niedziela, 23 grudnia 2012

Kim Thúy, Ru




Kim Thúy, Ru, tłum. Wiktor Dłuski, wyd. Drzewo Babel

Drzewo Babel w tym roku wydaje coraz to cieńsze objętościowo książki, za to bogate w treści, potwierdzając tym samym, że liczy się jakość nie ilość. „Ru” jest oszczędniejsza nawet od „Pisarza rodzinnego” Delacourta. Nie jest nawet historią, w której najważniejsza jest ciągłość. Narratorka przeskakuje od obrazu do obrazu, czasem tylko grupuje je w większe całości. Powoduje nią impuls, nagłe wspomnienie, powrót do lat dzieciństwa poprzez pryzmat doświadczeń osoby dorosłej lub pod wpływem rodzinnych opowiadań. A mimo to, bez użycia dialogów, otrzymujemy najpełniejszy możliwy obraz jej życia. Bohaterka Kim Thúy wyrosła w dwóch odmiennych światach – w Wietnamie, w którym po zwycięstwie komunistycznej Północy szybko następowały przemiany społeczne oraz w bogatej, sytej i przyjaznej Kanadzie, do której uciekła jej rodzina. Pomiędzy nimi – podróż w ładowni statku i oczekiwanie na sztorm równie niebezpieczny jak piraci wyrywający złote zęby oraz obóz dla uchodżców w Malezji, przeludniony, wypełniony robactwem, na przemian spieczony słońcem lub spływający błotem. Narracja książki prowadzi nas w prywatne rejony, tylko zahaczając o historię pisaną dużą literą. „Ru” to jednocześnie opowieść o byciu emigrantem, który długo nie umie ubrać się stosownie do klimatu ani jeść ryżu bez użycia pałeczek, oraz o wietnamskich korzeniach, które są równie ważne jak szansa na wychowanie się w państwie gwarantującym bezpieczeństwo i poczucie godności. Nguyen An Tinh czerpie z obu tych miejsc bez kompleksów, świadoma nieporozumień, które mogą się zdarzać na styku różnych kultur. Jej los idealnie obrazuje okładka autorstwa Michała Batorego – przeszczepiona na lodowy grunt egzotycza roślina ma się dobrze, jej liście są wciąż zielone. Co nie znaczy, że proces ten od początku przebiegał gładko. Taka zmiana zawsze ma swoją cenę. Ale jak pokazuje przykład Nguyen – nie musi kończyć się traumą.

Wietnam dla bohaterki to nie tylko mityczna kraina dzieciństwa i rodzinna kolebka. Nguyen pojechała tam do pracy jako dorosła osoba, obcokrajowiec chroniony kanadyjskim paszportem. Jej spostrzeżenia z tego czasu są równie wnikliwe, jak wtedy, gdy sięga myślami wstecz do czasów sprzed ucieczki z Wietnamu. Bohaterka opowiada nam o sobie, o napotykanych ludziach, o rodzicach, wujkach, ciotkach. Nie waha się nawet przed mówieniem wprost o wstydliwych sprawach, nam pozostawiąc uczucie zmieszania. Przy okazji wychodzi na jaw, że w jej rodzinie już niegdyś podejmowano decyzję co do tożsamości. Nguyen dostała zatem lekcję od własnych krewnych, że to, za kogo się uważamy, jest tylko naszym wyborem.

Ru” jest wyjątkową opowieścią, gdyż nie szuka się w niej winnych, za nic nie oskarża. Znajdziemy w niej dojrzałość i pełną akceptację losu, nawet gdy ten daje w prezencie niepełnosprawne dziecko. Opowiada o bogactwie, jakim jest świadomość swojego pochodzenia oraz jakie daje otwarcie się na życie i jego dary. „Ru” ma też tę zaletę, że po przeczytaniu całości możemy podczytywać dowolne jej fragmenty bez uczucia pogubienia. I także wtedy uderza nas prostota i wysmakowane piękno tej historii.

Za tę niezwykłą książkę dziękuję wydawnictwu Drzewo Babel.

piątek, 21 grudnia 2012

Marcin Bruczkowski, Bezsenność w Tokio


Marcin Bruczkowski, Bezsenność w Tokio, Literanova, wyd. Znak

Jeszcze kilka lat temu wyjazd do Japonii był w Polsce równoznaczny z lotem na Księżyc – niby możliwy, ale nieosiągalny. Teraz nadal dla wielu pozostaje w sferze marzeń, ale coraz większa liczba relacji z Kraju Kwitnącej Wiśni pokazuje, że ten stan rzeczy powoli się zmienia. „Bezsenność w Tokio” jest świetnym uzupełnieniem książek „Japoński wachlarz” Joanny Bator czy „Życie jak w Tochigi. Na japońskiej na prowincji” Anny Ikedy (i vice wersa). Wszystkie te trzy pozycje różnią się od siebie sposobem przedstawienia tematu, co innego jest przedmiotem ich zainteresowania, ich autor i autorki mają zupełnie inne przeżycia i inne przyświecają im cele. Wspólnym punktem odniesienia jest jednak osobista perspektywa i bezpośrednie doświadczenie w poznawaniu pewnych aspektów japońskiego stylu życia. Bazująca na faktach z życia autora „Bezsenność w Tokio” może przy tych dwóch książkach trącić pewną myszką – Marcin Bruczkowski spędził w Japonii 10 lat, z których większość przypadła na lata 90. Jego historie dotyczą więc Japonii, która częściowo już nie istnieje. Nie uważam tego za wadę – zawsze jest ciekawie skonfrontować takie starsze relacje z nowymi, zobaczyć, co się zmieniło, a co nadal jest stałe mimo zmian obyczajowości, pędu nowoczesności i nowinek technicznych (np. kapcie do WC). Pewne przemiany zauważył już sam autor, który zastał Japonię niechętną do wynajmowania mieszkań cudzoziemcom, a zostawił coraz częściej poszukującą tego typu lokatorów, gdyż.... gajdzini okazali się czyściejsi i bardziej dbali o cudze dobro niż rodowici Japończycy. Dlatego jeśli czegoś mi brak w tej książce, to konkretnych dat, których nie ma również na skrzydełkach okładki. Tylko pewne wydarzenia – jak trzęsienie ziemi w Kobe czy atak gazowy w tokijskim metrze – pomagają wyznaczyć ramy czasowe.

Bezsenność w Tokio” to przemyślany, wzbogacony dialogami, pełen polotu i dobrego humoru zapis życia studenta i nauczyciela angielskiego, następnie pracującego w biurze salarymana (pracownik umysłowy w garniturze – definicję tego słowa lepiej przedstawił autor w zabawnym i jednocześnie bardzo rzeczowym słowniczku na końcu książki), a w końcu beztroskiego konsultanta komputerowego, którego zawodową sielankę przerwał dotkliwie kryzys gospodarczy. Narratora, jak każdego dwudziestokilkulatka, poza przeżyciem do dnia wypłaty interesowały kontakty towarzyskie, szczególnie z płcią piękną, oraz imprezy. Nie obawiajmy się jednak opisów alkoholowych libacji. Marcin Bruczkowski co prawda nie przeciągnie nas po świątyniach i muzeach ani nie będzie próbował zaszczepić w nas miłości do ćwiczonego przezeń kendo, za to przedstawi praktyczny przewodnik po gajdzińskim życiu w nowoczesnej, a jednocześnie bardzo zamkniętej społeczności, kierującej się wieloma niepisanymi regułami i nakazami. Autor wpomaga nam zrozumieć, jak można było uczciwie i bez pieniędzy zdobyć nowy telewizor, co kradli uczciwi Japończycy i jak pozbywali się starych samochodów, by uniknąć opłat za zezłomowanie, dlaczego tak naprawdę noszą maseczki podczas przeziębień i jak serdeczni potrafią być, gdy na drodze spotkają swojego pierwszego w ogóle i to jeszcze gajdzińskiego autostopowicza. I skąd wziął się pomysł na elektrycznie składane lusterka samochodowe. Bruczkowski wyłapał różne absurdy, ale nie skupiał się tylko na nich. Nie postrzegał Japonii jako jednorodnej krainy, gdzie wszyscy są tacy sami. W „Bezesenności ...” oddaje też głos swoim przyjaciołom - gajdzinom i Japończykom. Wyszło mu to tak dobrze, że przez trzy dni kursowałam z jego książką po domu i podczytywałam ją przy każdej możliwej okazji. Nawet podczas gotowania :)

Za książkę dziękuję wydawnictwu Znak.

P.S. „Bezsenność w Tokio” w tej oto postaci to wznowienie książki, która po raz pierwszy została wydana w 2004 roku

czwartek, 20 grudnia 2012

Giovanni Del Ponte, Niewidzialni




 
 
Giovanni Del Ponte, Niewidzialni. Tajemnica Misty Bay, tłum. Marzena Radomska, wyd. Zielona Sowa

Giovanni Del Ponte, Niewidzialni. Czarownica z Dark Falls, tłum. Katarzyna Kolasa-Garibotto, wyd. Zielona Sowa

Tytułowi Niewidzialni to grupka dzieciaków, które przeżywają niesamowite przygody podczas wakacji. Ich wrodzone, niecodzienne zdolności pomagają im w uporządkowaniu skutków tragicznych wydarzeń z przeszłości. W „Tajemnicy Misty Bay” dowiadują się, co tak naprawdę stało się w latach 30. z grupką ich rówieśników, którzy jako pierwsi nazwali się Niewidzialnymi. W tomie pod tytułem „Czarownica z Dark Falls” odwracają działanie klątwy, która spadła na miasteczko po tym, jak kilkaset lat wcześniej wykryto wśród jego mieszkańców czarownicę. Niewidzalni razem stanowią niezwyciężoną drużynę. Lecz wcześniej, jeszcze przed bliższym poznaniem i połączeniem wspólnych sił, każde z nich przez wiele lat doświadczało odrzucenia ze strony innych dzieci. Peter z powodu eleganckiego języka i schludnego wyglądu. Douglas – ponieważ zbyt często się przeprowadzał, a spora nadwaga była obiektem przykrych żartów w każdej nowej szkole. Osierocona Crystal ma zbyt silny charakter, by przejmować się gadaniem innych. Lecz dotąd w jej życiu nie było bliskich kolegów i koleżanek, gdyż zmarła babcia nauczyła dziewczynkę szanować rośliny i zwierzęta w stopniu niezrozumiałym dla niemal wszystkich dzieciaków w jej wieku. Na szczęście Douglas i Peter okazali się wyjątkami. Trójka przyjaciół darzy się wzajemnym szacunkiem i serdecznością oraz dzielnie stawia czoła wszelakim przeszkodom. A tych autor im nie poskąpił!

Giovanni Del Ponte nie oszczędza swoich młodych bohaterów – piętrzy przed nimi nowe wyzwania, straszy duchami, stawia na ich drodze ludzi, co do których nie wiadomo, czy można im ufać czy nie, pozbawia życia drugoplanowe postacie w tajemniczych okolicznościach, chętnie sięga po nadprzyrodzone zjawiska. Wprowadza do fabuły taki stopień komplikacji, który docenią starsze dzieci i młodsza młodzież, bo maluchy raczej mogą się w niej pogubić. Rozmiar czcionki również sugeruje, że są to książki przeznaczone do samodzielnego czytania przez bieglejszych w tej sztuce czytelników. Zresztą uproszczona charakterystyka bohaterów oraz ich domowe i rodzinne problemy nie są już tak zajmujące dla dorosłego, który chciałby się podjąć roli lektora.

Seria o Niewidzialnych jest bardzo pasjonującą lekturą, ale dla odpowiedniej grupy wiekowej – od 12 lat w górę. Tacy czytelnicy łatwo utożsamią się ze szkolnymi kłopotami Douglasa i zrozumieją, dlaczego Peter nie jest szczęśliwy ze swoimi wymagającymi rodzicami. Spodoba im dreszcz emocji, jaki wiąże się z wymykaniem z domu po rynnie oraz wyzwanie, jakie niesie z sobą szukanie czarodziejskiej księgi w zalanych morską wodą korytarzach. Docenią także dążenie Niewidzialnych do poznania prawdy i to, że zawsze stają oni po stronie dobra. Jestem pewna, że przygody trójki przyjaciół pochłoną ich na wiele godzin!

