czwartek, 6 października 2016

Marta Guzowska, Chciwość




Marta Guzowska, Chciwość, wyd. Burda Książki


Dawno temu pewien marzyciel uwierzył, że Troja, miasto opisane w „Illiadzie” istniało naprawdę. Była druga połowa 19. wieku, gdy Heinrich Schliemann, niemiecki archeolog amator udowodnił, że przeczucie go nie myliło. W Turcji, na wzgórzu Hirssalik odnalazł pozostałości starożytnego miasta. Oraz skarb nazwany skarbem Priama, w tym diademem Heleny, w którym sfotografował swoją grecką żonę Sophię. Kosztowności zostały wywiezione do Berlina, a po wojnie trafiły w ręce Rosjan jako wojenny łup. Ale czy wszystkie? Autorka „Chciwości” potrafi obudzić w czytelnikach wątpliwości. Na nich opiera fabułę swojej powieści i bardzo fajnie jej to wychodzi.

Biorąc pod uwagę, jak niewiele mam czasu na czytanie, z radością odkryłam, że „Chciwość„ Marty Guzowskiej należy do tych książek, które same się czytają. Niby brałam ją na chwilkę do ręki, a tu bach! nagle jestem kilka rozdziałów dalej. Nawet na moment nie wpadałam w rozkojarzenie porwana akcją, jej nagłymi zwrotami i wiedzą z pierwszej ręki na temat wykopalisk archeologicznych, zabytków sprzed tysięcy lat i towarzystwa naukowców. Bo Marta Guzowska nie tylko jest autorką świetnych kryminałów (i laureatką nagrody Wielkiego Kalibru), ale również archeologiem.

Chciwość” ma bardziej sensacyjny charakter niż dotychczasowe książki Guzowskiej. Bliżej mu do thrillera niż kryminału. Postać kontrowersyjnego antropologa Mario Ybla zastępuje doktor Simona Brenner, specjalistka od starożytnej biżuterii i... złodziejka, która wpada w tarapaty podczas wykonywania kolejnego zlecenia. Którego przedmiotem jest wspomniany wcześniej diadem Heleny. Simona jest równie wyrazistą postacią co Mario Ybl (tyle, że bardziej społeczną), inteligentną i szybko reagującą na zmiany, co tylko dodaje smaczku lekturze. Wie, kiedy może sobie pozwolić na docinki, a kiedy dyplomatycznie milczeć (to akurat rzadko kiedy ma okazję demonstrować). A przede wszystkim – w jej otoczeniu ciągle coś się dzieje.

Nie wiem, jak to się Guzowskiej udało, ale mimo szybkiego tempa akcji, oddała atmosferę tureckiej prowincji i greckich wysepek, a upał, o którym pisze, wręcz fizycznie odczuwa się na własnej skórze. Tło powieściowe jest równie dopracowane, jak pierwszy plan. Informacje historyczne są podane w sam raz, na tyle, by uwierzyć w profesję głównej bohaterki i zainteresować czytelnika. Grono naukowców i studentów zostało przedstawione realistycznie jako zbiorowisko ludzi z krwi i kości, zdolnych także do złego (to akurat dla powieści Guzowskiej typowe). Za każdym razem mnie to szokuje, chociaż tak naprawdę nie ma w tym nic dziwnego. Pęd do wiedzy i naukowe tytuły nie są przecież równoznaczne z szlachetnością czy przyzwoitością.

Sophia Schliemann w tzw. diademie Heleny (wikipedia)


Książka Guzowskiej ma właściwie tylko dwie wady, których łatwo było uniknąć – nieciekawą okładkę, która łatwo może zniknąć w gąszczu innych powieści oraz... ogólnikowy tytuł. Aż się prosi, by nawiązywał do Troi i diademu Heleny! Osobiście nie pogardziłabym także zdjęciem Sophii Schliemann w tej złotej ozdobie głowy. Na szczęście można je sobie „wygooglować”.

Mimo tych drobiazgów polecam jak najbardziej, bo świetnie się z „Chciwością” bawiłam.

piątek, 16 września 2016

Brian Staveley, Miecze cesarza



Brian Staveley, Miecze cesarza. Kronika Nieciosanego Tronu, tłum. Jerzy Moderski, wyd. Dom Wydawniczy Rebis

Miecze cesarza” zaskoczyły mnie. Ta licząca ponad sześćset stron powieść otwierająca nowy cykl fantasy, składa się jakby z dwóch części – nieporadnie napisanego, najdłuższego wstępu jaki chyba zna literatura oraz zajmującego ciągu dalszego, gdzie wszystkie elementy zaczynają do siebie pasować, bohaterowie zaczynają zachowywać się jak na bohaterów przystało, a fabuła przestaje być przewidywalna i wyraźnie przyśpiesza. Trzeba jednak przeczytać niemal połowę książki, by dojść do tego etapu – niezbyt zachęcająca perspektywa. I w tym tkwi źródło moich mieszanych uczuć. Z jednej strony trudno zignorować rankingi i plebiscyty, które „Miecze cesarza” plasują wysoko, jednocześnie uważając je za najlepszy debiut roku 2014. Z drugiej - podziwiam cierpliwość czytelników, którzy doszli do takich wniosków. A to dlatego, że powieść ta sprawia wrażenie, jakby miała dwóch autorów obdarzonych umiejętnościami pisarskimi na różnych poziomach.

Miecze cesarza” opowiadają o losach trójki dzieci zamordowanego w niejasnych okolicznościach cesarza. Każde z nich ma inne zadanie wyznaczone przez ojca. Kaden spędza czas na rubieżach cesarstwa, pobierając nauki u mnichów służących Niememu Bogu, które polegają na wykonywaniu wielu pozbawionych sensu czynności. Valyn bierze udział w szkoleniu Kettralu, elitarnej jednostki wojowników dosiadających gigantycznych ptaków. Zaś ich siostra Adare, jako jedyna pozostająca w stolicy, zajmuje się nie tylko finansami państwa, ale także próbuje odnaleźć zabójcę ojca i unieszkodliwić sprawców intryg, które mogłyby zagrozić jej rodowi.

Źródło tych intryg do końca pozostaje niejasne. Ta tajemniczość - mglisty związek z mitycznymi bóstwami, które najpierw stworzyły ludzi, potem postanowiły ich zniszczyć, a wreszcie zostały wyparte przez swoje niedoskonałe dzieło – nadaje „Mieczom cesarza” rys oryginalności i może pobudzić ciekawość czytającego. To największy atut tej powieści, ściśle powiązany z wcześniejszą profesją autora. Brian Staveley, zanim sięgnął po pióro, pracował jako nauczyciel religii, filozofii, historii i literatury.

Nie będę ukrywać, że długo męczyłam się z tą książką, zanim mnie zainteresowała. Mimo niefortunnego początku, uproszczonej charakterystyki bohaterów i pewnej skłonności do takiego prowadzenia fabuły, że jest ona pełna oczywistości, chciałabym wiedzieć, jak dalej potoczą się losy Kadena, Valyna i Adare. A przede wszystkim, na ile dawni bogowie Csestriimowie są odpowiedzialni za nietypowe zdarzenia w ich życiu. I dlaczego cesarska rodzina Malkeenianów jest w aż takim niebezpieczeństwie, bo być może nie tylko przejęcie władzy jest celem spiskowców? Jestem też ciekawa, czy druga część „Kroniki Nieciosanego Tronu” okaże się bardziej jednorodna warsztatowo. Czy Brian Staveley okrzepł w nowej życiowej roli i udoskonalił swój pisarski fach? Byłoby to wskazane, bo – sądząc po „Mieczach cesarza” - to nie pomysłów brakuje autorowi, tylko umiejętności przelewania ich na papier. Tego dowiem się jednak po lekturze „Boskiego ognia”.

piątek, 2 września 2016

Tracy Rees, Tajemnice Amy Snow



Tracy Rees, Tajemnice Amy Snow, tłum. Tomasz Wyżyński, wyd. Czarna Owca

Amy Snow dostała imię po lalce, a nazwisko zawdzięczała okolicznościom, w jakich odnalazła ją Aurelia Venneway. Nieślubne dziecko cudem uratowane od śmierci i dziedziczka bogatego rodu. Przypadek złączył ich losy, obdarzył przyjaźnią na przekór konwenansom i pozycji społecznej, ale nie zlikwidował wszystkich komplikacji wynikłych z tej sytuacji. To, że obie dziewczęta były sobie tak bliskie, było możliwe tylko dzięki determinacji Aurelii. Kiedy jej zabraknie, Amy będzie musiała opuścić Hatville, posiadłość Vennewayów, jedyny dom, jaki kiedykolwiek znała. Mierząc się z żałobą i samotnością, Amy odkrywa, że zmarła przyjaciółka wyznaczyła jej zadanie do wykonania.

Odtąd życiem Amy kierują wskazówki i zagadki zawarte w listach od zmarłej przyjaciółki. Aurelia miała swoje powody, by zachowywać się tak tajemniczo, i z czasem je poznamy. Amy w międzyczasie zdobywa wiedzę o otaczającym ją świecie, powoli nabiera pewności siebie. Mierzy się z pogardą, ale i doznaje wielkiej serdeczności. Stopniowo zagadki Aurelii zaczynają męczyć Amy, lojalność walczy w niej z chęcią życia po swojemu. „Tajemnice …” między innymi są opowieścią o zmaganiu się tych uczuć. Ale nie tylko. Książka Tacy Rees stawia pod znakiem zapytania to, co wiemy o nam najbliższych. Pokazuje, że majątek, choć ważny, może wiązać się z brakiem wolności, choć może nie widać tego na pierwszy rzut oka. Opowiada, jak silna jest potrzeba decydowania o własnym losie. I robi to z kobiecej perspektywy.

Tajemnice Amy Snow” to powieściowy debiut Tracy Rees, nagrodzony w konkursie „Search for a Bestseller” brytyjskiego klubu książki. Muszę przyznać, że autorka wybrała oryginalny pomysł, by przenieść swoich czytelników w wiktoriańskie czasy. W jej prozie pojawiają się nawiązania do powieści Dickensa, fascynacja możliwościami, jakie przyniosło z sobą wstąpienie na tron młodziutkiej królowej Wiktorii – wzór dla młodych kobiet tej epoki, które chciały wziąć życie w swoje ręce, nadać mu głębszy sens. Zadanie niełatwe w czasach, w których pojawienie się na ulicy damy bez odpowiedniego towarzystwa mogło wywołać nieprzyjemności lub niepotrzebne plotki.

Przy tym wszystkim „Tajemnice Amy Snow” są powieścią prostą w odbiorze. Czasem intrygującą, może niekiedy ciut przydługawą, ale w sumie sympatyczną i obdarzoną specyficznym wiktoriańskim klimatem. Może tylko chciałabym znaleźć w niej jeszcze więcej zagadek. Szkoda, że autorka zarzuciła w pewnym momencie ten pomysł na rzecz miłosnych (i nieco nudnych) dylematów Amy Snow. Ta część książki nie wychodzi poza schemat, a postać ukochanego Amy nie budzi zaufania. Na szczęście książka Rees skupia się także na innych relacjach niż typowo damsko-męskie. To również jest jej atut.

środa, 3 sierpnia 2016

Magdalena Parys, Biała Rika



Magdalena Parys, Biała Rika, wyd. Znak Literanova

Była sobie raz dziewczynka rozdarta między obcy Szczecin, w którym musiała zamieszkać, a ukochany Gdańsk, z którego ją zabrano. Była też mama, tata, nie-tata, przyszywana babcia Niemka i jeszcze jedna, tym razem prawdziwa babcia, mnogość cioć, kuzynów, nie-kuzynów. Zawrót głowy. Kto jest kim? Magdalena Parys, laureatka Europejskiej Nagrody Literackiej, wprowadza nas stopniowo w rodzinne powiązania swojej bohaterki, jej własne alter ego. To Dagmara, raz mała dziewczynka, która jest tu i teraz w swym dziecięcym świecie, raz dorosła osoba snująca wspomnienia w towarzystwie dopowiadających swoje zdanie krewnych. Tym, co pragnie Dagmara, jest dotarcie do prawdy, a osobą, która intryguje ją innością i niedopowiedzeniem jest Rika, niemiecka nie-babcia.

Tu, gdzie mieszkam, nie jest niczym niezwykłym dziadek, pradziadek służący w Wehrmachcie. Mam koleżankę o węgierskich korzeniach i taką, która za nic nie przyzna się do łemkowskiego pochodzenia. Znajomych, których babcie na nowo układały sobie życie w poniemieckich domach. Kiedyś nawet rozmawiałam z panią, która twierdziła, że sąsiedzi ją szykanują, bo ona jest Polką ze wschodu, a oni przyjechali z Francji *. Historie opowiedziane w „Białej Rice” wpisują się w wojenne i powojenne zawirowania wielu polskich rodzin. O ich wyjątkowości decyduje przede wszystkim to, jak zostały opowiedziane.

Warsztat pisarski Magdaleny Parys jest dopracowany, staranny w każdym calu, a przy tym naturalny. To z niego bierze się wyjątkowe postrzeganie świata przez chłonące wszystko jak gąbka dziecko. By potem płynnie przejść do perspektywy dorosłej kobiety, skupionej na wybranych szczegółach, dążącej do klarowności i prawdy przekazu. Na tyle, na ile to możliwe, ponieważ po latach faktom nie towarzyszą myśli i emocje ludzi, których dotyczyły. Dagmara stara się je odtworzyć, dojść do ich sedna, co jest niełatwe, gdy członkowie rodziny nadają im różną wagę. To dlatego „Biała Rika” jest opowieścią o kapryśności pamięci, o pytaniach, których nikt zadał, gdy jeszcze był na to czas, i o pytaniach, na które nie dostało się wystarczająco satysfakcjonującej odpowiedzi.

Dagmara drąży sprawy z przeszłości, a jednocześnie wyraźniej odciska swój ślad w strumieniach czasu. Nie będzie tak anonimowa jak Rika, nie przybędzie znikąd. Nikt nie będzie musiał dociekać, jaką była uczennicą, kogo lubiła i co sprawiło, że los rzucił ją do kolejnego, trzeciego ważnego miasta w jej życiu. Istnienie Riki i jej owiane milczeniem pochodzenie stają się dla Dagmary pretekstem do opowiadania o sobie samej. O tych wszystkich drobiazgach, które zaświadczają o naszej osobowości i przeżyciach. Jak dla mnie, Magdalenie Parys udało się to wybornie.

* Chodzi o polskich górników i ich rodziny zaproszonych przez powojenne władze Polski do powrotu z Francji, gdzie mieszkali wiele lat, w celu odbudowy kraju. Oczywiście bez możliwości powrotu.

czwartek, 14 lipca 2016

Vedrana Rudan, Oby cię matka urodziła

Vedrana Rudan, Oby cię matka urodziła, tłum. Marta Dobrowolska-Kierył, wyd. Drzewo Babel

Vedrana Rudan to autorka, którą kojarzę z niewyparzonym językiem i uczciwością bohaterów względem siebie, nawet gdy prawda jest niewygodna i niezbyt piękna. Chociaż tym razem Rudan nie rozlicza Chorwatów z wojny, nadal pozostaje sobą. I to z taką konsekwencją, że miałam ochotę rzucić jej książką w kąt – taka wydawała mi się szokująca i okrutna. Wszystko przez niechęć, jaką główna bohaterka, kobieta dojrzała i ustawiona w życiu zawodowym, jak prywatnym, obdarza swoją schorowaną matkę staruszkę. Jednak, jak to u Vedrany Rudan, nic nie jest takie oczywiste, jakie się wydaje w pierwszej chwili. W monologu córki, w jej emocjonalnej szarpaninie pobrzmiewają głównie echa rozpaczy i bezsilności. Czysta nienawiść byłaby dla niej łatwiejsza, zdrowsza. I chociaż ma powody, by ją czuć, jest ona poza jej zasięgiem.

Historia matki i córki zaczyna się dla nas w momencie, gdy dziewięćdziesięciolatkę trzeba umieścić w domu opieki. „Oby cię matka urodziła” to przede wszystkim zapis rozmów obu kobiet (ale nie tylko ich) oraz przemyśleń głównej bohaterki i jej powrotów w przeszłość. To także pokazany z kilku stron obraz małżeństwa i związków, raczej przygnębiający niż romantyczny. Oraz opis sytuacji, gdy nasze życie dominuje opieka nad kimś zniedołężniałym, zależnym od nas i naszego dobrego słowa. Nad kimś, kto nas niegdyś zawiódł, nie kochał wystarczająco mocno, nie ochronił. A teraz żąda niemożliwego – bezwarunkowego oddania i miłości połączonych z nieustanną obecnością. Dla głównej bohaterki to sytuacja budząca złość i jednocześnie poczucie winy. W tym kontekście znaczący jest tutaj tytuł. „Oby cię matka urodziła” brzmi jak obelga, kojarzy się z klątwą, wykrzywia to, co w założeniu powinno być proste i piękne. Tym samym chorwacka pisarka narusza najświętsze tabu matczynej miłości.

Podziwiam szczerość i odwagę Vedrany Rudan, a nade wszystko doceniam, że nie znajduję w jej powieści prowokacji i szukania taniej sensacji. „Oby cię matka urodziła” nie tylko szokuje, nie jest też szukaniem usprawiedliwienia. To opis mierzenia się z sobą, z przeszłością, ze złymi uczuciami. A jest to długi i niełatwy proces, zwłaszcza że chodzi o osobę tak bliską, jak potrafi być wyłącznie matka. Jej bóle i zniedołężnienie nie ułatwiają  bynajmniej sprawy.

Wierzcie mi, „Oby cię matka urodziła” potrafi nie raz zaskoczyć, nie dwa. Chociaż w pierwszej chwili wywołuje silną niechęć, ma do przekazania dużo więcej niż zadawnione urazy między córką a matką. Ostrzegam – to nie jest krzepiąca lektura, za to bardzo prawdziwa.

czwartek, 16 czerwca 2016

Marc Elsberg, Blackout



Marc Elsberg, Blackout, tłum. Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska, czyta Jakub Wieczorek, wyd. Biblioteka Akustyczna

Wyobraźcie sobie, że nagle z dnia na dzień nie można włączyć piekarnika, z kranów przestaje lecieć nie tylko ciepła, ale w ogóle jakakolwiek woda. I co mlekiem w lodówce, której ciche mruczenie dotąd towarzyszyło naszym pracom w kuchni? Milczy radio, telewizja, stopniowo przestaje działać internet, a na stacjach paliw nie zatankujemy już samochodu. Znów w cenie są kominki i piece kaflowe, a loty samolotem są równie dostępne jak wyprawy rakietą na Księżyc. „Blackout” to opowieść o współczesnej Europie, którą sparaliżowały awarie elektrowni i tajemnicze przeciążenia sieci energetycznych. Na pozór przypadkowe, na pozór łatwe do opanowania. A jednak kryje się za nimi coś więcej niż tylko przejściowe problemy techniczne.

Marc Elsberg zaimponował mi przygotowaniem do tematu. Wydaje się, że dotarł do każdej możliwej informacji odnośnie prądu i jego wytwarzania oraz sieci przesyłowych ze szczególnym uwzględnieniem powiązań i zależności pomiędzy europejskimi krajami. Elsberg wie chyba niemal wszystko o instytucjach unijnych i państwowych, planach kryzysowych i urzędowych procedurach. Dzięki temu był w stanie odtworzyć w miarę wiernie, co może się dziać podczas długotrwałego braku prądu m.in. na szczeblach rządowych. A nie tylko przedstawić, jak taka nietypowa sytuacja dotyka zwykłych ludzi. Efektem takiej strategii jest mnogość bohaterów, wśród których przewijają się urzędnicy państwowi, szeregowi pracownicy elektrowni, dziennikarze, agenci rządowi i specjaliści od energetyki, a także osoby postronne. Trochę to utrudnia rozeznanie się, przynajmniej na początku, kto lub kim będą najważniejsi bohaterowie, wokół których będzie się kręcić cała ta historia.

Nie dziwi mnie zatem sposób zaprezentowania lektury przez Jakuba Wieczorka, lektora. Jego głos wydawał mi się najpierw zanadto monotonny, ponieważ jego modulacja zmieniała się tylko w zależności od tego, czy odzywała się kobieta czy mężczyzna. Potem zrozumiałam, że przy takim natłoku postaci, jaki panuje w „Blackoucie”, nie można sobie pozwolić na nadawanie indywidualnego brzmienia każdemu, kto pojawił się na kartach tej książki. Wprowadziłoby to tylko niepotrzebny chaos. Nie mówiąc o tym, że to raczej zadanie ponad możliwości jednego lektora. Jednostajność głosu czytającego okazała się w tym przypadku czymś pozytywnym, czynnikiem dzięki któremu łatwiej skupić się na tekście.

