Melania Reiter, AmbaSSada.
Co by było, gdyby Hitler nie miał wąsów...!, na podstawie
scenariusza Juliusza Machulskiego, wyd. Agora SA
„AmbaSSada”
uświadomiła mi, że widziałam wiele, często dość dobrych filmów
nakręconych na podstawie książek, za to rzadko miałam do
czynienia z literaturą, która powstała na bazie scenariuszy
filmowych. Nie pamiętam, by któryś z tych przypadków szczególnie
mnie zachwycił. I „AmbaSSada” też tego nie zmieni, mimo że
oparta jest na dającym wiele możliwości pomyśle o przenoszeniu
się w czasie, które może zmienić przebieg drugiej wojny
światowej, a nawet do niej nie dopuścić.
Bohaterami „AmbaSSady”
jest młode małżeństwo z krótkim stażem – Melania, rzekoma
autorka tej książki i niespełniona aktorka oraz Przemek –
początkujący pisarz konsekwentnie próbujący napisać bestseller.
Oboje przybywają do Warszawy prosto z leśnej głuszy (gdzie zaszyli
się na jego życzenie), by zaopiekować się mieszkaniem i kotem
stryja Oskara, a przy okazji pozałatwiać w stolicy kilka spraw.
Lokum mieści się w odnowionej kamienicy, w której przed wojną
znajdowała się niemiecka ambasada zbombardowana przez Luftwaffe we
wrześniu 1939 roku. Posiada też windę, która okazuje się dość
kapryśnym wehikułem czasu.
Początek wypada nawet
dość interesująco, chociaż pierwszym zgrzytem okazują się
sylwetki psychologiczne głównych bohaterów. Charaktery Meli i
Przemka zostały nakreślone wręcz groteskowo. Trudno uwierzyć, by
w rzeczywistości znalazła się aż tak niedopasowana para, z której
jedno obdarzone jest nadmierną żywiołowością, a drugie
malkontenctwem godnym starego, schorowanego dziadka. Jeszcze trudniej
pojąć, co ich ze sobą łączy, bo wyraźnie się z sobą męczą,
a nic nie wiadomo o innym, bardziej prozaicznym niż miłość
spoiwie ich związku typu kredyt czy dziecko. Być może w filmie nie
jest to tak rażące, a może nawet i zabawne, w powieści natomiast
jak na dłoni widać niedostatki psychologicznej konstrukcji postaci.
Jeśli czemukolwiek ten chwyt służy, to tylko temu, by w
przeszłości Mela i Przemek znaleźli sobie innych, bardziej
odpowiadających im partnerów (równie banalnie i stereotypowo
skonstruowanych).
Ponieważ mniej więcej
wiemy, czego dotyczyć będzie akcja książki (opis wydawcy ujawnia
wystarczająco), jej autor/autorka (sam Machulski?) sprytnie to
wykorzystuje na początku opowieści i … robi nas w balona. To był
jedyny moment, kiedy roześmiałam się w głos podczas lektury (i
pewnie zrobiłabym to w kinie). Dalej niestety nie ma już
niespodzianek. Bo na pewno trudno do nich zaliczyć Hitlera śpiącego
z palcem w buzi lub pokazanego ze spuszczonymi spodniami w toalecie i
czytającego „Winnetou” Karola Maya. Ani mnie nie rozczuliło,
ani nie śmieszyło. Nie mam też pojęcia, czemu miało służyć.
Poza zdenerwowaniem, być może, narodowych socjalistów.
Podsumowując, „AmbaSSada”
okazała się sporym rozczarowaniem, zwłaszcza ze względu na
nazwisko Juliusza Machulskiego. Zastanawiam się, czy lepiej
przyjęłabym jego pomysły na sali kinowej. O tym się niestety nie
przekonam, gdyż ta książka mnie skutecznie zniechęciła do
oglądania filmu :(
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz