czwartek, 31 maja 2012

W krainie ponurej egzotyki



Wojciech Albiński, Soweto – my love, Seria Archipelagi, wyd. W.A.B

Każdy, kto zna „Achtung! Banditen!” Wojciecha Albińskiego, może się zdziwić po przeczytaniu zbioru opowiadań „Soweto - my love”. Te książki nie tylko różnią się umiejscowieniem tematu - „Achtung! Banditen!” to utrwalone pamięcią dziecka wspomnienia wojny spędzonej w podwarszawskich Włochach, podczas gdy „Soweto...” to przepuszczony przez pisarską wrażliwość i warsztat zapis rzeczywistości RPA, kraju, w którym Albiński mieszkał i pracował wiele lat. Odmienne jest też ich ujęcie. „Achtung!...” jest spójne i bardziej logiczne, podczas gdy „Soweto...” oznacza nagromadzenie różnych narratorów (czasami jest ich kilku w jednym opowiadaniu), a tym samym punktów widzenia, sposobów bycia i myślenia. Ich akcja rozgrywa się i w okresie apartheidu, jak i po jego zakończeniu, bywa też, że w czasie bliżej nieokreślonym. Bohaterami Albińskiego są przyjezdni Europejczycy, Afrykanerzy i tak zwani natives. Rzadziej trafiają się opowiadania, gdy narrator mówi w pierwszej osobie.
Już podczas lektury nie sposób nie dostrzec, że lata apartheidu tylko pogłębiły między mieszkańcami RPA mentalną barierę, jeszcze bardziej oddaliły kulturowo i pozostawiły w najlepszym razie nieufność, w najgorszym wrogość. Być może naturalne wymarcie pokoleń, które doświadczały pogardy i nienawiści, powoli zmieni ten stan rzeczy? Takie przeświadczenie zdaje się wypływać z opowiadania otwierającego tomik, w którym rodzina życzy śmierci dziadkowi w obawie, by ten w rzadkim przebłysku świadomości nie zaczął się interesować ciemniejszym kolorem skóry jednej z wnuczek.
W „Soweto - my love” znajdziemy wszystko. Domy z czterema sypialniami, które świadczą o statusie i są jednocześnie pułapką dla swoich mieszkańców, im bogatszych, tym bardziej narażonych na napady. Poczucie niebezpieczeństwa, które nie znika, nawet gdy bandyta sam staje się obiektem kradzieży. Zderzenia odmiennych tradycji (przykład lekarza z dyplomem i wiejskiego sangomy, który sztuki uzdrawiania uczył się od swojego ojca czy zakonnic oskarżonych o zjadanie niemowlęcych paluszków). Procesy wywrotowców i wyznania przed Komisją Prawdy tych, którzy służyli reżimowi. Przypominające z zewnątrz bunkry luksusowe domy towarowe. Kolor skóry, który w zależności od koniunktury spycha na margines lub bywa atutem w interesach czy w życiu towarzyskim. Podstawy ideologiczne apartheidu, które tracą na znaczeniu, gdy dotyczą spraw osobistych.
Dla prozy Albińskiego typowy jest brak jakichkolwiek wyjaśnień czy naprowadzeń. Brak również oceny opisywanego świata. Ta beznamiętność budzi konsternację, a z drugiej strony bardziej wyczula na różnorodność. A w niej jest miejsce na zwyczajność, która, o dziwo, sąsiaduje z poczuciem zagrożenia i obłudą. Właśnie to wydaje się być cechą charakterystyczną życia w RPA i stanowi o jego ponurej egzotyce. W zawieszeniu pozostaje odpowiedź na pytanie, czy obywatele tego państwa mogą znaleźć jakąkolwiek płaszczyznę porozumienia.
Opowiadania Albińskiego, chociaż same zdają się być pozbawione emocji, budzą silne uczucia i wywołują wiele przemyśleń. Razem tworzą niezwykłą mozaikę ludzkich losów i postaw. Są niejednorodne, tak jak cała dotychczasowa historia RPA. Zachwycają zmysłem obserwacji i rozpiętością podejmowanych tematów. A przy tym nie upraszczają skomplikowanych stosunków społecznych tego południowoafrykańskiego kraju. W rezultacie powstała rzadko spotykana, wspaniała proza!

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.

poniedziałek, 28 maja 2012

Przyjemności płynące z powolności



Carl Honoré, Pochwała powolności, tłum. Krzysztof Umiński, wyd. Drzewo Babel

Jest sobotni poranek. Dopiero otworzyliśmy oczy i jeszcze przeciągamy się w pościeli. Czeka na nas tyle rzeczy do zrobienia – to wszystko, na co brakuje czasu w ciągu tygodnia. Jednak zamiast się zrywać, szepczemy do siebie dwa słowa: „pochwała powolności”. Uśmiech. To nasze hasło, które wypowiadamy, gdy jest nam dobrze, chcemy przedłużyć ten stan, a chwile mijają bez spoglądania na zegarek. Tak właśnie na moje życie wpłynęła „Pochwała powolności”. I to zanim zdążyłam przeczytać ją do końca! Nie było to proste, bo mój mąż nabrał zwyczaju mi ją podkradać i kiedy w końcu odnajdywałam ją wciśniętą pod poduszkę, w stercie gazet lub w służbowej torbie, miała zakładkę w zupełnie innym miejscu niż ją zostawiłam.
Co takie ma w sobie ta książka, która nie jest fikcją, a zatem nie daje oderwania od rzeczywistości? Najkrócej byłoby powiedzieć, że zachętę do zmiany tej rzeczywistości. Nie w wymiarze globalnym, a w najbliższym otoczeniu. Bez względu na to, czy chodzi o jedzenie, pracę, wypoczynek, wychowanie dzieci, a nawet seks. I nie chodzi tu o lenistwo i nic nierobienie, a o spowolnienie tempa, wtedy gdy to możliwe. Cieszenie się bliskością, smakiem, rozmową, po prostu byciem.
Carl Honoré nie napisał „Pochwały …” bez powodu. Gonitwa z czasem była dla niego czymś normalnym, częścią codzienności. I tylko dziecko proszące go o dłuższe przytulanie i opowiadanie bajek (całych, nie skróconych do kilku minut) uświadomiło mu szybkość, z jaką mijają kolejne dni i noce. W swojej książce Carl Honoré podejmuje się wytłumaczenia, jak to się stało, że ludzkość - tak w końcu nowoczesna, żyjąca w zautomatyzowanym świecie - pracuje coraz więcej i coraz ciężej, jada byle jak i byle co. Zwłaszcza, że nie trzeba być lekarzem, by wiedzieć, że taki styl życia nie wpływa dobrze ani na zdrowie, ani na jakość wykonywanej pracy i tym bardziej na przyjaźń oraz relacje miłosne i rodzinne. W dodatku intensywne rolnictwo zanieczyszcza środowisko i dostarcza zubożonego, wątpliwej jakości pożywienia.
Autor dosyć szczegółowo, a ciekawie opisuje, jak zaczęło się życie ludzkości prowadzone pod dyktando wskazówek zegara. Podaje przy tym wiele ciekawostek, dat, faktów. Wśród nich moją ulubioną jest ta tłumacząca, dlaczego w średniowieczu bitwy odbywały się o wschodzie słońca. Cóż, była to jedyna pewna pora dnia, na którą obie strony mogły się umówić bez żadnych wątpliwości. Jednak większość tego, co opisuje Carl Honoré, dotyczy współczesności. Być może dlatego, że powoli rodzą się trendy próbujące znieść dyktaturę pośpiechu. Autor nie poprzestał na gromadzeniu faktów, ale też osobiście poznawał ludzi zaangażowanych w ruchy slow i na własnej skórze doświadczał, na czym one polegają. Czasem, jak w przypadku warsztatów z tantrycznego seksu, pisze o tym z pewnym zażenowaniem, co ja akurat przyjmuję za dobrą monetę. W końcu rzecz dotyczy sfery intymnej, a opis doznań zmysłowych zawsze wypada blado i mało wiarygodnie w porównaniu z realnymi odczuciami. Autor zresztą stara się unikać jakichkolwiek duchowych (czy też new age'owych) odniesień przez całą książkę. Kieruje ją do wszystkich, którym zależy na dobrym życiu. A w nim powinien być czas na spacer, trzymanie się za rękę i oglądanie gwiazd. Tak po prostu. Dla przyjemności :)

Za książkę dziękuję wydawnictwu Drzewo Babel.