Chociaż dobrze się słucha, jak dla mnie „Blackout” okazał się nazbyt szczegółowy, by mógł mi się w pełni podobać. Od powieści sensacyjnych oczekuję jednak więcej emocji aniżeli wiedzy. Dla wielu osób może to być jednak sporą zaletą. Niemniej doceniam zaangażowanie autora i jego mrówczą pracę. Na pewno po wysłuchaniu „Blackoutu” z większym respektem odnoszę się do elektryczności we własnym domu i zdarza mi się pomyśleć, co by było, gdyby jej zabrakło na dłużej niż kilka godzin. Bo na taki scenariusz nikt nie jest gotowy i „Blackout” pokazuje to aż nazbyt wyraźnie.

niedziela, 12 czerwca 2016

Garth Nix, Zagubieni Książęta

Garth Nix, Zagubieni Książęta, tłum. Natalia Wiśniewska, wyd. Wydawnictwo Literackie

Garth Nix jest naprawdę pomysłowym pisarzem. Widać to nie tylko wtedy, gdy porównamy to, co dotąd napisał z dorobkiem innych autorów. Nawet w obrębie swojego pisarstwa potrafi stworzyć zupełnie różniące się od siebie cykle powieściowe. „Zagubieni Książęta” nie otwierają co prawda nowej serii, ale zdecydowanie nie przypominają poprzednich książek Niksa. Pierwsze, co rzuca się w oczy jako nietypowe (nie-Niksowe), to miejsce akcji. Tym razem jest to zaawansowany technologicznie świat rodem z science – fiction. Chociaż trudno zaszufladkować Niksa, to jednak dotąd bliżej mu było do fantasy. „Książąt” łączy z wcześniejszymi powieściami Niksa to, że zostali napisani z myślą o młodzieży, ale mogą być intrygujący w odbiorze również dla dorosłych. Przynajmniej tych, którzy mają ochotę przeczytać coś niezobowiązującego, a zarazem wciągającego.

Akcja „Zagubionych Książąt” rozgrywa się w nieokreślonej, dość odległej od naszych czasów przyszłości. W państwie nazywanym po prostu Imperium, rządzonym przez jednego Imperatora oraz wiele milionów Książąt przy pomocy towarzyszących im kapłanów. W powieściowym świecie Niksa nic nie jest takie, do czego przywykliśmy. Kapłani są rodzajem urzędników o różnych specjalizacjach, Imperator dysponuje nieograniczoną władzą i wiedzą, ale pozostaje niewidoczny dla innych i komunikuje się przy pomocy mentalnej sieci. A Książęta? Mimo podrasowanych ciał, usprawnionych zmysłów i wiedzy ładowanej wprost do mózgów, muszą liczyć się z tym, że dla innych książąt są tylko konkurencją w drodze do tronu, a ich zwierzchnictwo nad zwykłymi ludźmi i układami planetarnymi zależy od tak wielu powiązań i układów, że często bywa iluzoryczne. W takich warunkach przyszło żyć Kemriemu, nowemu Księciu, wobec którego imperator ma swoje plany. Co bynajmniej nie usuwa z jego drogi wszystkich przeszkód.

Początek „Książąt” jest dość dynamiczny, przypomina scenariusz gry komputerowej (coś jest na rzeczy, skoro autor w dedykacji wspomina o wykorzystaniu fabuły tej książki do stworzenia gry Imperial Galaxy). Na szczęście, chociaż w „Zagubionych Książętach” ciągle coś się dzieje, autor postawił przede wszystkim na zmiany w osobowości głównego bohatera. A trzeba przyznać, to one przesądzają o tym, że lubimy właśnie tę postać. Być może ulepszoną genetycznie, o wielu nadludzkich zdolnościach, nauczoną instrumentalnie traktować ludzi innych niż Książęta i kapłani, a mimo to z czasem dostrzegającą, co w życiu jest tak naprawdę ważne. Dodam przy okazji, że jest to także powieść o miłości i to wdzięcznie pokazanej jako katalizator pozytywnych zmian. Bez obaw, książka nie staje się przez to zbyt „dziewczyńska”. Moim zdaniem zaintryguje i niejednego chłopca, zwłaszcza że wątki uczuciowe pojawiają się dopiero w drugiej połowie powieści. I tak najistotniejsza jest gotowość Kemriego do nauki i coraz częstsze wykorzystywanie przez niego bezpośredniego doświadczenia zamiast przyswojonej bez wysiłku teorii. Co nie znaczy, że Kemriemu od razu przychodziło to z łatwością. Poczucie wyjątkowości i na pozór nieograniczone możliwości związane z pozycją Księcia skutecznie w tym przeszkadzały. Na szczęście dla nas i samego Kemriego głównie na początku powieści.

Polecam dla młodocianych pożeraczy książek i ich rodziców :)

wtorek, 10 maja 2016

Maja Lunde, Historia pszczół. Powieść



Maja Lunde, Historia pszczół. Powieść, tłum. Anna Marciniakówna, wyd. Wydawnictwo Literackie

Maja Lunde snuje niepokojącą wizję spustoszonego świata, w którym ludzie są zmuszeni zastępować pszczoły. Chociaż ich życie wypełnia ciężka praca, nie są tak skuteczni jak owady. Ich dzieci nie znają smaku mięsa i wielu warzyw, o bawełnianych ubraniach mogą tylko pomarzyć, a edukację kończą po ledwie kilku latach, by wesprzeć społeczeństwo w walce o byt. To przygnębiający obraz, który łatwo może stać się naszą przyszłością. W nim właśnie widzę siłę tej powieści, uhonorowanej w 2015 roku Bokhandlerprisen, Norweską Nagrodą Księgarzy. Gdy doniesienia o masowym wymieraniu pszczelich rodzin nie są w stanie przebić się przez natłok informacji i wywołać bardziej zdecydowanych kroków, być może więcej zdziała moc wyobraźni i słowa pisanego. Taką przynajmniej mam nadzieję.

Przyszłość nie jest jedynym planem czasowym „Historii pszczół”. Na tę historię składają się trzy wątki, z których jeden rozgrywa się w dziewiętnastowiecznej Anglii, drugi współcześnie w Stanach Zjednoczonych i trzeci, ten wypełniony beznadzieją, w Chinach za ledwie kilkadziesiąt lat. Być może Maja Lunde wybrała ten ostatni kraj nieprzypadkowo. Bowiem w Syczuanie już teraz ludzie ręcznie zapylają grusze, by wydały owoce. Pszczół nie ma w tym regionie od połowy lat 80. (!).

O ile powiązania między dwoma pierwszymi wątkami szybko przestały być dla mnie zagadką, o tyle ich związek z trzecim okazał się dla mnie sporą niespodzianką. Tym bardziej, że proza Mai Lunde nie należy do powieści, w których pomysły na budowanie fabuły pozostają nieodgadnione aż do końca. Maja Lunde stara się przyciągnąć uwagę czytelników, dozować napięcie i zachować tajemniczość – to fakt, ale jednocześnie zostawia zbyt wiele tropów, by bardziej uważny z nich nie domyślił się tego i owego jeszcze przed rozstrzygnięciem akcji. Ma na to wpływ i warsztat pisarki, jak też tematyka, której się podejmuje. Oraz, niezamierzenie pewnie, strategia wydawcy, który ciut za dużo ujawnia na okładce książki w stosunku do jednego z bohaterów.

Na pewno „Historia pszczół” jest książką wartą przeczytania ze względu na swą wymowę i zawarte w niej ostrzeżenie. Z czysto literackiego punktu widzenia mogłaby być mniej przewidywalna. Szkoda też, że w tak pięknie i porządnie wydanej pozycji zabrakło przypisu odnośnie osoby Johanna Dzierzona, czyli Jana Dzierżonia, który nie był ani pastorem, ani tym bardziej postacią fikcyjną, co może nie być takie oczywiste dla każdego, kto sięgnie po „Historię pszczół”.