Za książki dziękuję wydawnictwu Zielona Sowa.

wtorek, 11 grudnia 2012

Kerstin Gier, Trylogia czasu. Zieleń szmaragdu


 
 
Kerstin Gier, Trylogia czasu. Zieleń szmaragdu, tłum. Agata Janiszewska, wyd. Literacki Egmont

Trylogia czasu”, której ostatnim tomem jest „Zieleń szmaragdu”, ma w sobie świeżość, urok oraz idealnie zachowaną równowagę między czystym romantyzmem a codziennością, w której niebanalną rolę odgrywa przyjaźń i lojalność. Kerstin Gier dedykuje „Zieleń szmaragdu” wszystkim dziewczynom bez względu na wiek, „bo uczucia są te same, czy ma się 14, czy 41 lat”. I rzeczywiście, chociaż najważniejszymi bohaterami całego cyklu są nastolatkowie, z wielką przyjemnością czyta go się także w dojrzalszym wieku.

Fabuła „Trylogii czasu” to awanturnicze zawirowania, prowadzenie podwójnej gry oraz złamane pierwszą miłością serce. Ale także i poczucie humoru oraz kilka fantastycznych umiejętności, wśród których na pierwszym miejscu plasuje się oczywiście możliwość przenoszenia do różnych epok, a na drugim, nie mniej fascynująca skłonność do rozmów z duchami zmarłych i niewidzialnymi dla innych baśniowymi stworkami. Te dwa talenty na raz posiada tylko główna bohaterka imieniem Gwendolyn, bo w jej rodzinie samo przenoszenie się w czasie nie jest niczym niezwykłym, chociaż niedostępnym dla każdego. Gwendolyn jest jednak ostatnią nosicielką rodzinnego genu. W dodatku jej matka ukryła prawdziwą datę urodzin dziewczynki, przez co straciła ona lata ćwiczeń pozwalających na swobodne poruszanie się w różnych okresach historii.

„Zieleń szmaragdu” jest tomem rozstrzygającym, dlatego łatwiej jest tu niż w poprzednich częściach domyślić się powodu tej decyzji. Razem z Gwendolyn w końcu się dowiemy, co tak naprawdę grozi jej ze strony mrocznego hrabiego Saint Germain, co czuje do niej przystojny i wyniosły Gideon, a także pozna jeden ważny rodzinny sekret. Jeśli ktoś się martwi, że „Zieleń szmaragdu” nie zaskoczy go niczym nowym, mogę zapewnić, że właśnie będzie inaczej. Bowiem rozwikłanie starych wątków doprowadzi do kolejnych komplikacji i postawi przed Gwendolyn nowe wyzwania. Jak zawsze będzie jej towarzyszyć gromadka żywych i tych widmowych przyjaciół oraz najbliższa rodzina, w tym dziadek Gwen, który wspiera wnuczkę na kilka dziesięcioleci przed jej narodzinami. W „Trylogii czasu” nie takie rzeczy są możliwe!

Za książkę dziękuję wydawnctwu Egmont.
 
 
 

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Christopher Buckley, Sądne konkury



Christopher Buckley, Sądne konkury, tłum. Piotr Kulig, wyd. Noir sur Blanc

Przez dłuższy czas nie mogłam przejść przez wstęp opowiadający o tracącym siły umysłowe sędzim Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. Nawet folia aluminiowa na jego uszach nie od razu mnie przekonała, że będą miała do czynienia z pozbawioną złośliwości satyrą, a nie z jakimś ponurym powieścidłem o państwowych zdradach i mało intersujących intrygach między politykami. Na szczęście udało się i dzięki temu mogę z pełnym przekonaniem twierdzić, że choć „Sądne konkury” nie powodują głośnych wybuchów śmiechu, sprawiają, że podczas czytania nie opuszcza nas poczucie zadowolenia i dobre samopoczucie. Chciałabym, żeby w Polsce powstała podoba powieść o politykach i urzędnikach państwowych, która pokazuje ich i jako oddanych swojej pracy fachowców, i jako ludzi z krwi i kości – z problemami, śmiesznostkami, poglądami, którym są wierni nie bardziej niż prawu oraz osobistymi sympatiami i antypatiami, nad którymi nie zawsze potrafią zapanować. I to jeszcze w sposób ciepły i lekko prześmiewczy, niemający nic wspólnego z opluwaniem żadnej ze stron.

