piątek, 29 maja 2015

Giovanni Cocco, Amneris Magella, Cienie na jeziorze




Giovanni Cocco, Amneris Magella, Cienie na jeziorze, tłum. Stanisław Kasprzysiak, wyd. Oficyna Literacka Noir sur Blanc

Zjawiskowe jezioro Como, uderzające piękno alpejskich szczytów, surowy urok romańskich kościółków są scenerią „Cieni na jeziorze”, kryminału, w którym na pierwszy plan wysuwa się nie sensacja i fizyczne zagrożenie, ale romantyczna miłość i wątki obyczajowe. To kolejna przeczytana przeze mnie powieść kryminalna, która wymyka się klasycznym schematom. I to pomimo dokonanego już na samym początku powieści ponurego znaleziska na trasie budowy nowego górskiego tunelu. Oraz pomimo głównej bohaterki Stefanii, która pracuje jako komisarz włoskiej policji.

Zresztą postać Stefanii również wyłamuje się z konwencji. Poznajemy ją bowiem nie tylko jako funkcjonariuszkę, ale przede wszystkim jako wiecznie zabieganą samotną matkę, rozwódkę, która czerpie przyjemność z nowej znajomości, przyjaciółkę, która stara się nie przekraczać granic, które mogłyby zachwiać relacjami z bliskim jej mężczyzną, a u którego ceni intelekt i zdolność logicznego myślenia. Stefania to także osoba rozkochana w swoich rodzinnych stronach i dobra szefowa dla swoich podwładnych. Jest też konsekwentna i uparta. Kiedy intuicja podpowiada jej, że warto zbliżyć się do pewnej bogatej rodziny, właścicieli terenu, gdzie znaleziono ludzkie szczątki, słucha jej mimo niechęci szefostwa do zawracania głowy osobom wpływowym i zamożnym. Jej działania stają się coraz bardziej dyskretne, a śledztwo zaczyna przynosić pierwsze rezultaty.

Cienie na jeziorze” to taki typ powieści, w której duże znaczenie mają bezpośrednie rozmowy ze świadkami wydarzeń i wyłapywanie nieścisłości w niewymuszonych zeznaniach. Równie dużą rangę mają historyczne zawirowania, w tym wypadku dotyczące chaosu końcówki drugiej wojny światowej i przemytniczego charakteru tego terenu Włoch, sąsiadującego z neutralną Szwajcarią. Co ciekawe, mimo różnic, jakie lubi się wskazywać, dzieląc Włochy na bogatą, uprzemysłowioną Północ i biedne, skażone mafijnymi wpływami Południe, wszystkich Włochów charakteryzuje chyba miłość do jedzenia. Stefania co prawda zbyt często musi się ratować gotowymi daniami na wynos, ale i tak w tekście pojawiają się wzmianki o miejscowych specjałach, desery są na porządku dziennym, a ja zamierzam odtworzyć w swojej kuchni jej przepis na smażone sieje (choć nie zaręczam, że akurat to będą takie ryby). Ich opis powoduje natychmiastowy ślinotok!

„Cienie na jeziorze” nie są lekturą, która oferuje mnogość sensacyjnych wątków. Niemniej czytało mi się ją dobrze i nie mam do niej zastrzeżeń. A Stefanię zwyczajnie polubiłam – za jej dążenie do odkrycia prawdy i autentyczne zainteresowanie człowiekiem, który został zamordowany kilkadziesiąt lat przed jej narodzinami. Chociaż wygodniej byłoby sobie odpuścić.

poniedziałek, 25 maja 2015

Antonio Garrido, Człowiek, który czytał umarłych



Antonio Garrido, Człowiek, który czytał umarłych, tłum. Grzegorz Ostrowski, Joanna Ostrowska, wyd. Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz S.C.

Dawne Chiny na wyciągnięcie ręki.