Byłoby niesprawiedliwością nie wspomnieć o czymś, co obok pszczelej kwestii jest równie istotne dla tej powieści. To dzieci. Cokolwiek czynią bohaterowie „Historii pszczół”, robią to dla swoich dzieci. A przynajmniej próbują. One są ich siłą napędową, dla nich stają do walki, bez względu na to, czy chodzi o ujarzmienie pszczół, pełną miłości opiekę nad nimi, czy naśladowanie wymarłych owadów przy pomocy koszyczków z pyłkiem i miotełek z kurzych piórek. Spodobała mi się ta optymistyczna wymowa o nieustępliwości życia, o nadziei, która trwa, póki mamy komu ją przekazać. I to mimo wielu dylematów, a nawet rozczarowań, które boleśnie dotykają bohaterów „Historii pszczół”.

piątek, 29 kwietnia 2016

Saira Shah, Myszoodporna kuchnia



Saira Shah, Myszoodporna kuchnia, tłum. Łukasz Witczak, wyd. Drzewo Babel

Kilka pierwszych stron „Myszoodpornej kuchni” sprawiło, że poczułam się, jakbym oberwała obuchem w głowę. Nie przeczytałam wcześniej opisu na tylnej okładce, więc nic mnie nie przygotowało na taki wstęp. Przygnębiający i wzruszający zarazem. Powieść Sairy Shah rozpoczyna się w momencie porodu. Anna, główna bohaterka i narratorka „Myszoodpornej kuchni”, rodzi córkę. Niezwykłe dziecko. Jedno na milion. Ale nie takie, jak w powieściach fantastycznych, gdzie inność jest początkiem wspaniałej przygody. Freja przyszła bowiem na świat z mózgiem, który nie wykształcił się prawidłowo. Nic tego nie zmieni – ani czas, ani starania rodziców, ani żadna terapia. Jak kochać dziecko, które zawsze pozostanie niesamodzielne i zamknięte we własnym świecie? Jak nie kochać niemowlęcia, które na pierwszy rzut oka niczym nie różni się od innych noworodków? Jak zignorować głęboką, fizyczną więź między matką a dzieckiem? Jak dalej żyć? Spełniać marzenia? Pracować?

Annie i Tobiasowi nie przychodzą do głowy łatwe i jednoznaczne odpowiedzi na te pytania. Posunięcia małżonków są chaotyczne, ich reakcje całkiem rozbieżne, potrzeby – różne. Żadne z nich nie ma patentu na najlepszego/najgorszego rodzica, chociaż to Tobias ma większy problem z akceptacją sytuacji. Trzeba od razu zaznaczyć, że ta historia nie jest rodzajem przewodnika podpowiadającym, jak czerpać radość z wychowywania upośledzonego dziecka. Ani jak sobie radzić z jego potrzebami dzień po dniu. „Myszoodprna kuchnia” jest zapisem następujących po sobie zdarzeń, pełna rozmów i przemyśleń. Szczerych, tchnących autentycznością, niekoniecznie budujących czy szlachetnych, za to często trafiających w sedno. Opisem działań pewnej rodziny, która wbrew wszystkiemu stara się realizować swój plan na życie. Chociaż narodziny Frei tak bardzo wpłynęły na los Anny i Tobiasa, ona sama nie jest najważniejszą bohaterką „Myszoodpornej kuchni”. Przez powieść Sairy Shah przewija się szereg jeszcze innych, interesujących postaci. Niektóre są zachwycająco urocze, inne pozornie przeciętne. Podoba mi się ich niejednoznaczność, drobiazgi, które zmieniają nasze postrzeganie tego, kim są i jacy są. Niemniej na pierwszy plan wysuwa się niełatwa relacja Anny z matką. Paradoksalnie dzięki córce Anna zaczyna rozumieć, co kryje się pod absurdalnymi żądaniami i nieracjonalnością zachowań matki.

„Myszoodporna kuchnia” należy do tego rodzaju książek, których każda strona ma nam coś nowego i ciekawego do powiedzenia. Nie sposób przewidzieć, jak rozwinie się jej fabuła, więc pozostaje nam czytać ją, póki nie zatrzymamy się na ostatniej stronie. Powieść Sairy Shah daje wrażenie obcowania z ludźmi z krwi i kości, bardzo niedoskonałymi i zarazem podobnymi do nas. Bo przecież każdy prędzej czy później doświadcza chwil, gdy nie pozostaje nic poza dopasowywaniem marzeń do rzeczywistości. Nic poza budowaniem teraźniejszości z tego, co dostępne, z nadzieją, że się uda, że będzie niemal tak, jak to sobie kiedyś wyobraziliśmy.

Dla mnie „Myszoodporna kuchnia” - obok „Ru” Kim Thúy, „Nie zapomnij mnie” Davida Sievekinga i „Żony tygrysa” Théi Obreht, również wydanych przez Drzewo Babel – stała się jedną z najważniejszych książek, z jakimi miałam kiedykolwiek do czynienia. Niezapomnianą. Taką, której zakończenia nie przyjęłam z satysfakcją, bo jestem ciekawa dalszych perypetii Anny, Tobiasa i Frei. Może Saira Shah, której córeczka ma taką samą wadę rozwojową jak Freja, dopisze któregoś dnia ciąg dalszy?

wtorek, 5 kwietnia 2016

William Dalrymple, Miasto dżinów. Rok w Delhi



William Dalrymple, Miasto dżinów. Rok w Delhi, tłum. Berenika Anna Janczarska, ilustrowała Olivia Fraser, wyd. Oficyna Literacka Noir sur Blanc

Cieszę się, że Noir sur Blanc wydaje literaturę, nie zważając na czas jej powstania. Inaczej nie moglibyśmy docenić dobrego pióra i przenikliwej inteligencji tych autorów *, którzy mieli pecha urodzić się zbyt wcześnie, przed epoką, w której królują hity z ostatniego miesiąca i panuje kult nowości. „Miasto dżinów” zostało napisane na początku lat 90., a jego treść obejmuje sumę doświadczeń i historycznych poszukiwań, które stały się udziałem Williama Dalrymple'a w drugiej połowie lat 80. Upływ lat sprawił, że teraźniejszość narratora stała się już jedną z zastygłych warstw czasu, do których dokopywał się z taką fascynacją, tak samo otwarty na wiedzę zdobywaną w bibliotekach, jak poprzez rozmowy z ludźmi. Ten ostatni czynnik sprawia, że „Miasta dżinów” nie czyta się jak typowej książki historycznej. Znaleźć w niej można elementy reportażu, a nawet osobiste wzmianki, które ładnie komponują się w jedną całość. A przede wszystkim – nie dominują nad tym co, dla autora najważniejsze. Czyli nad dziejami Delhi, jednego z najstarszych miast świata.

Dalrymple stopniowo cofa się coraz bardziej w głąb przeszłości metropolii, za punkt wyjścia mając zawsze teraźniejszość. Szuka powiązań między tymi momentami w czasie, zapoznając nas z losami królów, świętych mężów, podróżników i malowniczych awanturników. A także zwykłych mieszkańców, na których życiu odcisnęły piętno decyzje polityków lub po prostu zmieniający się świat. Dziwnie się czułam, czytając o delhijczykach, którzy musieli opuścić swoje miasto w 1947 roku, po tym jak podzielono kraj na hinduistyczne Indie i muzułmański Pakistan. O ludziach, którzy zabrali ze sobą nazwy ulic, dzielnic, sklepy, przysmaki, a przede wszystkim tęsknotę. Oraz o innych ludziach, tych, którzy zajęli opustoszałe domy, zakasali rękawy i postanowili się jak najlepiej urządzić w nowym otoczeniu *. Fakt podziału, dramatyczna w skutkach wymiana ludności i towarzyszące im rzezie były mi znane. William Dalrymple nadał im ludzką twarz, tchnął w nie życie, z masy wyłuskał człowieka. Tego rodzaju zabieg często stosuje w swojej książce, odmalowując jednocześnie przed naszymi oczami morze ruin, imponujące pozostałości pałaców, świątyń, grobowców pokonanych przez czas, ale wciąż wykorzystywanych przez mieszkańców miasta.