środa, 23 maja 2012

"Mam albabi, że to nie ja!"



Ewa Nowak, Środek kapusty, seria Księżycowy Kamień, wyd. Egmont

Jedną z przyjemności posiadania dziecka jest to, że wraca się do ulubionych lektur z dzieciństwa, a bywa, że poznaje się zupełnie nowe książki pisane z myślą o najmłodszych czytelnikach. Te dorosłe, czytelnicze spotkania sprawiają inną frajdę, a często są okazją do wspólnego pośmiania się. „Środek kapusty” Ewy Nowak dostarcza takich chwil całkiem sporo, a to za sprawą głównej bohaterki, siedmioletniej Julki.
Julce daleko jest do przesłodzonego obrazu grzecznej dziewczynki. Ale nie jest też zwykłą łobuzicą. Julka jest po prostu sobą – dociekliwą kilkulatką z charakterem, dobrymi intencjami, bujną wyobraźnią i z czasami za długim językiem. Jest bardzo naturalna i w swoich zachowaniach, i w wyciąganiu wniosków z tego, co się wokół niej dzieje. Bez względu na to, czy chodzi o celowanie kluskami w drzewa, ratowanie mieszkania przed sprzedażą (!) czy o dumę z brata Filipa, że potrafi liczyć do miliona. Bywa, że Julka czasami widzi pewne rzeczy w zupełnie innym świetle niż rodzice lub nawet starszy brat. Pozostaje wciąż dzieckiem, a nie starą maleńką. To dlatego dzieciom w podobnym wieku łatwo utożsamić się z bohaterką, jaką stworzyła Ewa Nowak.
Autorka pomysłowo wykorzystuje nieporozumienia, które łatwo powstają, gdy świat dzieci styka się ze światem dorosłych. Podstawą tych nieporozumień jest język – przez dzieci traktowany bardzo dosłownie. Stąd Julka przestaje mówić swojej sąsiadce „dzień dobry”, bo przecież... dzieci nie powinny odzywać się do dorosłych pierwsze. Albo zastanawia się, ile jest świata, gdy kilka osób naraz jest dla swojej mamy i taty całym światem. Kiedy dziewczynka poznaje znaczenie słowa „alibi”, bardzo chętnie go używa, przekręcając za każdym razem w inny sposób.
Cała książka składa się z trzynastu rozdziałów, poprzez które echem wracają te same wątki, dzięki czemu przygody Julki stanowią spójną całość. Na pewno na uwagę zasługuje rodzina Julki, należąca do tych kochających się i dbających o siebie. Nie brak w niej jednak momentów, gdy rodzinny spokój wisi na włosku, jak wtedy, gdy Julka spróbuje uszlachetnić charakter Filipa. Lub gdy starszego brata odwiedza ulubiona koleżanka z klasy. Albo gdy rodzice dostają zadanie wytłumaczenia córce, skąd biorą się dzieci. I są tym bardzo, a to bardzo skrępowani. Rodzina Julki ma poza tym kilka sympatycznych zwyczajów, wśród których wyróżnia się zwłaszcza pokazywanie wszystkiego nogami lub poetyckie nazwy babci na różne potrawy.
„Środek kapusty” Ewy Nowak to zabawna powiastka, która udowadnia, że nawet zwyczajne życie rodzinne obfituje w nieprzeciętne wydarzenia. Że zawsze możemy to wspólne bycie razem ubarwić, dodać coś od siebie i nie są do tego potrzebne pieniądze, tylko chęć i wyobraźnia. Przeznaczone dla czytelników od 6 lat wzwyż, w tym koniecznie dla rodziców!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Egmont.

poniedziałek, 21 maja 2012

Jak wykpić koniec świata?



