupełnia własnymi domysłami i wnioskami, ponadto używa fabularyzowanych scen do wprowadzenia w temat. Przez to unika suchości stylu, a nam pozwala na bycie niemal świadkami kluczowych momentów, od których zaczynało się śledztwo, a następnie proces. To wszystko sprawia, że ta gruba skądinąd książka bardzo szybko się kończy. W dodatku Kamil Janicki nie szczędzi nam smaczków epoki, takich jak np. podawanie przez gazety dokładnych adresów i nazwisk podejrzewanych osób, inne traktowanie (i karanie) osób ustosunkowanych lub zamożnych niż tych wywodzących się z niższych warstw społecznych czy powszechnie panująca hipokryzja i obłuda, które umożliwiały niemal bezkarność sprawców (patrz: siatka pedofilska w Poznaniu). Przez to wszystko obraz dwudziestolecia międzywojennego traci swój blask, przypominając nam, że i wtedy ludźmi targały silne namiętności, próżność i chciwość nie były wcale rzadziej spotykane, a w rodzinach trafiały się czarne owce.

PS. Autor nie uważa swojej książki za pracę naukową, a przedstawioną ocenę postaci opiera na własnym osądzie.

czwartek, 28 listopada 2013

Robert Muchamore, Agenci Hendersona. Dzień Orła




Robert Muchamore, Agenci Hendersona. Dzień Orła, tłum. Bartłomiej Ulatowski, wyd. Egmont

Agenci Hendersona” to kolejna młodzieżowa seria, którą szczerze polubiłam. Przede wszystkim za to, że nie zakłamuje istoty wojny, nie gloryfikuje jej i nie pokazuje jako pięknej, bohaterskiej przygody, która zawsze się dobrze kończy. Z tego zresztą względu jest zalecana przez wydawcę (i słusznie!) czytelnikom powyżej 12 roku życia. Poza tym pokazuje świat, w którym brak elektronicznych gadżetów i cudownych mocy (czyli atrybutów wszystkich superbohaterów, którzy mają nieograniczony limit na ratowanie świata i ludzi oraz 100% przeżywalność). Zamiast nich potrzebny jest starannie przemyślany plan działania, a jeszcze bardziej – łut szczęścia, by wszystko zadziałało zgodnie z nim. Oba są niezbędne, gdy stawką jest życie. Robert Muchamore dorzuca do tego wszystkiego jeszcze element nieprzewidywalności, bywa że jego bohaterów zaskakują niekiedy konsekwencje pewnych czynów i zachowań. Jak tego chłopaka, który obsikał niemiecki samochód. Lub spadochroniarza z angielską czekoladą w kieszeni. Albo dziewczynkę, która polubiła sympatycznego niemieckiego wartownika, chociaż powinna go nienawidzić. To, co normalne lub niewinne w czasach pokoju (a czasem i zwyczajnie głupie i szczeniackie), podczas wojny może nabrać zupełnie innej rangi, a nawet ściągnąć na głowę śmiertelne niebezpieczeństwo.
Tytułowi agenci Hendersona to starsze dzieciaki i nastolatki, które przez przypadek znalazły się pod opieką agenta brytyjskiego wywiadu, który utknął we Francji po wejściu niemieckich wojsk. Henderson bynajmniej nie zamierza wykorzystywać podopiecznych do dywersyjnych zadań, okazuje się jednak, że bez ich pomocy nie opuści z nimi francuskiego wybrzeża. „Dzień Orła”, druga część cyklu po „Uciekinierach”, opowiada właśnie o tych wydarzeniach. Przy okazji przedstawia całą prawdę o niemieckiej okupacji. Przywykliśmy myśleć, że tylko w Polsce i w Rosji miała ona tragiczny wymiar, że gdzie indziej, zwłaszcza we Francji, było dużo lepiej. I z pewnością tak było. Niemniej książka Muchamore'a dobitnie udowadnia, że to „lepiej” bynajmniej nie oznaczało braku brutalności, pogardy, natychmiastowych represji i rabunkowego traktowania podbitego państwa. Także gdy dotyczyło nieletnich.
Niesamowite jest to, jak Robert Muchamore ubrał tę całą wiedzę w atrakcyjną formułę powieści przygodowej, nie zatracając przy tym prawdopodobieństwa przedstawionych zdarzeń. Jak zachowując prawdę o wojnie, nie przekroczył granic dobrego smaku, nie zaczął epatować okrucieństwem, chociaż też nie ukrywał jego istnienia. Jego powieść to kawał dobrej roboty, która być może wzbudzi u młodych czytelników zainteresowanie historią. A już na pewno przykuje ich na kilka godzin do fotela (lub innego miejsca, w którym lubią czytać). Mnie przykuła :)

środa, 27 listopada 2013

Tomasz Grzywaczewski, Przez dziki Wschód. 8000 km śladami słynnej ucieczki z gułagu




Tomasz Grzywaczewski, Przez dziki Wschód. 8000 km śladami słynnej ucieczki z gułagu, wyd. Wydawnictwo Literackie