Nie znaczy to jednak, że w „Sądnych konkurach” nie znajdziemy żadnej szpilki czy prztyczka w nos. Buckley wyraźnie nabija się z zawodowych polityków, których ambicje blokują działanie państwa, z ich przywiązania do rankingów popularności i traktowania swojej pracy jak telewizyjnego show, w którym ważne jest pokazanie odpowiedniego profilu i złożenie obietnic, które zadowolą publikę bez względu na koszty czy dalekosiężne skutki. Wszystkie te cechy ogniskuje w sobie senator Dexter Mitchell, bodaj najbardziej komiczna ze wszystkich postaci występujących w powieści. Mitchell jest tym śmieszniejszy, im bardziej stara się sięgnąć po upragniony fotel prezydenta. W dodatku obecny prezydent, Donald P. Vanderdamp, który jest głównym konkurentem Mitchella, ma zupełnie inny styl działania i myślenie. Powołanie do życia tak bardzo różniących się bohaterów to naprawdę przepyszny pomysł!

Wybory prezydenckie to tylko jeden z ważniejszych wątków fabuły. Akcja książki zaczyna się, gdy zniedołężniałemu sędziemu Brinninowi trzeba znaleźć godnego następcę. Sprawa ta jest niezwykłej wagi, gdyż Sąd Najwyższy w USA to najważniejsza instytucja w kraju obok Kongresu i samego prezydenta. To także ostateczna instancja, do której można się odwołać i której wyroki muszą być zgodne z konstytucją. Prezydent Vanderdamp powołuje na to stanowisko osobę nietuzinkową, obdarzoną odpowiednim doświadczeniem, mocną osobowością oraz niewyparzonym językiem. Seksowną sędzinę Pepper Cartwright, która wprowadza niezłe zamieszanie w waszyngtońskich kuluarach i miejscach posiedzeń Sądu Najwyższego. I żeby było jasne – postępuje niekoniecznie tak, jakbyśmy się spodziewali. Na jej przykładzie Buckely lubi pokazać, że prawo bywa odmienne od wewnętrznego przekonania o tym, co jest dobre a co złe, a niektóre rozstrzygnięcia wręcz trącą absurdem.

Mimo tych momentów, gdy akcja lekko przyhamowuje i gdy autor „porzuca” sędzinę Cartwright (mimo wszystko szkoda) na rzecz senatora Dextera Mitchella, „Sądne konkury” czytało mi się bardzo dobrze i mogę je polecić. Zresztą niech każdy - tak jak pozytywnie przedstawiony przez Buckleya naród amerykański – wybierze dla siebie to, co najlepsze.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Noir sur Blanc.

piątek, 7 grudnia 2012

Siergiej Kuzniecow, Skóra motyla




Siergiej Kuzniecow, Skóra motyla, tłum. Edyta Górnaś, Platforma Strachu, wyd. Muza

Mam bardzo mieszane uczucia co do tej powieści. Nie poczułam do niej sympatii, a jednak... pochłonęłam ją! I to znacznie szybciej niż się spodziewałam. Tematyka, po którą sięga Kuzniecow budzi instyntowną odrazę – osiąganie rozkoszy przez zadawanie bólu, okrutne rany znaczące bezbronne ciała dzień po dniu aż do chwili, gdy ustaje bicie ich serca. Jednocześnie jest wyczuwalne, że ten wybór motywu przewodniego nie ma nic wspólnego z dostarczaniem rozrywki i dreszczyku emocji. Autor, poprzez przemyślnie skonstruowaną fabułę, prowadzi z czytelnikiem grę – krwawe detale mają nim wstrząsnąć, zapisać się w pamięci i zwrócić uwagę na niedające się pojąć zło. Na cienką granicę, jaka oddziela praktyki sado-maso prowadzone za obupólną zgodą (często nawet w takiej formie będące nie do przyjęcia przez ogół) od osiągania spełnienia poprzez czyjeś uprzedmiotowienie i fizyczne tortury.