Jakub Ćwiek, Kłamca. Kill 'em all, wyd. Fabryka Słów

Takiej właśnie książki trzeba, gdy umysł zbyt długo jest zajęty poważnymi myślami. „Kłamca ...” to odtrutka na śmiertelną powagę i branie wszystkiego przesadnie serio. „Kłamca. Kill 'em all” to kolejna część cyklu opowiadającego o końcu świata. I chociaż dzieje się tu naprawdę dużo - anioły walczą z demonami, a z Paryża pozostają tylko gruzy, po których grasują zombie polujące na nielicznych ocalałych – nastrój powieści jest raczej kpiarsko-żartobliwy niż dramatyczny. Nie ukrywam, że ponieważ w moje ręce trafił dopiero czwarty tom opowieści o Kłamcy, miałam momentami pewne trudności w rozeznaniu się, kto jest z kim i po co. Niemniej nie przeszkodziło mi to w dobrej zabawie!
Wydawać by się mogło, że w Apokalipsę będą zamieszane wyłącznie postacie kojarzące się z kręgiem kultury judeo-chrześcijańskiej. Jakub Ćwiek nie poprzestaje jednak na anielskich zastępach i książętach piekieł. W napisanej przez niego historii w uwięzieniu świętego Mikołaja biorą udział Samedi, bóstwo rodem z religii voodoo, oraz swojski, słowiański Światowid. Nie mówiąc już o tytułowym Kłamcy, czyli skandynawskim bóstwie pijaństwa i oszustwa, imieniem Loki. Żona Lokiego, Sygin, Eros i Bachus, archaniołowie Michał, Rafael i Gabriel – wszyscy zdają się doskonale znać, a bywa że i opowiadają się po tej samej stronie, choć z różnych pobudek. W tym doborowym towarzystwie nie zabrakło nawet czarodzieja Merlina oraz Tytani i Oberona, władców elfów, które w przeciwieństwie do romantycznego o nich wyobrażenia, są tak samo ambitne i próżne jak ludzie.
Tak więc skaczemy od bieguna północnego aż po Paryż, Nowy Jork, Izrael, Australię, piekło, dwór elfów i wnętrze czarodziejskiego drzewa na granicy dwóch światów. Wątki z różnych, nie tylko europejskich mitów to nie tylko dobrze przemyślany pretekst do wykorzystania bohaterów o mocach odbiegających od ludzkiej średniej. Zderzenia boskich istot z baśniowymi czy ludzkimi niesie ze sobą wiele możliwości, z których na pierwszy plan wysuwają się te o żartobliwym charakterze. Boscy bohaterowie Jakuba Ćwieka nie wymagają specjalistycznej wiedzy. Autor oparł pomysł swojej powieści na popkulturowych skojarzeniach, kiedy to znajomość literatury (nie koniecznie pięknej) jest tak samo ważna, jak filmowych hitów w stylu „Gwiezdnych wojen” czy produkcji Disneya. Tych odniesień jest tyle i sprawiają tak wiele uciechy, że aż się prosi, by Fabryka Słów zaproponowała konkurs dla czytelników na wskazanie jak największej ilości tego typu powiązań.
„Kłamca. Kill 'em all” to niebanalna, zabawna fantastyka napisana żywym językiem. Z akcją, której przebieg jest równie nieprzewidywalny, co dynamiczny. Gdzie nawet archanioł może spróbować taniej, acz efektownej sztuczki w stylu Lokiego, by osiągnąć swój cel. Trochę erotyki i dosłownie szczypta niepoprawności politycznej tylko dodają całości smaczku. I żeby nie było, że to powiastka dla dzieci – tu leje się krew i giną różne istoty. W końcu Apokalipsa to poważna sprawa, chociaż w ujęciu... mało poważnym!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów.

czwartek, 17 maja 2012

Bezcenna wartość ludzka



Jacek Imiela, Medycyna, moja miłość. Opowieści lekarza, wyd. Wydawnictwo Literackie

„Medycyna, moja miłość” na pewno nie jest autobiografią. Jacek Imiela jest bardzo oszczędny w podawaniu prywatnych szczegółów dotyczących jego samego i swojej rodziny. Taką samą dyskrecją otacza pacjentów, których przypadki przytacza, czy studentów, których uczy. Jedyne nazwiska, jakie się pojawiają w książce, to przede wszystkim osoby profesorów, którym Jacek Imiela zawdzięcza dużo jako lekarz i człowiek. To zwłaszcza Tadeusz Orłowski, Walenty Hartwig, Alfred Siciński i Franciszek Kokot. Jacek Imiela poprzez anegdotki pokazuje ich niezwykłe osobowości, stosunek do drugiego człowieka, dociekliwość zawodową i kulturę osobistą, która - jak się można przekonać z dalszych stron - ma niebagatelne znaczenie w kontaktach z chorym człowiekiem.
Przez całą książkę przewijają się obawy o komercjalizację służby zdrowia, która przejawia się w przeliczaniu dobra pacjenta na konkretny pieniądz. Ale jeszcze częściej spotykamy uwagi o tym, że to pacjent jest najważniejszy, że należy mu się troska, rozmowa i tłumaczenie, co się z nim dzieje i jak można go wyleczyć. Niby nic w tym zaskakującego, ale coś musi być na rzeczy, skoro tak często ta potrzeba jest podkreślana. W pewnym momencie zaczęłam mieć wrażenie, że te uwagi są skierowane nie tyle do mnie, potencjalnej pacjentki, ale do osób, które decydują się zdawać na medycynę, są już w trakcie studiów medycznych, stażów albo prowadzą już praktykę lekarską. Zdrowotne problemy pacjentów i zaskakujące zwroty w ich leczeniu nie są w tej książce pokazywane jako sensacyjne przypadki, którymi pan doktor poprawia sobie samopoczucie. Wprost przeciwnie. Jacek Imiela tyle samo poświęca uwagi tym chorym, których udało się wyleczyć, co tym, których nie udało się uratować z różnych przyczyn. Począwszy od tych, którzy rezygnują z leczenia zanim się ono zacznie, aż po tych, którym niespodziewane powikłania zabrały szanse na dalsze życie.
Jacek Imiela pisze o tym, jak chorują lekarze, jak pacjenci oswajają nieprzyjemne, szpitalne otoczenie, o dowodach wdzięczności, którymi mogą stać się dwa kryształowe słonie przechowywane w rodzinie od dwóch pokoleń, oraz o, niestety, często przedmiotowym traktowaniu chorych i jak złe może mieć ono skutki. Kto spodziewa się sensacji, egzotycznych dolegliwości i medycznych śledztw na miarę doktora House'a, może się tą książką rozczarować. Jacek Imiela stawia na zwykły, ludzki czynnik swojego powołania, którego największym wrogiem jest brak empatii i niedokładność. Przy tym, co mu się chwali, unika piętnowania konkretnych osób czy grup zawodowych.
To wszystko sprawia, że „Medycyna, moja miłość” nie porywa, bywa nawet momentami moralizatorska, choć bez wytykania palcami. Jest tak dlatego, że są to po prostu, jak głosi podtytuł, opowieści lekarza (a także wychowawcy kolejnych pokoleń lekarzy), a nie powieściopisarza, który fikcją zgrabnie umie podtrzymać naszą uwagę. Za to z „Medycyny, ...” bije autentyczny szacunek i troska o drugiego, cierpiącego człowieka, widzianego jako ktoś więcej niż tylko niesprawnie działające narządy. W sytuacji zagrożenia życia ma to większe znaczenie niż znajomość literackiego fachu.