Tomasz Grzywaczewski, Bartek Malinowski i Filip Drożdż wyznaczyli sobie imponujący cel. Przebycie ośmiu tysięcy kilometrów poprzez azjatyckie szlaki i bezdroża. Z Syberii do Indii, śladami bohaterów głośnej książki Sławomira Rawicza „Długi marsz”, uciekinierów z radzieckiego łagru. Co prawda okazało się, że Rawicz wykorzystał historię innego Polaka, Witolda Glińskiego. Jednak siła przekazu jego książki była tak silna, że zainspirowała nie tylko trójkę podróżników z Polski, ale również australijskiego reżysera Petera Weira, który na jej podstawie nakręcił film „Niepokonani”. Jakimś niesamowitym trafem film pojawił się na ekranach kin w 2010 roku, tym samym, w którym Grzywaczewski i jego towarzysze wyruszyli na wyprawę nazwaną Long Walk Plus Expedition.
Z pewnością pod wieloma względami trójka Polaków miała łatwiejsze zadanie niż uciekinierzy, których drogę próbowali odtworzyć po 70 latach. Ich pojawienie się w różnych miejscach wędrówki wywoływało zazwyczaj życzliwość i chęć pomocy, nie mówiąc już o entuzjazmie miejscowych polonusów. Dysponowali zapasem żywności, o którym Gliński i jego kompani mogli tylko pomarzyć (chociaż był moment, gdy doświadczyli głodu i wyczerpania). Ambitnie wykorzystywali swoje siły fizyczne do przemieszczania się, pokonując drogę na nogach, koniach lub rowerach. Ale bywali też zmuszani przez okoliczności do korzystania z bardziej nowoczesnych środków transportu (co oczywiście ułatwiało całą przeprawę). Największą niewiadomą podczas wyprawy okazała się sama przyroda – błotnista tajga z chmarami owadów, wezbrane rzeki, które trzeba było przekraczać wpław, zator lodowy na Lenie, burza piaskowa na pustyni Gobi, choroba wysokogórska w Himalajach, a nawet zbyt mroźna i zbyt śnieżna zima w Mongolii, która ograniczyła dostępność koni.
Na plus Grzywaczewskiego mogę policzyć na pewno to, że skrzętnie wplata w narrację różnego rodzaju ciekawostki – wynik samodzielnych lektur, rozmów z miejscowymi oraz własne obserwacje. Pisze o codzienności: rozgwieżdżonym niebie, nieuniknionych tarciach w zespole, mokrym ubraniu, piciu wódki, które było nieodłącznym elementem kontaktów towarzyskich na Syberii i w Buriacji. Opis akurat tych krain zajmuje jakieś 2/3 książki. Pod jej koniec czuć ogromne zmęczenie, relacja przestaje być tak szczegółowa jak wcześniej - choć nadal zajmująca, sprawia wrażenie pisanej po łebkach. Tu kluczowym miejscem staje się Tybet, do którego podróżnicy wjechali bez specjalnego zezwolenia (przyznawanego tylko grupom zorganizowanym). I tak jak oni nie mam pewności, czy władze chińskie nie obserwowały ich dyskretnie... Indie, cel wyprawy, zostały potraktowane całkiem po macoszemu, co tłumaczę ulgą z powodu zakończenia wędrówki i wcześniej wspomnianym zmęczeniem. Zresztą wystarczy zwrócić uwagę na dwa zdjęcia – obydwa zrobione na lotnisku, jedno przed wyruszeniem w drogę, drugie na jej końcu. O ile Grzywaczewskiego i Drożdża można na tym ostatnim jeszcze jako tako rozpoznać, to Bartek Malinowski całkowicie zmienił wygląd. Ogorzali od słońca i wiatru, wychudzeni i zarośnięci musieli z radością myśleć o powrocie do domu.
Przez dziki Wschód” czyta się bardzo dobrze, wyjąwszy pewną sztywność stylu autora, który w końcu nie jest zawodowym literatem. To jednak drobiazg wobec tego, czego się dowiedziałam. Książka Grzywaczewskiego namacalnie uświadamia trudy i niebezpieczeństwa, jakie spotykały łagierników wybierających ucieczkę i wolność. Cieszę się też, że przybliżyła mi postać Witolda Glińskiego, niezwykle skromnego człowieka, który ocalił życie, lecz nigdy nie powrócił do Polski i musiał szukać nowego domu na obczyźnie.

Trailer filmu nakręconego podczas wyprawy

środa, 20 listopada 2013

Marcin Wicha, Łysol i Strusia. Lekcje niegrzeczności




Marcin Wicha, Łysol i Strusia. Lekcje niegrzeczności, wyd. Znak Emotikon

Moje dziecko, stare konisko, która umie i lubi samo czytać, ostatnio zażyczyło sobie powrotu do wspólnych lektur. - Chociaż jeden czy dwa rozdziały – prosiło. Uległam. Z tym, że w przypadku „Łysola i Strusi” nie wiadomo kiedy dotarliśmy aż do końca książki. A wszystko przez Marcina Wichę, który ma lekkie pióro, niesamowite poczucie humoru oraz wrodzony wstręt do dydaktyzmu i uproszczeń. Łysol to wielki, kudłaty i śmierdzący pies, który pojawia się w życiu Strusi akurat wtedy, gdy otrzymuje ona z rąk dyrektorki szkoły grzecznomierz. To bardzo sprytne urządzenie, które ma podliczać punkty za dobre, strusine zachowanie i w rezultacie pozwoli jej wygrać ranking na najgrzeczniejsza uczennicę. Nie trudno się domyślić, że Strusi udział i ewentualne zwycięstwo w takiej konkurencji nie są do niczego potrzebne. W przeciwieństwie do pani dyrektor. W miarę dalszego zagłębiania się w lekturę widać coraz wyraźniej, że ta pożądana przez dorosłych grzeczność przynosi korzyść chyba tylko im samym. Łatwiej jest kierować kimś, kto się nie przeciwstawia, nie dyskutuje, a każde słowo dorosłego - nieważne jak głupie czy niesprawiedliwe – przyjmuje za dobrą monetę. Wygodniej mieć po ręką kogoś, kogo można bez żadnego „ale” wyznaczyć do robienia gazetki szkolnej, zostawić przed drzwiami do windy, gdy w tej zabraknie miejsca, a nawet oskarżyć o brak dobrego zachowania, bo taka osoba... nie zaprotestuje!
Łysol natomiast jest trenerem niegrzeczności. W momencie jego wkroczenia do akcji, ta zaczyna się toczyć naprawdę ciekawie i niestandardowo, gdyż Strusia wcale nie jest przedstawiona jako aniołek wodzony na pokuszenie przez zło wcielone w gadającego czworonoga. Niegrzeczność Łysola jest swojska, trochę fantazyjna, pozbawiona złośliwości i obłudy, nie ma nic wspólnego z chuligaństwem. Łysol nie kieruje się chęcią zrobienia komuś szkody czy krzywdy. Chce być sobą i żyć po swojemu, nawet jeśli oznacza to kosmiczny, fioletowo-zielony kolor futra. I po to pojawia się w życiu Strusi, by i ona czerpała z niego radość, a nie tylko podporządkowywała się nakazom i regułom.
Sytuacje, które kreuje Marcin Wicha są tak absurdalne (i kapitalne śmieszne!!!), że większość z nich nie mogłaby się wydarzyć naprawdę. Co do kilku – jak np. do pomysłu powstania szkołomarketu, w którym uczniowie układaliby towar na półkach – nie mam jednak pewności, czy ktoś kiedyś nie spróbuje ich wprowadzić w życie. Poza tym doceniam, że autor nie udaje, że dzieci nie używają telefonów komórkowych do grania i przez to czasami nie wiedzą, co się wokół nich dzieje. Bynajmniej nie chodzi tu o przykład do naśladowania. Ja odczytuję takie wzmianki w tekście jako znak czasów, w których nowe technologie są o wiele bardziej powszechne niż za naszego dzieciństwa. Nawet taka grzeczna Strusia zapamiętuje się podczas surfowania po internecie.
Książka Marcina Wichy składa się z kilkudziesięciu krótkich rozdziałów, z których każdy kończy się komiksem. Duża czcionka, narysowane charakterystyczną kreską ilustracje i niebanalna treść sprawiają, że czyta ją się nawet zbyt szybko. Za to po drodze jest tyle turlania się ze śmiechu, że można tę szybkość autorowi „wybaczyć”. Mam nadzieję, że powstanie kontynuacja przygód Łysola i Strusi, choćby dlatego, że na okładce widnieje zachęta do dzielenia się z autorem „głupimi pomysłami” i adres, pod który można je wysyłać. Ale to nie wszystko! W jednym z rozdziałów znajduje się hasło, które pozwala na pobranie „Lekcji niegrzeczności” w postaci audiobooka i e-booka. Polecam!

Richard Phillips, Stephan Talty, Kapitan na służbie




Richard Phillips, Stephan Talty, Kapitan na służbie, tłum. Piotr Grzegorzewski i Marcin Wróbel, wyd. Wydawnictwo Otwarte

Nie dziwię się, że Ameryka oszalała na punkcie kapitana Phillipsa. Trudno nie podziwiać i lubić kogoś, kto przypomina zupełnie zwyczajnego faceta z sąsiedztwa. Richard Phillips uratował swoją załogę przed nieobliczalnymi bandytami. A jednak blask jupiterów nie namieszał mu w głowie i po wszystkich okropnościach, jakie przeżył, nadal pomaga żonie ściągać pranie ze sznurka. W dodatku uważa, że chroniąc swoich ludzi, spełnił po prostu swój obowiązek. To prawda, że jest coś ujmującego w takim postawieniu sprawy.
Książka „Kapitan na służbie”, którą Richard Phillips napisał wspólnie z Stephanem Taltym, nie tylko przybliża dramatyczne chwile, które stały się udziałem całej załogi kontenerowca „Maersk Alabama”, a szczególnie jego kapitana. Niejako przy okazji (chociaż jest to moim zdaniem starannie przemyślany ruch) jest wglądem w osobiste życie Richarda Phillipsa. Nasz bohater opisuje swoją codzienność, w której niebagatelną rolę odgrywa jego żona Andrea. Wspomina, jak z chłopaka z problemami stał się oficerem marynarki handlowej. Opisuje swoje pierwsze rejsy i kapitanów, których nigdy nie chciałby naśladować, w końcu – swoje metody pracy z ludźmi odizolowanymi przez kilka miesięcy od rodzin. Zanim dojdziemy do rozdziału, w którym somalijscy piraci opanują „Maersk Alabama”, będziemy dość dobrze zorientowani, jak wygląda praca na wielkim kontenerowcu. Poznamy nawet dokładny rozkład pomieszczeń statku oraz procedury bezpieczeństwa obowiązujące na pełnym morzu. Każdy rozdział rozpoczyna się fragmentem raportów lub analiz dotyczących porwań w Zatoce Adeńskiej, przez którą transportuje się większość ropy naftowej wydobywanej na Półwyspie Arabskim (i przez którą płynął „Maersk Alabama”). W ten sposób autorzy podsycają napięcie i uświadamiają, że zagrożenie może nadejść w każdej chwili. I tu spotkało mnie małe rozczarowanie, niezawinione zresztą przez kapitana Phillipsa.
Przyzwyczaiłam się przemierzać kraje i kontynenty (nie dosłownie, oczywiście) z książkami pisanymi przez rasowych reporterów, którzy rozgryzają przyczyny lokalnych problemów poprzez bezpośrednie doświadczenie i obserwacje, rozmowy z miejscowymi oraz pogłębione studia nad historią i geopolityką danego regionu. To dlatego w „Kapitanie na służbie” zabrakło mi szerszego potraktowania problemu somalijskiego piractwa, zwłaszcza wskazania jego przyczyn. Kapitan Phillips ogranicza się tylko do stwierdzenia, że Somalijczycy po prostu wolą przynoszące większe zyski piractwo od tradycyjnego, nie tak dochodowego połowu ryb. I tyle. Trzeba mieć świadomość przed sięgnięciem po tę książkę, że przede wszystkim jest ona relacją z rejsu, który niemal nie skończył się tragedią. Opisem krok po kroku, jak kapitan Phillips wykiwał uzbrojonych bandytów (bardzo pomysłowo!), a potem spędził w ich towarzystwie kilka dni na niewielkiej przestrzeni, dręczony przez nich psychicznie i fizycznie, świadomy, że być może zginie z ich rąk. Te momenty są najbardziej pełne napięcia, nawet gdy wiemy, że wszystko dobrze się skończyło, że Richard Phillips przeżył, został ogłoszony bohaterem i napisał tę książkę. Ale zanim dojdziemy do happy endu, wyraźnie widać, że niewiele brakowało, by Phillips został pierwszym zamordowanym przez somalijskich piratów Amerykaninem.
Całość czyta się dobrze, nawet mimo tego specyficznego amerykańskiego entuzjazmu, którym przesycona jest relacja autora. Co do książki, powiem tak: wyszło rzeczowo, szczerze, z odpowiednią dozą skromności i optymizmu, a to dzięki osobie kapitana Phillipsa, który wplótł w tę opowieść zadowolenie z własnego życia, poczucie obowiązku i dumę z bycia oficerem marynarki handlowej. Nawet jeśli kapitanowi w pisaniu dopomógł Stephan Talty, to i tak jest to przede wszystkim jego historia.

PS. Na podstawie książki powstał film „Kapitan Phillips” z Tomem Hanksem w roli głównej.

środa, 23 października 2013

Jill Mansell, Spacer w parku




Jill Mansell, Spacer w parku, tłum. Ewa Horodyska, wyd. Wydawnictwo Literackie, cena ok. 40 zł

Z reguły unikam książek z błyszczącymi literkami na okładkach. Kojarzą mi się z pierwszym wydaniem mojego ulubionego cyklu Ursuli K. Le Guin - „Ziemiomorze”. Ukazanie kolejnego tomu serii było okupione większą i jeszcze bardziej kapiącą od złota czcionką na zewnątrz książki i... coraz gorszym tłumaczeniem w środku, które zmieniało całość w mało strawną papkę (co za kontrast z pierwszym tomem przełożonym przez Stanisława Barańczaka!). Na szczęście forma graficzna „Spaceru w parku” nie kryła żadnych przykrych niespodzianek. A nawet – bardzo miła dla oka – ładnie komponowała się z treścią powieści.
Spacer w parku” należy do tzw. literatury kobiecej, a jej autorka, Jill Mansell, nazywana jest królową romansu (powtarzam to za wydawcą). Zanim sobie wyobrazicie coś w stylu melodramatu lub mdłego harlequina, uprzedzam – Jill Mansell skutecznie zabija ckliwość poczuciem humoru. Jej specjalnością jest komizm sytuacyjny (polecam scenę z Puszkiem i Kręciołkiem!), omyłki przynoszące nieoczekiwane skutki, a przede wszystkim – wyraziste i mocno z sobą skontrastowane osobowości drugoplanowych bohaterów (tu jako przykład podaję bardzo angielskiego Harry'ego i amerykańskiego rapera EnjaySevena oraz ciotkę Nettie i jubilera Dona). To jednak nie znaczy, że cały czas pękamy ze śmiechu. Autorka lubi zmieniać nastrój fabuły, pisząc też i o rozterkach swoich głównych bohaterek, ich wyborach życiowych, wobec których próbują być konsekwentne, walczących z poczuciem, że nic je w przyszłości emocjonującego nie spotka i... z własnymi upartymi uczuciami. To Lara, która opuściła dom w wieku 16 lat w dramatycznych okolicznościach i wróciła dopiero z nastoletnią córką oraz Evie, którą poczucia własnej wartości nauczy dopiero gorzki smak zdrady. Doceniam to, że Mansell kreując ich losy, lubi nas podpuszczać. Chętnie sięga po jakieś oczywiste rozwiązania fabularne, po czym zręcznie się z nich wyplątuje, co sprawia, że przebieg akcji „Spaceru po parku” nie jest do końca przewidywalny. Chociaż nie można tego powiedzieć o zakończeniu, przynajmniej w przypadku Lary.
Spacer po parku” jest dokładnie tym, czym się wydaje – przyjemną lekturą, od której ma być raźniej na duszy i radośniej w sercu. Romansem z rozwiniętymi wątkami obyczajowymi, wśród których jest miejsce nawet na rodzinny sekret. Nie grzeszy naiwnością i banalnością, chociaż mocno odnosi się do tego, w co chcemy wierzyć my, kobiety. Że miłość przetrwa niezmieniona kilkanaście lat, a on będzie pamiętał kolor naszych oczu. Jeśli Wam to nie przeszkadza, ta książka jest dla Was. No i żaden facet Wam jej nie podbierze ;)

PS. Dla jasności - nazwisko autorki na okładce jest złożone ze świecących liter, czego nie widać na zdjęciach okładek w internecie.

wtorek, 22 października 2013

David Sieveking, Nie zapomnij mnie




David Sieveking, Nie zapomnij mnie, tłum. Jan Trawiński, wyd. Drzewo Babel, cena 38 zł

Wzruszona, oniemiała, skupiona. Taka byłam podczas czytania tej książki. Z trudem odrywałam się od niej i wracałam do zwyczajnych, codziennych czynności. Z musu. Bo ciężko jest niezauważenie zniknąć z życia z domowników. I może dobrze, biorąc pod uwagę losy Gretel, najważniejszej postaci „Nie zapomnij mnie”. Pisząc tę książkę (i kręcąc jednocześnie film) David Sieveking, reżyser filmów dokumentalnych, stworzył przepiękny portret swojej matki w ostatnich latach jej życia. Tracącej powoli pamięć i siły umysłowe, coraz bardziej kruchej i niesamodzielnej, a mimo to walczącej o swoje „ja”. Jej choroba nie była ani błogosławieństwem, ani czasem łatwym dla pozostałych członków rodziny Sievekingów. Wywołała wiele smutku i poczucia bezradności. Ale nie tylko. I to dlatego lektura ta nie pozostawia po sobie przygnębiającego wrażenia.
Choroba Gretel staje się katalizatorem wielkich zmian. Sprawia, że inaczej zaczynają ją postrzegać jej dzieci oraz mąż. Każde słowo, zdanie wypowiedziane w odpowiednim momencie, zachwyt czy wdzięczność w jej głosie, jakakolwiek reakcja są dla nich dowodem, że wciąż istnieje między nimi nić porozumienia. Alzheimer pozbawił Gretel wspomnień, wielu słów, ale też umiejętności skrywania prawdziwych uczuć. Bez tego filtra słowa i gesty Gretel dają dużo do myślenia i okazują się bardzo cenne dla zrozumienia jej prawdziwej natury. Zwłaszcza, że David nie przedstawia jej osoby tylko w momencie choroby. Wspomina rolę, jaką Gretel odgrywała w jego dorastaniu, jaką była osobą zanim zapadła na demencję, jak wyglądał małżeński układ jego rodziców – owoc lat sześćdziesiątych z ich specyficznym myśleniem, że nikogo nie można emocjonalnie więzić czy mieć na własność.
Książka Sievekinga nie jest prowadzonym dzień po dniu szczegółowym dziennikiem, ale jej narracja zachowuje pewien chronologiczny porządek. Pisana jest z punktu widzenia osoby, która wraca do wydarzeń z przeszłości, próbuje je uporządkować i uchwycić te najistotniejsze. W opowieści łatwo wyróżnić dwie główne części – tę, w której bliscy Gretel widzą, że dzieje się z nią coś niepokojącego oraz tę, gdy zmiany w jej mózgu są tak bardzo zaawansowane, że nie dałaby sobie ona rady bez ciągłej opieki. Szczególnie poruszające są chwile, gdy Gretel trafia do szpitala, a Sievekingowie stają przed najtrudniejszymi wyborami dotyczącymi jej życia i... śmierci. O dziwo, okazuje się, że niemiecki szpital (wbrew powszechnym w Polsce wyobrażeniom) nie jest bynajmniej miejscem pełnym empatii i dobrze zorganizowanym, co jeszcze bardziej utrudnia podejmowanie ważnych decyzji.
Ujęła mnie prostota tej książki, brak patosu i szczerość, z jaką David Sieveking pisze o matce, jej chorobie i powolnym umieraniu. Zachwyciła miłością i troskliwością, jaką została ona otoczona. Przypomniała o nieuchronnym końcu życia. I chociaż nie odczarowała grozy śmierci - dzięki opisowi ostatnich chwil Gretel - uczyniła myśl o niej znośniejszą.

PS. Film dokumentalny Davida Sievekinga „Nie zapomnij mnie” to zwycięzca tegorocznej, 10. edycji PLANETE+ DOC FILM FESTIVAL, jednego z najważniejszych festiwali filmów dokumentalnych w Europie.

sobota, 19 października 2013

Jerzy Sadecki, Ambasador




Jerzy Sadecki, Ambasador, wyd. Agora SA

Nagle przypomniałam sobie, skąd znam nazwisko Jerzego Bahra. To jego złapała za nos córka Mariusza Wilka, który opisał tę scenę i ambasadorskie odwiedziny w „Lotem gęsi”, swojej ostatniej książce. Emerytowany obecnie ambasador odpłacił się mieszkającemu na północy Rosji pisarzowi, wspominając go w rozmowach z Jerzym Sadeckim, które zaowocowały powstaniem książki „Ambasador”. To wystarczająco świadczy, jak bujam w obłokach (i w książkach), skoro nie kojarzę osoby Bahra z katastrofą smoleńską, o czym szumnie zapowiada okładka „Ambasadora”. Szczerze mówiąc, nie był to temat, który mnie skłonił do przeczytania tego wywiadu. Wręcz się go obawiałam. Niepotrzebnie. Nawet bez porównań rzuca się w oczy, że wypowiedzi Bahra są wyważone i pełne elementarnej przyzwoitości. Bardzo rzeczowe, gdy wyjaśnia krok po kroku, czego był świadkiem (czekał w Smoleńsku z delegacją na przylot prezydenckiego samolotu), dlaczego podjął pewne decyzje i co oznaczały konkretne zachowania strony rosyjskiej. Dalsza lektura „Ambasadora” uświadomiła mi, że Jerzy Bahr jest człowiekiem z zasadami zawsze i po prostu, nie tylko w przypadku tragedii. Unikającym oskarżeń, chełpliwości i przerzucania winy. Z trzeźwym osądem, nie zasłaniającym się interesem żadnej partii i traktującym poważnie służbę Polsce. Znamienne, że osobę Jerzego Bahra doceniło dwóch prezydentów, można powiedzieć, że światopoglądowo stojących po różnych stronach barykady – Aleksander Kwaśniewski i Lech Kaczyński.
Lista miejsc, w których Jerzy Bahr pracował jako polski dyplomata i urzędnik państwowy, jest długa i imponująca – Bukareszt, Kijów, Królewiec, Wilno, Moskwa, a nawet Aszchabad w Turkmenistanie. Nie były to miejsca do końca przypadkowe, gdyż Jerzy Bahr, będąc jeszcze uczniem szkoły średniej, samodzielnie uczył się języków ukraińskiego, rumuńskiego i litewskiego (oprócz angielskiego, niemieckiego i rosyjskiego). Za potrzebą ich poznania stało silne pragnienie zgromadzenia jak największej wiedzy o sąsiadach Polski i mniejszościach narodowych oraz dotarcia do sedna specyfiki krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Otwarty umysł, przeświadczenie wyniesione z domu, że „ci po drugiej stronie też mogą mieć rację” i że wielokulturowość jest czymś ważnym, a zarazem delikatnym – to piękny fundament u kogoś, kogo działalność zawodowa polegała przede wszystkim na reprezentowaniu Polski za granicą i utrzymywaniu stosunków dyplomatycznych.
W rozmowie Jerzego Sadeckiego z Jerzym Bahrem jest wszystkiego po trochę – życie prywatne, ale bez przekraczania granic intymności, obserwacje z czasów emigracji w Austrii i Szwajcarii, kontakty z nietuzinkowymi ludźmi i politykami (nie tylko polskimi), pobyty na kolejnych placówkach, pułapki i ciekawostki wiążące się z zawodem dyplomaty, opinie na temat stosunków Polski z ościennymi państwami i - dla mnie najciekawsze – na temat mentalności naszych sąsiadów. Szczególnie dużo miejsca poświęcone zostaje pobytowi na Litwie, Ukrainie i w Rosji, którą były ambasador w Moskwie postrzega jako szczególnie wymagającego partnera. A nawet – cokolwiek byśmy myśleli na temat Rosjan i ich gospodarzenia – fantastycznie i dużo lepiej niż my przygotowanego w pewnych strategicznych dziedzinach. Słowem ta książka jest kopalnią interesujących informacji, spostrzeżeń i twierdzeń dla każdego, kogo intryguje wschód Europy i żyjący tam ludzie. Zwłaszcza, że Jerzy Bahr dokonywał obserwacji ze szczebla niedostępnego dla przeciętnego obywatela.

P.S. Tak na marginesie - zastanawiam się, czy Jerzemu Bahrowi nadal przysługuje miejsce w szwajcarskim schronie atomowym?

czwartek, 17 października 2013

Vadim Makarenko, Zawód: zwycięzca. Fragment




Po kliknięciu w poniższy link, będzie możliwe zapoznanie się z rozdziałem książki Vadima Makarenki "Zawód: zwycięzca", która odpowiada na pytanie, jak walczą i wygrywają szefowie Yahoo!, HBO, Yandeksu, Tevy, Wargaming, Tesco, LA Film School. Czy fotele prezesów globalnych korporacji, szefów międzynarodowych organizacji, premierów i prezydentów państw zajmują dziś właściwi ludzie? Czy wiedzą, na czym polega prawdziwe przywództwo i jakich liderów potrzebuje dzisiejszy świat? Vadim Makarenko odpowiedzi szukał m.in. w Nowym Jorku, Dolinie Krzemowej, Moskwie, Tel Awiwie i Warszawie. Rozmawiał z ludźmi, którzy wygrali w starciu z kryzysem, a także swoimi ideami zarazili świat. To oni pomagają rządzącym zrozumieć wyzwania współczesności i nie boją się inwestować w rewolucyjne pomysły. Wśród bohaterów znaleźli się Marissa Mayer, jedna autorek sukcesu Google’a, obecnie prezes Yahoo; Terry Leahy, który zmienił sieć sklepów Tesco w globalną korporację; Richard Plepler, prezes HBO, najbardziej innowacyjnej telewizji świata; guru psychologii społecznej Philip Zimbardo; Josh Tyrangiel, redaktor naczelny „Bloomberg Businessweek”, i Arkadij Wołoż, który stworzył największą wyszukiwarkę internetową w Rosji.
Autor był kilkakrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii reportaż, wywiad i dziennikarstwo.