Kuzniecow znakomicie odrobił lekcję o psychopatycznych mordercach. Czytając jego psychologiczny thriller, dowiemy się o nich bardzo wiele, ale nie na sposób amerykański, czyli w formie wykładu, tylko z ust różnych drugoplanowych postaci. Nazwiska, cechy charakterystyczne, odrażające czyny, naukowe teorie co i rusz pojawiają się na kartach „Skóry motyla”. Nie wszystkie są wyważone, niektóre nawet lekko dziwaczne (jak ta o krwawych rytuałach Aztekach i Majów). I to jeden z powodów, dla których uważam, że „Skóra motyla” nadaje się wyłącznie dla dojrzałego i uważnego czytelnika, który nie weźmie za dobrą monetę wszystkiego, co przeczyta. Z drugiej strony te różnorakie teorie obnażają bezradność - i zwykłych ludzi, i naukowców - wobec osób, które zabijają dla zabijania, podniecają się czyimś cierpieniem, nie mają oporów, by kłuc, wypalać, zdzierać skórę, obcinać po kawałku ludzie ciało (tego typu szczegóły, bardziej konkretnie podane niż robię to ja - to drugi powód!). Tak naprawdę nie wiadomo, co czyni człowieka bestią bez sumienia. Trudne dzieciństwo, rozgłos medialny czy wpływ gier komputerowych nie tłumaczą wszystkich przypadków.

Paradoksalnie, chociaż ta tematyka jest główną osnową powieści, zdecydowanie przeważają w niej fragmenty obyczajowe. Z osobą kata kobiet mamy niewiele do czynienia w stosunku do innych jej bohaterów, zwłaszcza dwóch przyjaciółek – biznesmenki Olgi i redaktor naczelnej portalu informacyjnego imieniem Ksenia. Te dwie młode kobiety to przedstawicielki nowego rosyjskiego społeczeństwa: korzystającego z możliwości robienia dużych pieniędzy, z nowych technologii, ze zniesienia tabu z seksualności. Tylko pozostałości dzikiego kapitalizmu lat 90., zamachy terrorystyczne, mówienie wprost o utracie niezależności mediów mogą różnić tę społeczność od zachodnich. Więź między Ksenią a Olgą jest wyjątkowo silna, chociaż dzieli je różnica wieku oraz inne doświadczenia i potrzeby. Ksenia - poszukująca nietypowych podniet seksualnych i pomysłodawczyni portalu o moskiewskim modercy kobiet – nie podejrzewa, że przyjdzie jej się z nim zmierzyć. Zanim to nastąpi, groza będzie nas wciskać w fotel za każdym razem, gdy na scenie pojawi się właśnie on. Będzie nas zagadywał, przekonywał, coraz częściej przerażał, a gdy odbierze Kseni to, na czym jej najbardziej zależy, odczujemy to niemal fizycznie. Jak cios prosto w serce!

Niebezpieczna książka, za to pozbawiona obłudy i pustoty!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Muza.
 
PS. Notka o autorze dla zainteresowanych. Robi wrażenie! http://ksiazki.wp.pl/aid,39015,nazwisko,Siergiej-Kuzniecow,autor.html?ticaid=1fa97

środa, 5 grudnia 2012

Marie Lu, Legenda. Rebeliant


 
Marie Lu, Legenda. Rebeliant, tłum. Marcin Mortka, wyd. Zielona Sowa

Wydawałoby się na pierwszy rzut oka, że Marie Lu przesadza, że stworzony przez nią świat jest zbyt czarno-biały, zbyt okrutny i niesprawiedliwy. Jednak wiemy przecież, że dyktatur - które „pożerają” swoich obywateli, wykorzystują ich i tak łatwo zabijają, gdy przestają być potrzebni – nigdy nie brakuje. W miejsce jednej pojawiają się kolejne. I czasem mijają dziesięciolecia nim i one upadną. Zatem naturalne jest, że Stany Zjednoczone w kształcie, w jakim obecnie znamy to państwo, w przyszłości może przestać istnieć. I jak w powieści Marie Lu, rozpadnie się na zwalczające się państewka, z których przynajmniej jedno będzie miało przez jedenaście kadencji tego samego prezydenta, rządzącego twardą ręka, bez litości i przy pomocy kłamstw propagandy.