Brak mi słów, by jednoznacznie określić tę książkę. Sam autor uważa ją przede wszystkim za powieść historyczną, ale zawiera ona elementy sensacji, kryminału i powieści obyczajowej, a nawet przygodowej. Bowiem niemal co stronę Song Ci musi się mierzyć z nowym niebezpieczeństwem, ryzykiem rozpoznania i brakiem nadziei na sprawiedliwość. Garrido oparł jego losy na autentycznej postaci trzynastowiecznego chińskiego uczonego, któremu zawdzięczamy uporządkowanie już istniejących i stworzenie zupełnie nowych metod śledczych oraz napisanie pięciotomowego kompendium medycyny sądowej (niektóre z jego technik są używane do dzisiaj!).

Powieść jest swobodnym autorskim wyobrażeniem młodzieńczych lat Songa Ci. Za to tło obyczajowe i historyczne możemy uznać za wiarygodne, biorąc pod uwagę podaną na końcu bibliografię, słowniczek najważniejszych pojęć i zjawisk oraz listę osób, które wspomogły pisarza w zdobyciu niezbędnej wiedzy na temat pewnych faktów historycznych oraz chińskich zwyczajów, a także metod, procedur i narzędzi badawczych używanych w tamtej epoce.

Songa Ci poznajemy w chwili, gdy jest on pełen nadziei na przyszłość. Z powodu żałoby (uwaga! ważny chiński obyczaj!) jego ojciec musiał wrócić do rodzinnej wsi, porzucić urzędniczą pracę i zabrać z sobą całą rodzinę, w tym Ci, który w międzyczasie rozpoczął naukę pod opiekuńczymi skrzydłami sędziego Fenga. Okres odosobnienia rodziny miał jednak niedługo minąć, a tym samym Ci mógłby powrócić do przerwanych studiów. Ku zdumieniu Ci nic jednak nie wychodzi z tych planów, a znalezienie na polu obciętej głowy sąsiada sprowadza na jego rodzinę nieszczęście za nieszczęściem. To początek ucieczki i tułaczki Ci, który jako podejrzany o przestępstwo udaje się do Lin'anu, ówczesnej stolicy cesarstwa. Tu poznaje nędzę i głód, ale wrodzona inteligencja oraz umiejętność odczytywania przyczyn śmierci ze śladów pozostawionych na ciałach zmarłych prowadzi go na cesarski dwór. Tu jednak czyha na niego chyba jeszcze więcej niebezpieczeństw niż w podejrzanych zaułkach i spelunkach stolicy.

Zdaję sobie sprawę, że to tak nie wygląda, ale naprawdę unikam szczegółowego opisu. Po pierwsze potrzebowałabym na to dużo więcej miejsca. A po drugie zależy mi, by potencjalnemu czytelnikowi czytało się historię Ci podobnie jak mi – z przyjemnością płynącą z wartkiej akcji, ciekawych rozwiązań fabularnych, powracania do wydawałoby się zamkniętych już wątków oraz z postaci potraktowanych w wielowymiarowy sposób. Dla mnie „Człowiek, który czytał umarłych” jest przede wszystkim świetną powieścią przygodową, nieprzewidywalną i niemal co stronę oferującą jakiś nowy przełom, nowe wydarzenie, które nie pozwalają na nudę i bezmyślne kartkowanie stron.

Nie dziwię się, że za ten tytuł Antonio Garrido został wyróżniony kilkoma nagrodami za najlepszą powieść historyczną, a jego książka otrzymała nominację do Edgar Allan Poe Award. W dodatku starania autora, by jak najlepiej przedstawić metody badawcze Songa Ci, przyniosły rewelacyjne efekty. Fragmenty, w których Ci udowadnia, w jaki sposób zmarła dana osoba i czy jej śmierć należała do naturalnych, należą do równie atrakcyjnych, jak wątki awanturnicze. Dla kogoś, kto lubi serię autorstwa Kathy Reichs z antropolożką kliniczną, Temperance Brennan, w roli głównej (lub zekranizowany na jej podstawie serial „Kości”), powieść Garridy jest jak znalazł. W dodatku jest dużo lepiej napisana, a już na pewno przetłumaczona.