środa, 16 października 2013

Arnaldur Idriðason, Głos

Arnaldur Idriðason, Głos, tłum. Jacek Godek, czyta Andrzej Ferenc, wyd. Biblioteka Akustyczna

Powieści kryminalne nie wychwalają jaśniejszej strony życia. Opowiadają o sprawach bolesnych i szukaniu sprawiedliwości. Są gatunkiem różnorodnym - od czytadeł, które pomagają znieść najdłuższą kolejkę u lekarza, po wysmakowane powieści psychologiczne. I zawsze jest dla mnie zagadką, która strunę we mnie poruszą, nawet jeśli znam poprzednie książki danego autora. Tak właśnie było i w przypadku Arnaldura Idriðasona. Nie pamiętam już tytułu, który czytałam przed „Głosem”. Pamięć podsuwa obraz samotnego domu i dramatu, który rozgrywał się w jego czterech ścianach. „Głos” nie okazał się tak samo mroczny. Unosi się nad nim aura smutku i melancholii, inaczej zapada w pamięć, sączy się powolutku i stopniowo budzi coraz większe współczucie. Nad żywymi i zmarłymi. Nad wszystkimi pękniętymi rodzinami, których członkowie nie potrafią siebie chronić i wspierać. Co nie znaczy, że się nie kochają.
Nie bez znaczenia jest to, że „Głos” wysłuchałam, nie przeczytałam. Nie wiem, czy tak samo odebrałabym nastrój tej opowieści, poznając jej treść w tradycyjny sposób. Dałam się w nią wprowadzić przy pomocy Andrzeja Ferenca, lektora idealnie dobranego do tej właśnie historii. Jego głos wpasowywał się w tło, nie przytłaczał. Subtelnie oddawał bezlitosny ogrom śnieżnego pustkowia i niemej rozpaczy ze wspomnień inspektora Erlendura oraz jego poczucie winy wobec dzieci, z którymi nie kontaktował się przez wiele lat. Bezsilność policjantki Elinborg prowadzącej sprawę maltretowanego chłopca. A także emocjonalny dystans rodziny zabitego w hotelu portiera Gudlaugura, któremu los najpierw dał zachwycający talent, po czym go odebrał, skazując na nijaką egzystencję.
Śmierć Gudlaugura jest najważniejszym wydarzeniem w tej powieści i to od niej wszystko zaczyna się dziać. Bardzo spodobało mi się to, że autor tak dużo miejsca poświęcił ofierze i jej życiu, w przeciwieństwie do sprawcy zbrodni. Wydaje się to słuszne i sprawiedliwe, nawet gdy chodzi o postać fikcyjną. Kolejną osobą, o której dowiemy się więcej, jest wspomniany wcześniej policjant Erlendur, który na czas śledztwa przenosi się do hotelu. Co ciekawe, niemal cała powieściowa akcja rozgrywa się właśnie tutaj, w jednym miejscu. Oczywiście do Erlendura dociera to, co dzieje się poza hotelowym budynkiem – z telefonów lub bezpośrednio z ust swoich współpracowników, znajomych i córki oraz od przesłuchiwanych osób. Erlendur poważnie i z determinacją podchodzi do do sprawy Gudlaugura, co nie przeszkadza mu w rozważaniach na temat swojej rodziny i pewnego wydarzenia, które dotkliwie zaważyło na jego życiu osobistym.
Fabuła „Głosu” jest w sumie bardziej refleksyjna niż sensacyjna, mimo początku, który wskazywałby raczej na inny obrót rzeczy. Jej najbardziej spektakularnym momentem jest odkrycie tożsamości i motywu sprawcy zbrodni. Kandydatów do tego miana było kilku, ale autor tak pokierował akcją, że domyślenie się właściwej osoby jest praktycznie niemożliwe aż do końca. A przynajmniej tak było dla mnie. Tak więc koniec tej historii to prawdziwa niespodzianka. Niemniej odradzam tę opowieść czytelnikom, którzy łakną krwi i potrzebują ciągłego utrzymywania w napięciu. Spodoba się ona tym, którzy lubią wolniejsze tempo i doceniają chwile, kiedy można się zadumać nad tym, co się dzieje pomiędzy bliskimi sobie ludźmi. Wciąż dla siebie ważnymi, nawet jeśli przez lata nie zamieniają ani jednego słowa...