O autorze (z tylnej okładki książki)
Profesor Jacek Imiela jest ordynatorem Oddziału Wewnętrznego i Nefrologii Międzyleskiego Szpitala Specjalistycznego w Warszawie-Międzylesiu. Od 2009 roku pełni funkcję krajowego konsultanta w dziedzinie chorób wewnętrznych oraz kierownika Zakładu Pielęgniarstwa Społecznego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

czwartek, 10 maja 2012

Sycylijska femme fatale



Andrea Camilleri, Szary kostium, wyd. Noir sur Blanc

Camilleri jak nikt potrafi połączyć wzruszenie i tragedię z ironią i humorem sytuacyjnym. W „Szarym kostiumie” na próżno będziemy się rozglądać za tym ostatnim. „Szary kostium” to powiastka krótka, na pozór banalna, a jednak przypominająca drzazgę wbitą pod paznokieć. Czytasz, uśmiechasz się z lekceważeniem, myślisz, że szybko zapomnisz. Jednak nie zapominasz. Zbrodnia jest zbrodnią, chociaż to nie kryminał, z których Camilleri jest tak dobrze znany w Polsce. A zbrodnię popełnia na sobie główny, choć bezimienny do samego końca bohater
.
„Szary kostium” to opowieść o tym, jak zawodzi nas instynkt samozachowawczy. Stopniowe ruchy Adele, by odsuwać od siebie męża, kończą się przebudową domu i ściągnięciem do sypialni młodego kochanka. Na zewnątrz nikt nie domyśla się, jak wygląda życie przedsiębiorczego bankowca. On sam powoli zdaje sobie sprawę z tego, jaką osobą jest jego żona. I... nie reaguje! Przypomina ofiarę zahipnotyzowaną przez węża. Rozum podpowiada mu, że to nie może skończyć się dobrze, a jednocześnie obserwuje kobietę u swego boku z chorobliwą fascynacją. Zwłaszcza, że Adele umiejętnie podsyca między obojgiem erotyczne napięcie (niezapomniana scena porannej toalety!), wykorzystuje je do osiągnięcia własnych celów.

Żona prowadzi bogate życie towarzyskie, udziela się, gromadzi wierne przyjaciółki, obserwatorki tego na pozór nienagannego prowadzenia i stylu życia. Podczas gdy nam bankier przypomina żabę wrzuconą do garnka z zimną, stopniowo podgrzewaną wodą. Gdyby Adele zachowała się zbyt ostentacyjnie, wulgarnie okazałby, że mąż potrzebny jej jest tylko do zapewnienia wygodnego życia czy ośmieszyła go publicznie – wtedy mężczyzna pewnie by coś zrobił. Rezygnuje jednak z działania. Tym samym daje żonie prawo do kierowania ich wspólnym życiem i podejmowania najważniejszych decyzji. Krucha równowaga ulega zachwianiu, gdy mąż przechodzi na emeryturę i nie wie, co robić z dniami dotąd tak ściśle wypełnionymi różnymi obowiązkami. A Adele zaczyna zakulisowo pociągać za sznurki...

Są w tej historii momenty, gdy ulegamy złudzeniu podobnemu do tego, którym żyje główny bohater. Adele oczarowuje nas czułą opieką, siwymi pasemkami włosów, łzami w oczach. Nie każdy jej gest przecież jest wystawiony na ciekawe spojrzenia publiki. Naiwni! Adele jest bardziej dalekowzroczna od nas, nie zaniedbuje żadnego szczegółu. Jej mąż pozostaje samotny do końca, pozbawiony możliwości umierania na własnych warunkach i spędzenia ostatnich chwil po swojemu.

„Szary kostium” nie przypomina żadnej innej powieści ze znanego mi dorobku Camillerego i szczerze mówiąc, nie lubię jej. Nie za to, jak jest napisana, ale za gorzkie przesłanie, które ze sobą niesie. Że lubimy być oszukiwani przez ludzi czarujących. Że najpierw nie umiemy im się oprzeć, a później często pozbyć się z własnego życia. Gdyż tym samym musielibyśmy zmierzyć się z osobistą porażką, jaką jest przyznanie się do tego, że wybraliśmy niewłaściwą osobę na towarzysza życia. Przykład bankiera pokazuje, że dla niektórych jest to niemożliwe do udźwignięcia.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Noir sur Blanc.