Marta Guzowska, Wszyscy ludzie przez cały czas



Marta Guzowska, Wszyscy ludzie przez cały czas, wyd. W.A.B.

Marta Guzowska napisała serię kryminałów, która intrygująco obiega od klasyki gatunku. Brak typowego śledztwa, barwna postać profesora antropologii Mario Ybla, teren wykopalisk archeologicznych i zebrane wokół grono naukowców, które za sukces i ogólnoświatowy rozgłos jest gotowe na wszystko – to według mnie najważniejsze elementy prozy Guzowskiej, czynnej archeolożki i pisarki. Co prawda nie znam jej drugiej z kolei powieści zatytułowanej „Głowa Niobe”, ale takie właśnie elementy znalazłam i w „Ofierze Polikseny” (za nią Guzowska otrzymała nagrodę Wielkiego Kalibru dla najlepszej powieści kryminalnej!), i w najnowszej książce „Wszyscy ludzie przez cały czas”.

Konfiguracja, którą zastosowała autorka w „Ofierze Polikseny”, nie traci nic ze swojej świeżości w trzeciej części cyklu. Czytelnik niemal cały czas ma przyjemność dobrze się bawić, obserwując profesora Ybla w akcji (celowo używam słowa „niemal”, bo bądź co bądź trupów tu nie brakuje, także całkiem „świeżych”). Jego bezczelne, aspołeczne z gruntu uwagi, brak chęci do przypodobania się komukolwiek, skupienie na własnym ego i potrzebach przy jednoczesnym profesjonalizmie w odczytywaniu śladów ludzkiej aktywności z pozostałości kilkusetletnich szkieletów - są gwarancją dobrze spędzonego czasu z książką. Mario Ybl to taki doktor House wśród archeologów i antropologów. Jak się przekonamy, jego rzucające się w oczy wady – łącznie z potrafiącym wytrącić z równowagi brakiem hipokryzji – i tak nijak się mają do ambicji i ukrytych motywów pozostałych bohaterów powieści. Może tylko lepiej skrywających swoje prawdziwe cele pod płaszczykiem ogłady i odpowiednich zachowań, które uważamy za dowód dobrego funkcjonowania w społeczeństwie. Prawie że nie ma tu osoby, która w odpowiednim momencie nie pokaże się z innej strony (przyznaję, że nie w każdym przypadku od razu tej złej). Bywa to naprawdę zaskakujące, na przykład odnośnie archeologa Roberta czy mojego ulubieńca w tej kategorii – nieporadnego w realnym świecie Karla.

Działania Maria nie przypominają zwyczajnego śledztwa. Skłamałabym też, gdybym twierdziła, że pochłaniał go tylko problem zamordowanej dziewczyny znalezionej z kością gnykową w dłoni. Tak samo „Wszyscy ludzie...” nie są tylko kryminałem, ale – może nawet przede wszystkim – bezlitosnym portretem naukowego światka, w którym zamiast szlachetnego oddania się badaniom dominuje żądza władzy i sławy. Dorzućmy do tego lokalne kreteńskie zwyczaje oraz kapryśną pogodę, której żaden turysta nie skojarzy z tą słoneczną wyspą – i wychodzi nam powieść, przy której nie ma się jak nudzić!

środa, 20 maja 2015

Anna Herbich, Dziewczyny z Syberii. Prawdziwe historie




Anna Herbich, Dziewczyny z Syberii. Prawdziwe historie, wyd. Znak Horyzont

Każda z historii opisanych przez Annę Herbich to gotowy scenariusz na film. Może co najwyżej zawierałby on więcej szczegółów, bez których jednak wersja książkowa doskonale się obywa. Bo to, co opowiadają bohaterki „Dziewczyn z Syberii”, widzimy oczami wyobraźni – zabójczą śnieżycę zwana purgą, kominy baraków ledwo wystające nad śnieg, bajeczną bujność przyrody i ludzką nędzę. Mnie jeszcze podczas lektury brzęczały uparcie w głowie pytania: - Co ja bym zrobiła na ich miejscu? Jak bym się zachowała? Czy przetrwałabym? Determinacja i silna wola to jedno, ale zwykły łut szczęścia, a czasem czyjaś niespodziana ludzka życzliwość są równie znaczące i mogą decydować o przeżyciu. Tak jak jabłuszko – niespotykany na Syberii rarytas – zostawione na szpitalnym stoliku. Lekarz, który pozwolił dłużej zostać dużej na oddziale. Oficer śledczy z łagru, który byłą łagiernicę bez papierów podawał podczas kontroli w pociągu za swoją żonę. To tylko kilka przykładów.

Tytułowe „Dziewczyny z Syberii” łączą ciężkie przeżycia z lat młodości. Wywózka na wschód, nakaz pracy, ciągły głód, lata beznadziei, trudne decyzje, które znacząco wpływały na ich dalsze losy. Głównym powodem kary była polska narodowość, stąd w gronie wspominających pań jest i taka, którą wysłano pociągiem towarowym na wschód w wieku... 10 lat! I to jako jedyną z rodziny. Dodatkowym - działalność konspiracyjna, zwłaszcza gdy dotyczyło to kresowiaków, który z dnia na dzień budzili się nie w Polsce, ale w Związku Radzieckim. Dla nich najbardziej gorzką chwilą było huczne świętowanie zakończenia wojny, w którym nie mogli uczestniczyć ani się z niego cieszyć.

Opowieści „Dziewczyn z Syberii” czyta się bardzo dobrze. Autorka nie potraktowała ich tylko jako materiał historyczny, który trzeba podać dosłownie, tak jak został opowiedziany ze wszystkimi nieuniknionymi mankamentami języka mówionego. Wspomnieniom swoich bohaterek nadała atrakcyjną formę, zaczynając niemal każdy rozdział od wydarzeń, które najbardziej przykuwają uwagę czytelnika. Dopiero potem wraca do porządku chronologicznego, opisując ich słowami dzieciństwo, młodość, dodając więcej szczegółów z lat spędzonych w łagrach oraz pokazując, jak wyglądało życie po nich (a bywało ono pasjonujące!). Ta bezpośrednia narracja daje niesamowite wrażenie osobistego kontaktu z opowiadającymi, podkreśla ich wyjątkowość i indywidualność. Czuć, że nie są one obojętne dla Anny Herbich, która zadedykowała swoją książkę „Cioci, która przeszła przez osiem sowieckich więzień, aby umrzeć na tyfus w Teheranie”. To zdanie przypomina, że nie wszyscy mieli szczęście powrócić do domu. Że czasem żelazna wola przegrywała z wyniszczonym organizmem...

Dziewczyny z Syberii” odbieram jako wyraz podziwu dla tych, którym się udało, ale też jako szczere upamiętnienie wszystkich, którzy zostali pochowani na wygnaniu. Niesamowite jest to, że panie opisujące swoje przeżycia, tak świetnie się trzymają. Mają po osiemdziesiąt lat, a niektóre nawet dobiegają setki. Ich historie, mimo pewnych punktów stycznych, są niepowtarzalne. Cieszę się, że zostały oddane w sposób jasny i bezpretensjonalny, bo pozbawione patosu mają duże szanse, by zaistnieć w świadomości młodego pokolenia.

czwartek, 14 maja 2015

Remigiusz Grzela, Obecność. Rozmowy




Remigiusz Grzela, Obecność. Rozmowy, wyd. Drzewo Babel

Czytałam wiele wywiadów. Nie brakowało wśród nich tych niezapomnianych, profesjonalnych w każdym calu. Trafiło się też kilka takich, które mnie nie wciągnęły, nawet pomimo ciekawych rozmówców. Wywiady przeprowadzone przez Remigiusza Grzelę należą do tych wyjątkowych. Wyróżnia je nawet nie tyle tematyka, co nastrój intymności, jaki panuje między autorem a rozmówcami. Wiem, że częściowo mają na to wpływ ich wcześniejsze kontakty na gruncie towarzyskim, może nawet przyjacielskim. Dziennikarz nie ukrywa prywatnego charakteru tych znajomości, a nawet podkreśla go w tekście. Ponieważ w większości są to osoby znane Grzeli nie tylko z osiągnięć i nazwiska, być może dlatego tak otwierają się przed nim. Dzielą swoimi przemyśleniami i wspomnieniami na temat ukochanych, bliskich, tych, którzy umarli i których obecność, nawet najkrótsza, pozostawiła po sobie ślad. Bohaterowie wywiadów Remigiusza Grzeli niejako przy okazji mówią nam o sobie samych. To także wyróżnia „Obecność” spośród książek tego typu - sprawianie, że ludzie naturalnie i w niewymuszony sposób odsłaniają swoje wnętrze i indywidualne cechy charakteru.

Paradoksalnie tak się składa, że wywiadowi zamykającemu książkę, temu z Julią Hartwig, brakuje akurat tego czegoś i w moim odczuciu odstaje on reszty. W tej rozmowie wyraźnie czuć szacunek. I dystans pokoleniowy, który nie pozwala na przekroczenie pewnych granic i który wyznacza, o czym powinno się mówić, a jakich tematów unikać. Trudno mi powiedzieć, czy narzuciła go poetka czy jego istnienie odgórnie uznał sam dziennikarz. Niemniej w przypadku Julii Hartwig bezpieczniejszymi pytaniami okazały się te dotyczące wierszy niż ludzi. Ale może to tylko takie moje subiektywne wrażenie?

Pragnę przestrzec potencjalnych czytelników przed zbyt szybkim zapoznawaniem się z tą lekturą. Forma dialogu kusi, by jak najszybciej dojść do końca książki. Tymczasem jej emocjonalny ładunek jest tak wielki, że lepiej go sobie dawkować, dać czas na ochłonięcie. Rozmówcami Remigiusza Grzeli są dorosłe już dzieci, także te, które nie pamiętają swoich rodziców i odtwarzają ich osobowość z okruchów zostawionych przez kapryśną historię. Małżonkowie/partnerzy wspominający pierwszą i jedyną miłości oraz tacy, dla których dopiero kolejny związek okazał się tym najważniejszym, niekoniecznie najszczęśliwszym w potocznym rozumieniu. Przyjaciele opowiadający o przyjaciołach. Bez ckliwości i taniego sentymentalizmu, w sposób poruszający do głębi. Może nie to było celem autora, ale przy okazji uwidocznił on, że w życiu związki międzyludzkie są czymś, co wymyka się łatwym uproszczeniom i schematom. Każdy jest wyjątkowy w swej zwyczajności i nie kończy się tak po prostu z czyjąś śmiercią.

Kolejna znakomita pozycja Drzewa Babel, w której głos zabierają tym razem Krystyna Janda, Paula Sawicka, Leszek Sankowski, Alicja Kapuścińska, Joanna Sobolewska-Pyz, Maria Iwaszkiewicz, Krystyna Morgenstern, Ruta Wermuth-Burak, Zuzanna Janin i Julia Hartwig.