wtorek, 15 października 2013

Mariusz Urbanek, Brzechwa nie dla dzieci




Mariusz Urbanek, Brzechwa nie dla dzieci, wyd. Iskry

Fan „Jacka i Agatki” Wandy Chotomskiej, apologeta PRL-u, niespełniony liryk, ten, dzięki któremu w lokalach gastronomicznych zawisły tabliczki z informacją, że „konsumpcja do alkoholu obowiązkowa”, tłumacz m.in. moich ukochanych „Bajek ludów północy”, człowiek ciepły i dowcipny, ten, który uczył salonowych manier Stefanię Grodzieńską i nie potrafił odmówić nikomu pomocy – Jan Brzechwa.
Nie będę ukrywać – to najlepsza biografia, jaką zdarzyło mi się przeczytać w tym roku. Ze względu na rzetelne badania Mariusza Urbanka, jak i osobę samego Brzechwy, przedstawionego w sposób wszechstronny, bez niedopowiedzeń i przemilczeń. Wcześniej nigdy nie zastanawiałam się, jakim człowiekiem był autor „Kaczki dziwaczki” i „Akademii Pana Kleksa”, skąd brał pomysły, czy tworzył coś więcej niż tylko literaturę dla dzieci. Rzeczywistość przerosła moje oczekiwania. Prawnik, żołnierz (uczestnik wojny polsko-bolszewickiej), pasjonat gier karcianych, współtwórca ZAiKS-u, jego prezes i światowy autorytet w dziedzinie prawa autorskiego oraz... kobieciarz. Podobno wiersze dla dzieci zaczął pisać nie z powodu szczególnej sympatii do najmłodszych, ale po to, by... zrobić wrażenie na kobiecie, nauczycielce przedszkolnej! Prywatnie kuzyn Bolesława Leśmiana, którego lirycznemu pióru starał się dorównać, bez większych sukcesów zresztą. To znamienne, że tam, gdzie próbował uderzać w poważny, refleksyjny ton - czy to w prozie czy w poezji – nie budził większego entuzjazmu. Wyjątkiem mogą być pisane w końca życia, wydane pośmiertnie liryki Brzechwy. Jednak o tym, że w ogóle istnieją – dowiedziałam się właśnie z książki Urbanka. W przeciwieństwie do wierszy dla dzieci, które wszyscy znają i których Brzechwa pozostaje niekwestionowanym królem. I nie piszę tego tylko ze względu na sentymenty dotyczące własnego dzieciństwa. Ledwie kilka lat temu z wielką przyjemnością czytałam utwory Brzechwy swojemu dziecku. Efekt był taki, że pierwszym powiedzianym zdaniem mojego potomka była fraza z szalenie rytmicznego wiersza „Grzyby”. Tym większe moje zdziwienie, że jeszcze przed wojną (i po niej również) Brzechwa – prócz entuzjazmu dzieci i ich rodziców - spotykał się z krytyką, że jego wiersze nie są pedagogiczne, za mało wychowawcze, a nawet... antypolskie! (to akurat ze względu na żydowskie pochodzenie poety). Przykłady ukrytych znaczeń, które rzekomo miały zawierać jego utwory, dowodzą jedynie szukania na siłę pretekstu do obrzucania błotem. Budzą śmiech, niemniej ich wydźwięk jest raczej ponury.
Z zarzutami pisarz spotykał się zresztą nie raz. W czasach PRL-u, popierający oficjalne władze Brzechwa, pisał według nich – z paroma wyjątkami - nie dość ideologicznie i nie dość przekonująco. Lecz i tak opowiadanie się za władzami ludowymi wywołało burzę wobec osoby poety w ostatnim dziesięcioleciu, czemu Mariusz Urbanek poświęcił dodatkowy rozdział. Dodatkowo autor biografii zamieścił w książce swój esej, opublikowany pierwotnie w miesięczniku „Odra” i utrzymany na niby w antybrzechwowskim tonie. Dla szerszego kontekstu dodał historię jego powstania wraz z oddźwiękiem społecznym, jaki wywołał.
Mariusz Urbanek nie ukrywa faktów, które sprawiają, że ludzie (często z prawicowych kręgów) mają wątpliwości co do tego, czy Brzechwa powinien być patronem szkół i wzorem dla młodzieży. Udaje mu się jednak dotrzeć i do takich informacji, które pozytywnie wpływają na wizerunek poety. Który nie walczył z systemem, ale też nie donosił, nie oskarżał fałszywie, nie odwracał się od znajomych, którzy wyszli z więzienia po odsiedzeniu politycznych wyroków. Poza tym, choć oczywiście żadne to usprawiedliwienie, nazwisko Brzechwy w biografii Urbanka pojawia się w całkiem szacownym gronie, także w okresie obejmującym Polskę Ludową. Wreszcie weźmy pod uwagę, że jako prezes ZAiKS-u Brzechwa pomagał finansować różne inicjatywy polskiego oddziału Pen Clubu, do którego zarządu także należał. To dzięki niemu ukazywało się wydawane po angielsku i francusku pismo promujące na świecie polską literaturę. Moim zdaniem takie działanie ma swoją wagę i powinno być docenione.
Biografia Urbanka pozwala odkrywać Brzechwę, nawet nie na nowo, ale w ogóle, biorąc pod uwagę, że w potocznej świadomości jest on kojarzony tylko z wierszami dla dzieci. I to nawet czasami nie ze swoimi, co zdarzało mu się jeszcze za życia i co umiał przyjąć z humorem. Mariusz Urbanek nie poszedł na łatwiznę, lepiąc życie Brzechwy z anegdotek i wspomnień. Owszem i one pojawiają się w jego książce, ale najważniejszym punktem odniesienia do osoby Brzechwy pozostaje urozmaicona, różnej jakości twórczość, głównie satyryczna oraz działalność publiczna. Tym bardziej cenne, że Urbankowi i tak udało się pokazać poetę jako człowieka z rozlicznymi zaletami i słabościami, nie zawsze mającego rację, ale za to potrafiącego się z siebie śmiać.

czwartek, 10 października 2013

Metin Arditi, Turquetto



Metin Arditi, Turquetto, tłum. Agata Kozak, wyd. Oficyna Literacka Noir sur Blanc, cena ok. 32 zł

Nie wiem, czy Metin Arditi wymyślił postać Turquetta od początku do końca, łącznie z przydomkiem, które oznacza tyle, co Mały Turek. Z pewnością niezwykle sugestywnie oddał jego losy. A co więcej zamknął je w ramy twardych faktów dotyczących pewnego obrazu, przechowywanego w Luwrze portretu „Mężczyzny z rękawiczką”. Fakty te – wyniki fachowej ekspertyzy i pewien list (łącznie z podaniem sygnatur i miejsc ich przechowywania) - budzą wątpliwości co do przypisywania autorstwa obrazu samemu Tycjanowi. I to właściwie wszystko, co może wskazywać na istnienie we włoskim renesansie nieznanego współcześnie artysty, sygnującego swoje dzieła literą T.
Arditi sięga głęboko do wyobraźni, by opowiedzieć nam o żydowskim chłopaku z Konstantynopola, potomku wygnańców z Hiszpanii, wychowanego wśród mieszkających nad Bosforem Greków, Turków, Żydów i Ormian, pomiędzy ludźmi różnych wyznań, języków, tradycji i kultury. I o późniejszych latach, gdy pod przybranym nazwiskiem cieszy się poważaniem i uznaniem w samej Wenecji, gdzie sztukę malarską doskonalił w pracowni Tycjana. Aż po wydarzenie, które sprawiło, że jego nazwisko i obrazy (poza jednym, wspomnianym wcześniej portretem) nie zachowały się do dzisiejszych czasów. Powieść Arditiego nie jest jednak po prostu literackim śledztwem czy próbą przywrócenia pamięci renesansowego artysty, który należał do największych malarzy epoki. To historia człowieka, który zbuntował się przeciw przymusowi zajmowania określonego stanowiska w społeczeństwie z racji urodzenia. Który na każdym kroku zyskiwał potwierdzenie, że pochodzenie ma większe znaczenie niż talent i potrzeby serca. Także poprzez doświadczenie innych ludzi, w tym własnych rodziców. Dramatyzm sytuacji Turquetta polegał na tym, że ścierały się w nim dwie potrzeby, z których jedna brała górę nad drugą na różnych etapach jego życia. By móc żyć w zgodzie z sobą, bohater potrzebował przede wszystkim malowania. Z czasem dołączyło do niego silne pragnienie ujawnienia prawdziwej tożsamości. Paradoksalnie, nie przyniosło ono malarzowi oczekiwanej wolności...
Turquetta, a właściwie Eliasza, obserwujemy jako nastolatka, tuż przed tym, jak sięgnie po możliwość życia po swojemu. Następnie jako mężczyznę dojrzałego, którego status i osiągnięcia nie pozostawiają żadnych wątpliwości. I w końcu jako tego, który na nowo szuka sobie miejsca na ziemi (ta ostatnia część wydaje mi się najmniej przekonująca, jakby autorowi zabrakło pomysłu, co dalej będzie się dziać z jego bohaterem). Metin Arditi z rzadka czyni malarza narratorem, głos oddaje raczej osobom z jego otoczenia. Tak komponuje przebieg fabuły, że przypomina ona ciąg następujących po sobie, raczej krótszych niż dłuższych sekwencji, różnych ujęć, w których nasz bohater bywa nawet postacią drugoplanową. Ten rodzaj opisu nie tylko podtrzymuje napięcie i pozwala na sterowanie tempem akcji, ale także dostarcza informacji na temat szesnastowiecznej Europy, ze szczególnym uwzględnieniem życia w Konstantynopolu i Wenecji. Na początku trudno było mi się wczuć w ten sposób pisania, ale po kilku stronach okazał się on nieprawdopodobnym „wyzwalaczem” emocji. Po tym, jak poruszyła mnie samotność Eliasza i jego walka z regułami rządzącymi światem, z niecierpliwością będę czekała na kolejne książki Arditiego.