środa, 9 maja 2012

To, co po nas zostaje



Yoko Ogawa, Muzeum ciszy, Seria z Miotłą, wyd. W.A.B

W „Muzeum ciszy” jak nigdzie indziej mamy poczucie, że drugi człowiek jest tajemnicą . Bohaterowie książki szanują nawzajem tę nieprzeniknioność, ich kontakty wydają się powierzchowne, mało namacalne, zwyczajne i codzienne. Bez rewolucji i fajerwerków we wzajemnych stosunkach. I chyba nawet nie chcą, by było inaczej. Kiedy główny bohater domyśla się, kim jest morderca młodych kobiet (uwaga! chociaż to ważny wątek, ta powieść nie jest kryminałem!), odkrycie to wprawia go we wzburzenie i panikę. Zakłóca jego spokój tak bardzo potrzebny przy katalogowaniu kolejnych eksponatów, z których dziwnością szybko się pogodził. Jest w tym bardzo dobry, lubi to robić, nawet jeśli są to sutki zabitych kobiet, wypchane zwierzęta, narzędzia chirurgiczne. Każdy z tych przedmiotów niesie z sobą jakąś emocjonalną historię. Są kwintesencją prawdy o zmarłych, przeciwieństwem oficjalnych pamiątek rozdawanych po ceremoniach pogrzebowych. Ocalenie tych rzeczy i ich właścicieli od zapomnienia stało się celem kobiety zwanej staruchą. To właścicielka dworu, który czasy świetności ma dawno za sobą. Nie wiemy jednak, czy to zaniedbanie było celowe, wynikające z tego, że to niegdyś tętniące życiem miejsce zamieszkuje obecnie tylko kilka osób. Czy może stoi za nim jakaś finansowa klęska. Niemniej na powstanie niezwykłego muzeum stara kobieta nie skąpi środków.

„Muzeum ciszy” opowiada o przyjeździe człowieka z zewnątrz do niewielkiej, odizolowanej od wielkiego świata miejscowości. To już samo w sobie intrygujące rozpoczęcie, gdyż takie spokojne miejsca mają swoją specyficzną atmosferę. A jak się później okaże - i tu bywa groźnie i niebezpiecznie. Chociaż nic tego nie zapowiada, młodemu kustoszowi nowo powstającego muzeum, trudno będzie je opuścić. A co ciekawe i charakterystyczne dla pisarstwa Yoko Ogawy, powodem tej próby i niemożności wyrwania się są bardziej emocje i psychika kustosza niż przyczyny tkwiące w otaczającej go rzeczywistości. Młody kustosz niespodziewanie dla siebie stał się częścią mikrospołeczności zamieszkującej dwór. Utrata więzi łączącej go z bratem i jego rodziną sprawiają, że pęka ostanie ogniwo łańcucha łączącego go ze światem zewnętrznym. Interesująco jest obserwować przemianę –z przybysza dopiero co poznającego nowe reguły i zadania, niepewnego swojej pozycji i świadomego jej tymczasowości, aż po spadkobiercę pomysłodawczyni całego przedsięwzięcia.

Jeśli kogoś przyciągnie japońskie nazwisko Yoko Ogawy, może się zdziwić jak bardzo jej proza jest uniwersalna. O japońskości mogą świadczyć zaledwie nieuchwytne niuanse i może jeszcze ta powściągliwość i grzeczność w kontaktach międzyludzkich. Podobało mi się to również w przypadku jej poprzedniej powieści - „Miłości na marginesie”. Yoko Ogawie po raz kolejny udało się napisać piękną historię, w której wnętrze człowieka, jego emocje i wyobraźnia grają główną rolę, a ta harmonizuje z oryginalnym pomysłem na fabułę.

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.

wtorek, 8 maja 2012

Powala, bruka, zachwyca!