Republika, w której rozgrywa się akcja „Legendy”, to kraj uwikłany w niekończącą się wojnę. Dlatego podczas Próby – testu, któremu poddaje się już dziesięciolatków – właściciele najbardziej pożądanych cech kierowani są do szkół wojskowych. I to oni właśnie mogą liczyć w przyszłości na najlepszą karierę, bogactwo i posłuch. Tak właśnie miało być w przypadku June Iparis wywodzącej się z zamożnej dzielnicy. Ale już nie do osiągnięcia dla Daya z ubogiej rodziny, gdzie kurczaka jada się tylko od święta. I to bynajmniej nie z powodu braku zalet chłopaka. Gdyż Republika to państwo, które pozornie daje równe szanse. W rzeczywstości nie waha się przed eksperymentowaniem na swoich obywatelach, nawet gdy są tylko dziećmi, i jest gotowe zniszczyć każdego, kto jest gotowy odkryć i ujawnić jego tajemnice.

Narracja „Legendy” jest poprowadzona dwutorowo. Na przemian autorka oddaje głos to Dayowi, to June, wtrącając między ich często dramatyczne relacje romantyczną nutę. Day i June są jak dwie połówki jabłka. Ich historie uzupełniają się, a kiedy w końcu przyjdzie im zetknąć się twarzą w twarz, zbiorą w całość fragmenty posiadanej wiedzy, spojrzą na nie w inny sposób i odkryją, w jakim są niebezpieczeństwie. Ten proces jest tym bardziej ciekawy, że przez dłuższy czas June i Day stoją po wrogich sobie stronach, a przepaść między nimi powiększa krew ich bliskich.

Styl pisania Marie Lu jest prosty i rzeczowy, fabuła zaś przemyślana w każdym calu i nie pozwalająca na nudę. Może nie jest za bardzo odkrywcza, ale na pewno nie można zarzucić jej schematyzmu i podpatrywania pomysłów innych autorów. Głównymi adresatami „Legendy” są – podobnie jak jej bohaterowie – nastolatkowie. Niemniej dorosły, który chce przypomnieć sobie młodzieńcze bicie serca, niemal niczym nieograniczone poczucie wiary we własne siły oraz szlachetność walki z lepiej zorganizowanym i posiadającym większe możliwości złem, odnajdzie w „Legendzie” te wszystkie pozytywne uczucia. Oraz ostrzeżenie, by nie podejmować takich wyborów, które w przyszłości zaowocują powstaniem totalitarnego kraju, takiego jak ten, w którym muszą żyć Day i June.

Jedno jest pewne. Jeśli „Legenda” posiada jakąś wyraźną wadę, to jest nią to, że na kolejne tomy o podtytułach „Wybraniec” i „Patriota” przyjdzie nam jeszcze poczekać, podczas gdy miałoby się ochotę przeczytać na raz cały cykl!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Zielona Sowa.

sobota, 1 grudnia 2012

Jacqueline Kennedy, Historyczne rozmowy o życiu z Johnem F. Kennedym



Jacqueline Kennedy, Historyczne rozmowy o życiu z Johnem F. Kennedym. Rozmowy przeprowadził Arthur M. Schlesinger jr, 1964, tłum. Anna Sak, Literanova, wyd. Znak

Wielkoduszny wobec politycznych oponentów, w domu wolał czekać na wyciągniętą na zgodę dłoń żony. Której jeszcze jako narzeczonej zlecił tłumaczenie kilkunastu francuskich książek na tematy społeczno-polityczne. Sam czytał bardzo dużo, nawet w wannie i gdy wiązał krawat. Chętnie tańczył, chociaż rzadko pozwalal mu na to uraz kręgosłupa - pamiątka po czynnej służbie w marynarce wojennej podczas 2. wojny światowej. John F. Kennedy, nazywany JFK, dla bliskich po prostu Jack. Dzięki tej książce zobaczymy go oczami żony.