Powieść „Turquetto” została uhonorowana w 2011 roku nagrodą Prix Jean-Giono.


środa, 25 września 2013

Eoin Colfer, O mały włos




Eoin Colfer, O mały włos, tłum. Piotr Grzegorzewski, wyd. W.A.B.

Nie znam cyklu o przygodach nastolatka imieniem Artemis Fowl, którym zasłynął Eoin Colfer. Nie będę zatem dokonywać porównań między nim a książką „O mały włos”, o której na wstępie mogę powiedzieć, że nie nadaje się dla młodzieży (w przeciwieństwie do wspomnianej serii). „O mały włos” to powieść sensacyjna napisana zdecydowanie dla dorosłych i na pierwszy rzut oka zbudowana z ogranych elementów prosto z amerykańskich filmów klasy b. Wypełnia ją banalna scenografia nocnego życia w zapyziałej mieścinie, pokątne interesy i próby sił, które ze słownych przepychanek przeradzają się w zwykłą przemoc. To wszystko byłoby nie do zniesienia, gdyby nie postać głównego bohatera, ochroniarza i byłego żołnierza biorącego udział w misjach ONZ, Daniela. Jego komentarze i przemyślenia, zręcznie wplecione w pełną pary akcję, ujawniają karykaturalne, komiczne wręcz przerysowanie pozostałych postaci. Takich, jak na przykład Mike Madden, irlandzki gangster z wytatuowaną koniczynką, który nawet się w Irlandii nie urodził i co gorsza, posługuje się słownictwem, które rodowici Irlandczycy zarzucili wiele dziesięcioleci temu. Albo policjantka Deacon, która twardo wierzy w swoje policyjne powołanie nawet, gdy pod płaszczem ma tylko majtki. Nie mówiąc już o Zebulonie Kronskim, najlepszym przyjacielu Daniela i największym lekarzu-hochsztapelrzu, jakiego widział świat. Który oferuje m.in. tanie przeszczepy włosów (do której to umiejętności z przymrużeniem oka nawiązuje tytuł).
Daniel to typ bohatera, który chce robić swoje jak najlepiej, według jasnych i czytelnych reguł. Jest ochroniarzem, czyli musi poprężyć czasami muskuły. Nie robi tego jednak z prymitywnej potrzeby okazania przewagi, lecz dlatego, że tego wymaga wybrana przez niego dobrowolnie rola. Ponieważ jest narratorem i widzimy świat jego oczami, wiemy, że Dan za mało przypomina stereotypowego mięśniaka, który ma pilnować porządku. Gdy nagle ten spokojny człowiek traci swoją rutynę i codzienność i znów jest zmuszony korzystać z wojskowego doświadczenia, okazuje się też, że - nawet jako świetnie wyszkolona maszyna do zabijania - nie jest pospolitym, bezrefleksyjnym zabijaką. Wszystko co robi wynika z syndromu rycerza niosącego pomoc uciśnionym. A także dlatego, że sam zostaje jednym z podejrzanych. Daniel działa, bo musi. Ale bez obaw – nie recytuje przy tym wierszy, nie zasypuje nas masą informacji świadczącą o rozległej wiedzy i erudycji, nie zna się też na sprzęcie elektronicznym czy komputerowym lepiej niż ktokolwiek z nas. Wyjątkowość Daniela polega na tym, że on... myśli! I nie krzywdzi, gdy nie ma takiej potrzeby, bez dorabiania do tego filozofii.
Jeśli coś jest pewne w tej powieści, to to, że Daniel dowie się, kto zabił jego ukochaną Connie i dlaczego jego przyjaciel Zeb popadł w poważne tarapaty. Te dwie sprawy determinują całą fabułę i podoba mi się, że mimo jej prostoty długo nie wiadomo, jak powiązać z sobą różne wątki i osoby. A już najbardziej ujęły mnie w tej książce ironia i subtelnie podany humor, to jak autor bawi się naszymi wyobrażeniami o amerykańskim półświatku i byłych żołnierzach z zaliczonymi sesjami u psychiatry. To wszystko jest nie lada bonusem do sprawnie skrojonej powieści sensacyjnej, która nie obraża niczyjej inteligencji, ale też nie udaje, że jest czymś więcej. Wyróżnia ją to, że podczas czytania chichoczemy pod nosem, co się raczej nie zdarza podczas lektury powieści typu „zabił i uciekł”. Stąd moje podejrzenie, że Eoin Colfer musiał mieć niezły ubaw, kiedy pisał „O mały włos”. Ja go miałam, czytając jego książkę.