Autor miał szczęście spotkać rozmówców, którzy swoim sposobem bycia, profesją lub pochodzeniem świadczą o jakiejś części przeszłości Delhi. Są wśród nich hidżrowie, eunuchowie niegdyś pełniący ważne funkcje na dworze Wielkich Mogołów, obecnie sprowadzeni do roli kuglarzy. Córki pułkownika, których młodość przypadła na czasy brytyjskiego kolonializmu oraz ostatnia z rodu, autentyczna mogolska księżniczka na skromnej posadzie bibliotekarki. Archeolog, który pomaga mu dotrzeć do sedna „Mahabharaty”, indyjskiego eposu narodowego. Potomkowie rodzin anglo-indyjskich, nie akceptowanych przez żadną ze stron, z których się wywodzą. Czy nawet nie idący z duchem czasu kaligraf.

Do wszystkich zalet „Miasta dżinów” dorzucę jeszcze nowe słowa i pojęcia. Lubię je zbierać, bo rzadko się zdarza, bym z jakimś miała do czynienia po raz pierwszy. Tym razem natrafiłam na Lutyensowskie, czyli zaprojektowane przez brytyjskiego architekta Lutyensa (nie doczekał się hasła po polsku w wikipedii) oraz Transoksania, kraina między rzekami Amur-daria i Sur-daria, miejsce narodzin Tamerlana. A to tylko ułamek ekscytujących odkryć, jakich dokonałam dzięki tej książce!

*na przykład Ella Maillart, szwajcarska dziennikarka z jej „Wysłanniczką specjalną do Mandżurii

*doświadczenia delhijczyków są bardzo podobne do przeżyć starych breslauerów i nowego pokolenia wrocławian

piątek, 25 marca 2016

Elisabeth Åsbrink, W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa



Elisabeth Åsbrink, W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa, tłum. Irena Kowadło-Przedmojska, wyd. Czarne

Jurorzy Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki nie mają łatwego zadania. Co roku mierzą się z świetnymi tekstami, z historiami, które nie mogą nie poruszać, z wiedzą na temat człowieczeństwa w całej jego różnorodności. Co do mnie, to ledwie udaje mi się uszczknąć ułamek nominowanych książek. I to zazwyczaj z opóźnieniem. Tym bardziej nie wiem, jak mogłabym wybierać spośród tak wielu wyśmienitych typów. W roku 2014 zwyciężyła Elisabeth Åsbrink, chociaż ja obstawiałam „Zawsze piękne” Katherine Boo, opowieść o mieszkańcach bombajskich slumsów, którą akurat przeczytałam. Zachęcona opinią Ekrudy (której wybory czytelnicze oraz pięknie napisane recenzje polecam) sięgnęłam po „W Lesie Wiedeńskim szumią drzewa” i …

książka Åsbrink jest inna od tej, którą napisała Boo. Nie lepsza, nie gorsza, po prostu inna. Różni się od tamtej tematyką, ujęciem problemu, warsztatem. Poruszyła też we mnie zupełnie inne struny. Książka Åsbrink podejmuje się często eksploatowanego, choć mającego swoją wagę tematu drugiej wojny światowej i zagłady europejskich Żydów, wyciągając na światło dzienne fakty znane ledwie nielicznym. Ale nie one są najważniejsze. Tak samo postrzegam informacje o nazistowskich ciągotach Ingvara Kamprada, właściciela Ikei, w latach młodości. Dla mnie książka Åsbrink tak naprawdę jest opowieścią o pewnej zwyczajnej rodzinie, w której wojna dokonała rozłamu, oddzieliła dorastające dziecko od rodziców i krewnych, odebrała mu możliwości rozwoju i właściwe miejsce w życiu.

Dzieckiem tym był Otto Ullman, jedno z ponad setki żydowskich dzieci, które na czas wywieziono do Szwecji. Otto przeżył. Nie głodował, uczył się konkretnego fachu na szwedzkiej wsi. Z czasem znalazł też przyjaciół, w tym Ingvara Kamprada, któremu – choć popierał Hitlera – nie przeszkadzało pochodzenie Ottona. Los wiedeńczyka pod wieloma względami był po stokroć lepszy niż wielu jego europejskich rówieśników i ich rodzin. Taki, jaki wymarzyła dla niego matka, obserwując z ojcem coraz to większe obostrzenia dotykające austriackich Żydów włącznie z realną groźbą śmierci. A jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, że w Ottonie pozostała po tym okresie jakaś pustka, emocjonalne pęknięcie, którego nie był w stanie wyleczyć czas.

Być może dlatego, że w książce Åsbrink brak jego głosu, spojrzenia wstecz i oceny wydarzeń z jego punktu widzenia. Dzieje Ottona poznajemy za pośrednictwem autorki i... listów. Rodzice Ottona pisali do syna często, starając się dodać mu otuchy, wzmocnić, zapewnić o miłości. Chcieli pomóc swojemu chłopcu, mieszkańcowi dużego miasta, w zaaklimatyzowaniu się w nowych, obcych warunkach. Mimo odległości robili, co mogli, by nadal uczestniczyć w jego życiu. Przy tym celowo unikali przykrych, z czasem coraz bardziej drastycznych szczegółów codziennej egzystencji w hitlerowskim Wiedniu, do których po latach dotarła szwedzka pisarka. Ich starania budzą mój podziw i jednocześnie smutek. Czuję ich ulgę z powodu wyjazdu Ottona pomieszaną z niepokojem o niego. I rozpaczą, że być może nigdy się więcej nie zobaczą. Między wierszami odczytuję ich tęsknotę za obecnością syna.

Mocną stroną prozy Åsbrink jest to, że autorka nie porównuje historii Ullmanów z innymi rodzinami, nie licytuje, która była tragiczniejsza w skutkach. Bierze pod lupę konkretne osoby, pozostawiając wrażliwości czytelników ocenę tego, co je spotkało. W moim przypadku zadziałało to tak, że chociaż od przeczytania przeze mnie „W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa” minął już ponad rok, wciąż myślę o nastoletnim Ottonie, jego matce i ojcu. Nie potrafię być obojętna wobec ich historii. Zawsze będzie mi ona towarzyszyć.

czwartek, 17 marca 2016

Małgorzata Saramonowicz, Xięgi Nefasa. Trygław, władca losu



Małgorzata Saramonowicz, Xięgi Nefasa. Trygław, władca losu, wyd. Znak

W najnowszej powieści Saramonowicz odżywa konflikt dwóch braci z rodu Piastów o pierwszeństwo i przywództwo. Rywalizacja między starszym, ale pochodzącym z nieprawego łoża Zbigniewem a młodszym Bolesławem, którego znamy jako Krzywoustego. „Xięgi Nefasa” to udany przykład wykorzystania rodzimych dziejów w literaturze popularnej dzięki przemyślanej strategii autorki.