Łukasz Orbitowski, Widma. Historia Polski bez Powstania Warszawskiego, wyd. Wydawnictwo Literackie

U Orbitowskiego Warszawa i jej mieszkańcy nie tylko tkwią w alternatywnym czasie. W tej powieści historia zatacza łuk i przetacza się jak walec po pozornie ocalonym mieście. Miażdży domy, zabiera kończyny, drąży dziury w czaszkach, rozpływa w nicość tych, którzy nie mieli się nigdy narodzić. W „Widmach” nie dochodzi do Powstania Warszawskiego, ale przetrwanie stolicy okazało się nietrwałe i zależne od tajemniczego pudełka schowanego w starej skrytce. To troszkę tak, jak byśmy czytali ponurą baśń o magii, którą najlepiej omijać szerokim łukiem, bo inaczej wydarzy się nieszczęście. I z góry wiadomo, że - tak jak w „Śpiącej królewnie” królewska córka znajdzie wrzeciono i ukłuje się w palec - ktoś to pudełko znajdzie i otworzy. Skąd, dlaczego, jak? - cisną się pytania na usta. Proza Orbitowskiego tym różni się od większości fantastycznych historii alternatywnych, że nie udziela łatwych odpowiedzi, niczego nie rozjaśnia. Nie jest rzeczywistością daną w określonym kształcie raz na zawsze. Prowadzi nas w kierunku, którego celu nie przeczuwamy.

Nie chcę iść za daleko i przypisywać autorowi intencji wzięcia udziału w sporze o słuszność czy niesłuszność Powstania Warszawskiego. Niemniej trudno nie zauważyć w jego książce daremności tej innej, równoległej linii historii, w której do zrywu (mniejsza o przyczyny) nigdy nie doszło. Młodzi żołnierze zyskali życie, ale nie wolność. Zabrano im bohaterstwo, a ubecja miała więcej osób do gnojenia. Utracili złudzenia, godność, a i tak nie uratowało to miasta, jego mieszkańców i całej Polski.

Przykład Krzysztofa Baczyńskiego, jednej z postaci powieści, zabiera ostatnie złudzenia. Krzyś to osoba chwiejna, nadwrażliwa, chimeryczna. Odeszła jego młodość, a wraz z nią młodzieńcza, romantyczna miłość. Pobyt w więzieniu za przynależność do AK nie zabił w nim może artysty, ale na pewno zamknął przed nim możliwość życia dzięki własnej twórczości. W dodatku Krzyś na siłę próbuje się bratać z robotnikami, planuje pisać książkę w duchu socrealizmu. Inną wyrazistą i przegraną postacią jest Janek – przepełniony cierpieniem i widzący (od dnia powstania, które skończyło się równie szybko, jak zaczęło) prawdziwą, widmową postać rzeczy i ludzi. Razem z nim na scenę wkracza Wiktor, milicjant stojący za nowym porządkiem, żyjący tylko dla niego aż do dnia, gdy wszystko zaczyna się walić. W jego przypadku kategorie „dobry”, „zły” przestają się sprawdzać. Budząca sympatię Hanię-pływaczka zadziwia miłością do nieudacznika Krzysia. Jest też i porzucona przez poetę zgorzkniała Basia, tracąca nie tylko męża...

„Widma” nie napawają optymizmem, nie dają nadziei. W pewnym momencie zmieniają się w odyseję poprzez pełną chaosu, walącą się Warszawę. To fragmenty, w których zdajemy się być daleko od rozwiązania i jesteśmy równie znużeni jak ich bohaterowie. Fenomenem tej historii jest to, co Orbitowski robi z językiem. To materia całkowicie mu posłuszna, giętka, wyrażająca więcej i głębiej. Piękno języka i swoboda w jego naginaniu do autorskiej wizji kontrastują z brutalnością kreowanej przez Orbitowskiego rzeczywistości. Orbitowski żongluje słowami tak, jak mały Staś Baczyński bawi się żołnierzykami – buduje z nich całe światy, a następnie burzy. W przeciwieństwie do swojego dziecięcego, drugoplanowego bohatera autor jednak pewnie włada językiem. To on właśnie powoduje, że jak urzeczeni czytamy o kolejnych okrucieństwach i zdziczeniu. Podskórnie czujemy, że autor ma rację, że tak właśnie wygląda świat, gdy zedrzeć z niego jakikolwiek pozór ładu. Niestety.

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.