Historyczne rozmowy...” zostały nagrane po prawie czterech miesięcach od zastrzelenia JFK w Dallas. Ich celem było upamiętnienie rządów prezydenta Kennedy'ego, przedstawienie idei, które mu przyświecały i zachowanie w pamięci jego kroków na scenie wielkiej polityki. Począwszy od lat spędzmych w Kongresie, starań o prezydenturę, wybory, aż po decyzje personalne przy tworzeniu nowego rządu i kryzysy, z którymi przyszło mu się zmierzyć podczas sprawowania urzędu. Wywiad, którego Jaqueline Kennedy udzieliła Athurowi Schlessingerowi jest o tyle ważny, że pokazuje prezydenta Kennedy'ego także jako człowieka z konkretnymi zainteresowaniami, ambicjami, z problemami zdrowotnymi, lubiącego życie towarzyskie. Nie jest to jednak rozmowa przeprowadzona we współczesnym stylu, gdzie wszystko, co intymne zostaje wyciągnięte na wierzch. Dzieje się tak i ze względu na osobę pierwszej damy (jej córka Caroline w przedmowie podkreśla przewrażliwienie matki na punkcie dyskrecji) oraz ze względu na osobę pytającego – Arthura Schlessingera, profesora Harvardu, laureata Nagrody Pulitzera (tak jak sam Kennedy!), historyka, specjalnego asysteta JFK i bezpośredniego świadka jego kariery. W takich okolicznościach zaglądanie komuś pod kołdrę nie wchodziło w grę. Kiedy jednak zadaje się pytania komuś, kto był blisko w wielu przełomowych chwilach i był emocjonalnie związany z daną osobą, nie sposób nie dowiedzieć się czegoś, co znacznie wykracza poza oficjalny wizerunek.

Historyczne rozmowy...” zawierają pewne szczegóły, bezcenne z punktu widzenia historyków, które dla przeciętnego czytelnika, zwłaszcza polskiego, mogą nie być aż tak interesujące. Jednak po skończeniu lektury widać, że to one właśnie pozwalają na uzyskanie całościowego obrazu polityki amerykańskiej w latach 60. I na zrozumienie fenomenu jednego z najmłodszych prezydentów w dziejach Stanów Zjednoczonych. Lecz i tak więcej zadowolenia daje wyłuskiwanie odniesień do spraw zwyczajnych, prywatnych, nawet domowych, które niekiedy „wdzierały się” do strefy urzędowej, jak wkraczająca w sam środek ważnej rozmowy kilkuletnia Caroline w butach na obcasach swojej mamy. Pamięć Jacqueline przechowała nastroje i emocje męża, ich wspólne zmęczenie podczas kampanii wyborczej, nieoczekiwanie ciepłe przyjęcie w Wirginii Zachodniej, karmienie pand w ogrodzie Nehru czy nieoczekiwany prezent od Chruszczowa, którego pierwsza dama niebacznie poprosiła o szczeniaka jednej z radzieckich suk-kosmonautek. To dzięki temu wywiadowi dowiedziałam się o renowacji Białego Domu, po której stał się godną wizytówką kraju, a nie tylko zbiorowiskiem przypadkowych mebli. Oraz co tak naprawdę stało za wyborem antypatycznego Lyndona B. Johnsona na wiceprezydenta. A także o wtorkowych spotkaniach żon senatorów, podczas których... zwijały one bandaże! Jacqueline Kennedy na temat innych polityków wypowiada się szczerze, nie ukrywając swojej i mężowskiej sympatii lub jej braku. Czy to dlatego utajniono je na 50 lat?

Mimo redakcji tekstu język książki momentami bardzo wyczuwalnie zachowuje cechy stylu mówionego, który w wersji pisanej zawsze będzie się wydawał nieco chaotyczny i mniej zrozumiały. Dlatego pochwalam decyzję wydawcy o dodaniu do polskiego wydania płyty z nagrywanym podczas siedmiu dni wywiadem.

Historyczne rozmowy...” to lektura dla uważnego odbiorcy, którego pasjonuje czytanie między wierszami, szukanie ciekawostek i wyciąganie wniosków. I który jednocześnie lubi historię, także tę opisującą czasy pokoju. Moim zdaniem rozgrywki polityczne zdecydowanie „przegrywają” z zainteresowaniem, jakie się poświęca wojnom. Ale to już inny temat. Teraz jest czas na głos Jacqueline Kennedy.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Znak.