Xięgi Nefasa” budzą uczucie grozy, przerażają, niekiedy wręcz wywołują odrazę. W tej powieści duże znaczenie ma wiedza tajemna, magia, dawne rytuały, ale to nie one są źródłem okropności wywołujących tak mocny efekt. Wręcz przeciwnie. Małgorzata Saramonowicz wykorzystuje nadprzyrodzone elementy lekką ręką, nie tłumaczy ich przyczyny ani pochodzenia. Nie kreuje też czarodziejskich istot. Zamiast tego luźno podchodzi do historycznych faktów, a za punkt wyjścia stawia współzawodnictwo synów Władysława Hermana w sprawach alkowy i potrzeby spłodzenia męskiego potomka.

Średniowieczna Polska według autorki to ogromne dzikie puszcze, nieliczne gospody, tępione mieczem, ale wciąż prężnie trzymające się pogaństwo. Poznajemy ją za pośrednictwem Nefasa, wiernego sługi Bolesława, człowieka wykształconego o niejasnym pochodzeniu, cudzoziemca, którego łatwo skojarzyć z Gallem Anonimem, autorem pierwszej polskiej kroniki. Nefas spogląda wstecz na dramatyczne wydarzenia związane z narodzinami trójki dzieci, którymi poprzysiągł się opiekować, a z których jedno zostało przeznaczone do objęcia tronu. Nefas powoli zapisuje strony kroniki i jednocześnie raczy nas prawdziwą wersją wydarzeń. To właśnie ona jest pełna okropieństw i okrucieństwa odbiegających od oficjalnego przekazu.

Fantasy Małgorzaty Saramonowicz jest z gruntu nierozrywkowa i nie nazwałbym jej ani lekką, ani przyjemną. Napisana dość prostym stylem, z bohaterami zaznaczonymi grubą kreską całkiem nieoczekiwanie kieruje myśli w stronę ludzkiej natury i tego, co ludzie są w stanie uczynić z żądzy władzy, dumy i ambicji. To tylko momenty, ale takie, że trudno je wyrzucić z pamięci. Aż mnie korci, by dowiedzieć się, czy są one owocem wyobraźni pisarki czy znalazła je w przekazach historycznych? Te sceny i związana z nimi niepewność, co do ich prawdziwości, dodają lekturze smaczku. Bez nich byłaby to mało udana i nudna powieść. Podoba mi się, że Małgorzata Saramonowicz wybrała nieszablonowy - jak na powieść zaliczaną do fantastyki - sposób, by wstrząsnąć czytelnikami. Jest bardziej wiarygodny i zwracający uwagę niż opisy starodawnych obrzędów, których znaczenia nie znamy i których nie jesteśmy w stanie odtworzyć, choć kilka okruchów słowiańskich wierzeń zaadaptowało chrześcijaństwo.

W świetle tego być może nie ma większego znaczenia to, że autorce zdarzyło się popełnić błąd jeszcze na samym początku. Najpierw narrator jej powieści, Nefas, podkreśla, jak rzadka w tamtych czasach, nawet na dworze Bolesława była umiejętność pisania i czytania. Po czym wspomina, jak to jego książę wysłał list (!) do kapłanów Trygława. Ciekawe, w jakim alfabecie/języku był napisany? Ale to już moje czepialstwo. Poza tym polecam, choćby dla ciekawości, by zobaczyć, co może być bardziej złowrogiego od dziwożon, mamun i utopców. Których w „Xięgach Nefasa” nie znajdziecie.

czwartek, 3 marca 2016

Henning Mankell, Grząskie piaski



Henning Mankell, Grząskie piaski, tłum. Ewa Wojciechowska, czyta Leszek Filipowicz

Wiedziałam, że Henning Mankell był nie tylko autorem poczytnych kryminałów. Niemniej skala jego zainteresowań i zajęć przerosła moje oczekiwania. „Grząskie piaski” powstały u schyłku życia pisarza, wtedy gdy dowiedział się on o swojej chorobie nowotworowej i podjął leczenie, nie przewidując ani jego skuteczności ani przebiegu. Nie jest to jednak pamiętnik z pobytu w szpitalach, opis terapii czy wykaz branych leków. Henning Mankell w „Grząskich piaskach” spogląda na swoje życie, wybierając z niego momenty znaczące i ważne dla niego samego. Mimo wielu osobistych i prywatnych szczegółów, wspomnień z dzieciństwa, lat młodzieńczych i w końcu dojrzałych, nie odniosłam wrażenia, że znam biografię Mankella na wylot. Znajomość każdego wydarzenia,  każdej daty i faktu nie okazała się potrzebna.

Zamiast tego ofiarowano mi to, co składa się na esencję osobowości i charakteru tego człowieka. Jego wyjątkowość i spojrzenie na świat. W „Grząskich piaskach” jest miejsce na przemyślenia i obserwacje, wnioski z ciekawych lektur, znaczące spotkania i zdarzenia, z których Mankell czerpał swoje doświadczenie lub które nadawały jego egzystencji nowy kierunek, pomagały odnaleźć poczucie sensu lub cudowności istnienia. To dużo więcej niż oferuje większość autobiografii. „Grząskie piaski”, choć pozbawione porządku chronologicznego, nie mają w sobie nic z przypadkowości i chaosu. Henninga Mankella interesuje i drugi człowiek i ludzkość jako taka. W szczególności to, co pozostało po naszych odległych w czasie przodkach oraz to, co my zostawimy następnym pokoleniom.

Ciekawy jest również jego stosunek do przemijania i choroby, która ostatecznie okazała się śmiertelna. Mankell nie ukrywa swojego braku wiary w Boga czy jakąkolwiek inną wyższą istotę, która miałaby wpływ na ludzki los. Nie wiem, jakie były jego ostatnie chwile, ale „Grząskie piaski” nie są przepełnione rozpaczą czy strachem. Są opowieścią człowieka, który godzi się z tym, co nieuniknione. Bywa na badaniach, podejmuje się terapii, ale w tekście skupia się nie na szansach na dalszy ciąg życia, ale na tym, co już go spotkało i ukształtowało.

Ci, którzy znają kryminały Mankella o szwedzkim policjancie Kurcie Wallanderze, zobaczą dzięki „Grząskim piaskom”, jak wiele ma jego bohater z niego samego. Pewien sposób odbioru rzeczywistości i wewnętrzne zrównoważenie, dodatkowo świetnie podkreślone głosem lektora, Leszka Filipowicza. Wyjaśni się także, skąd tak częste w jego prozie wątki afrykańskie. Jest to o tyle znaczące, że Mankell o Wallanderze wspomina... ledwie raz! Ja odnalazłam policjanta ze Skanii również w opisie strasznego wybuchu zazdrości – przykład na to, że pisarze czerpią z własnych doświadczeń.