poniedziałek, 11 maja 2015

Günter Wallraff, Na samym dnie



Günter Wallraff, Na samym dnie, tłum. Ryszard Turczyn, wyd. AGORA SA

Celowo kupił soczewki kontaktowe zmieniające kolor oczu na ciemny, a do włosów doczepił treskę, by stać się Alim, jednym z wielu gastarbeiterów. Do celów fikcji wymyślił turecko-greckich rodziców, żeby nie budzić podejrzeń kolegów z pracy. Używał łamanego niemieckiego, by zmylić szefów. Dzięki Alemu znalazł się na tytułowym samym dnie, gdzie nikt nie liczy się z ludzkim życiem, przepisy BHP w najlepszym razie są przeznaczone dla rodowitych Niemców, a jeśli chce się korzystać z rękawic ochronnych, trzeba je sobie znaleźć w koszu na śmieci. Co prawda podarte, wyrzucone tam przez etatowych robotników, ale dające jako taką osłonę.

Reportaże Wallraffa wywołały swego czasu wielką burzę w Niemczech Zachodnich. Chociaż ukazały się w latach 80. ubiegłego wieku, w dalszym ciągu szokują skalą poniżenia i pogardy wobec ludzi, którzy będąc w rozpaczliwym położeniu, zmuszeni są znosić każde upokorzenie i każde oszustwo ze strony pracodawców. Ludzi pracujących nielegalnie, a więc zdanych na czyjąś łaskę i dobrą wolę. Według relacji Alego/Wallraffa nie było co na nie liczyć. Zamiast obiecanej pensji do robotników trafiały nędzne grosze, które trzeba było sobie wychodzić i wyprosić. A w zamian pracujących na czarno czekały najgorsze możliwe warunki i praca po kilkanaście godzin na dobę. Nie wszyscy z nich byli jednak cudzoziemcami.

Kryzys dotknął także wielu Niemców i pozbawił możliwości zatrudnienia. Chociaż dzielili oni rozpaczliwe położenie z kolegami z Turcji, Grecji, Jugosławii czy Polski i niektórzy z nich byli przyzwoitymi ludźmi, szybko zarysował się podział na lepszych i gorszych. Padały rasistowskie uwagi, na porządku dziennym było odwoływanie się do rządów Hitlera. Lepiej odnosili się do nich brygadziści. Im też nikt nie proponował najbardziej ryzykownej pracy w elektrowniach atomowych w przypadku poważniejszych awarii. To było zresztą jedyne miejsce, do którego Ali/Wallraff nie miał odwagi się udać. Za to podjął sfingowaną (i udaną!) próbę pośredniczenia między kierownictwem elektrowni a gastarbeiterami. Poza tym Ali/Wallraff testował na sobie leki w fazie badań klinicznych, pracował w w jednym z punktów dużej sieci dań typu fast food i, poza jednym wyjątkiem, bezskutecznie próbował przejść na katolicyzm!

W Polsce po raz pierwszy „Na samym dnie” ukazało się już w 1988 roku. Niemieckiego dziennikarza chętnie drukowano w naszej części Europy ze względu na jego lewicowe przekonania. Z tego też powodu jego demaskatorskie rewelacje na temat kapitalizmu były traktowane przez ogół czytelników jako kłamliwa propaganda. Teraz, gdy lepiej znamy rzeczywistość wolnorynkową i na własnej skórze doświadczamy także jej mroczniejszych stron, dziennikarskie śledztwo Wallraffa nabiera zupełnie innego, złowrogiego wyrazu. Pewne sytuacje będą się powtarzać, dopóki będą istnieć ludzie gotowi obchodzić prawo, unikać płacenia podatków i oszczędzać kosztem czyjegoś bezpieczeństwa i zdrowia. Dodatkowo Wallraff obnażył przykrą prawdę, że nasze standardy moralne ulegają obniżeniu wraz z kolorem skóry i wyglądem, a ludzka chciwość ma się dobrze nawet bez względu na nie.