Grząskie piaski” nie mają wartkiej akcji czy dialogów. Nie opierają się na datach czy suchych faktach. Za to dają możliwość poznania drugiego człowieka w najpełniejszym możliwym wymiarze. I to bez wszystkich intymnych szczegółów, zwłaszcza natury erotycznej, które co niektórzy wręcz czują się w obowiązku ujawniać.

niedziela, 28 lutego 2016

Katarzyna Surmiak-Domańska, Mokradełko



Katarzyna Surmiak-Domańska, Mokradełko, Wydawnictwo Czarne

Niewielka książeczka w twardej oprawie, w której aż kipie od emocji. Katarzyna Surmiak-Domańska przygląda się w niej dojrzałej kobiecie, która jako dziecko była molestowana przez ojca przy milczącej aprobacie matki. Halszka Opfer nie zepchnęła tamtych wydarzeń głęboko do podświadomości, nie zapomniała. Pod pseudonimem napisała o tamtych wydarzeniach książkę. „Kato-tato” wzbudził swego czasu falę zainteresowania i współczucia. Lecz Surmiak-Domańską interesuje reakcja najbliższych Halszki, to jak ją postrzegają i oceniają decyzję o ujawnieniu tak intymnych i wstydliwych wydarzeń. Okazuje się, że Halszka z trudem mieści się w stereotyp ofiary. Jej zachowanie uwiera mniej lub więcej, ale uwiera. To szokująca konkluzja, zwłaszcza w kontekście tego, że kilka kobiet z otoczenia Halszki również doświadczyło przemocy seksualnej. Może nie w takim stopniu, nie w tym wieku, co Halszka, ale zawsze.

Możliwe, że zamysłem dziennikarki było zbadanie tylko tego zagadnienia. Jednak w pewnym momencie jej reportaż zaczyna przybierać inną formę. Ciężar ciężkości przenosi się na obecne relacje między matką, która udawała, że nie wie, a pozostawioną samą sobie córką. To opis przyciągania i odpychania, emocjonalnego terroru, któremu podlegają obie strony. Szukanie potwierdzenia miłości i próby odkupywania winy, ale nie takie, jak byśmy mogli oczekiwać i jakich potrzebuje Halszka. W niej wciąż tkwi tęsknota za matką, która kocha i broni, a przynajmniej przyznaje się do bierności i przymykania oczu na to, czego nie można było nie zauważyć. Do słowa „przepraszam” z jej ust. To ta część książki, w której wyjdą na jaw szczegóły z dzieciństwa Halszki. Wstrząsające, chociaż wydawałoby się, że współcześnie nic nie jest w stanie nas wzburzyć. To zasługa Surmiak-Domańskiej, która nie ujawniła ich wcześniej, choć oczywiście w ogólnym zarysie zapoznała czytelników z historią swojej bohaterki.

O skali zaangażowania dziennikarki może świadczyć fakt, że ona sama w pewnym momencie staje się bohaterką własnego reportażu. Osobą, której się powierza swoje przemyślenia i która, jeśli pozwala sobie na jakiś komentarz, to raczej skierowany do czytelników, nie rozmówców. Dziennikarka stara się zachować obiektywizm, ale czy jest to możliwe, gdy w grę wchodzi krzywda na bezbronnym dziecku? Tak straszna i ponawiana po wielokroć, że nie zmazuje jej upływ czasu, temperament ofiary, ani nawet to, że przebaczyła swojemu oprawcy.

Mokradełko” to wypowiedzi osób złączonych ze sobą przez los i postawionych wobec tych samych faktów. Surmiak-Domańska uchwyciła ich reakcje, oddała głos, nam pozostawia zastanawianie się nad niepojętymi meandrami ludzkiej psychiki. A jest o czym pomyśleć, chociaż objętość „Mokradełka” może temu przeczyć. Siła rażenia tej książeczki jest jednak piorunująca.

czwartek, 11 lutego 2016

Piotr Ibrahim Kalwas, Egipt: haram halal



Piotr Ibrahim Kalwas, Egipt: haram halal, wyd. Dowody na Istnienie

Dlaczego w Egipcie nie trzepie się dywanów na dworze i czym różnią się salafici od członków Bractwa Muzułmańskiego? Dlaczego Egipcjanie uważają, że mają najlepszą kuchnię świata i kto z nich popiera rządy armii? Co czeka tych, którzy zmienią wyznanie? I dlaczego najpopularniejszą zachodnią książką, jedną z nielicznych, które są tu tłumaczone, jest akurat „Mein Kampf”? To wszystko i więcej znajdziemy w „Egipcie: haram halal” Piotra Ibrahima Kalwasa. Książce na swój sposób osobistej i naznaczonej dziennikarską dociekliwością.

Kalwas to polski dziennikarz, który nawrócił się na islam i zamieszkał na stałe z rodziną w egipskiej Aleksandrii. Jego teksty są interesujące, ponieważ powstały po okresie zachłyśnięcia się nowym, tak naturalnym dla każdego neofity. Bywają krytyczne, ale pozbawione zgorzknienia, które może wywołać utrata złudzeń czy stanięcie twarzą w twarz z pozbawioną piękna rzeczywistością. Kalwasowi nie przeszkadza ona przyznawać się do zachwytu arabskim światem, jego smakami i kolorami, nawet jeśli przeważają w nim śmieci na ulicach, religijna hipokryzja oraz niepotrzebne okrucieństwo wobec obrzezywanych kobiet i zarzynanych z pobudek religijnych zwierząt.

Religia to najważniejszy punkt odniesienia książki Kalwasa. Rzutuje ona na niemal wszystkie dziedziny życia, wkracza i w przepisy prawne i w intymne chwile pomiędzy ludźmi. Stosunek do niej decyduje, jak Egipcjanie nawzajem się postrzegają, jak funkcjonują społecznie i jak sobie radzą na co dzień z restrykcyjnymi nakazami, które decydują o tym, co jest haram, czyli zabronione, a co jest halal – dozwolone. Napięcia, jakie pojawiają się za sprawą tych pojęć prowadzą do zjawisk zadziwiających z naszego europejskiego punktu widzenia. Na przykład takich jak te, gdy manifestujące swą religijność muzułmanki w hidżabach na głowach jednocześnie są mocno wymalowanymi dziewczętami w obcisłych ciuchach. Gdy ulice usiane są puszkami i butelkami po alkoholu, którego... nikt w Egipcie nie pije. I gdy telewizja emituje filmy ze scenami przemocy, a cenzuruje pocałunki i nagość nawet za cenę zrozumiałości.

Kalwasa fascynuje takie podejście do islamu, widzi w nim bierność wobec uświęconej setkami lat trwania tradycji, strach przed samodzielnym myśleniem i wrogą reakcją otoczenia. Jego przewagą jest praktykowanie tej samej religii, co większość Egipcjan. Niekiedy celowo się do tego nie przyznaje, chcąc wychwycić wszystkie niuanse i dotrzeć do sedna zakłamania. Tym bardziej, że stosunek Egipcjan do islamu wykracza poza przysłowiowe cztery ściany, nie jest sprawą prywatną i ma duży wpływ na politykę tego kraju.

Egipt: haram halal” oferuje nam szersze spojrzenie na współczesny Egipt i jego bolączki niż tylko wyrwane z kontekstu scenki rodzajowe czy ciekawostki, na jakie mógłby natrafić przeciętny turysta. Nie ma w sobie nic z przewodnika, dlatego ktoś, kto sięgnie po ten tytuł nie znajdzie tu żadnych zachęcających do zwiedzania opisów czy zdjęć. Dużym plusem książki są rozmówcy autora wywodzący się z różnych środowisk i prezentujący różne poglądy. Kalwas zadał sobie trud, by znaleźć na przykład egipskich ateistów, a nawet uczestników nielegalnego koncertu heavy metalowego. Paradoksalnie ich istnienie jest nadzieją na inny, pozbawiony obłudy Egipt.