Na samym dnie” to pozycja wstrząsająca mimo upływu lat i wciąż aktualna. Budząca wiele emocji, od niedowierzania po gniew. Obowiązkowa dla tych, którzy chcą się dowiedzieć więcej na temat dziennikarstwa uczestniczącego i niezwykłej biografii jego wybitnego przedstawiciela jakim niewątpliwie okazał się Günter Wallraff.

wtorek, 5 maja 2015

Jane Goodall, Gail Hudson, Mądrość i cuda świata roślin




Jane Goodall, współpraca Gail Hudson, Mądrość i cuda świata roślin, tłum. Dominika Cieśla-Szymańska, seria EKO, wyd. Wydawnictwo Marginesy

W „Mądrości i cudach świata roślin” Jane Goodall daje się poznać z nowej strony. Nie tylko jako wieloletnia badaczka szympansów w Gombe w Tanzanii, która jako jako jedna z pierwszych uświadomiła nam, że mamy wiele wspólnego z tymi inteligentnymi naczelnymi. Ale jako miłośniczka całego świata przyrody, w którym jest miejsce dla człowieka, dla zwierząt i dla fascynujących, niedocenianych roślin, bez których nie byłoby życia na naszej planecie. I trzeba podkreślić to wyraźnie i głośno, że w dalszym ciągu jesteśmy od nich zależni. Chociaż większość z nas zdaje się tego nie zauważać.

Treść „Mądrości i cudów ...” nie ogranicza się do podawania ciekawostek o roślinach. Zresztą czasem są to wręcz informacje oczywiste, ale ta książka powstała nie dla ekspertów, ale dla zwykłych ludzi z całego świata, ceniących sobie kontakt z naturą i pragnących czegoś więcej się o niej dowiedzieć. A nie dla każdego musi być oczywiste, skąd się biorą bawełniane T-shirty czy choćby chleb. Niemniej nawet osoby, które miały szczęście przejść przez mniej ogólny system edukacji, a do tego rozkochane w kwiatach, ziołach, trawach i drzewach (a za kogoś takiego się uważam), mogą być zaskoczone ich właściwościami oraz rolą w przyrodniczej równowadze i zastosowaniach. Niektóre na przykład skutecznie oczyszczają glebę i wodę, wchłaniając metale ciężkie i zanieczyszczenia, które zamiast im szkodzić, powodują bujniejszy wzrost. Inne żyją setki, a nawet tysiące lat. Jeszcze inne do wykiełkowania nasion potrzebują... ognia! Istnieją też drzewa, które ostrzegają się przed szkodnikami i w tym samym czasie zaczynają wytwarzać w liściach truciznę, która je odstrasza. Takich rewelacyjnych przykładów Jane Goodall podaje dużo więcej.

Książka Jane Goodall jest jednak przede wszystkim rodzajem manifestu, zachętą do nawet najdrobniejszego działania na rzecz ochrony przyrody, ze szczególnym uwzględnieniem roli roślin. Badaczka opowiada nam więc o zagrożeniach, jakie niesie z sobą monokulturowe rolnictwo przemysłowe, hodowanie warzyw i zbóż typu GMO i bezmyślne niszczenie ostatnich dzikich zakątków. Potrafi przy tym udowodnić, że nie jest to kwestia stawiania wyżej „jakiegoś kwiatka” nad interes człowieka, ale że chodzi tu o naszą przyszłość i szanse na przeżycie. Stąd szereg przytaczanych przez autorkę projektów i eksperymentów prowadzonych na całym świecie, wyniki badań naukowych oraz nazwiska konkretnych osób, które za nimi stoją. Oraz przykłady angażowania zwykłych ludzi w ochronę przyrody, która przynosi im wymierne korzyści. Choćby przez namawianie ich do innego modelu upraw. Stąd sadzenie różnych gatunków drzew między krzakami kakaowca i kawy (nie do pomyślenia na ogromnej, przemysłowej plantacji), ponieważ wydłuża to ich żywotność, nie dopuszcza do wysuszenia gleby, a nawet w niektórych przypadkach wzbogaca ją naturalnym azotem. A co ważniejsze, drzewa te, np. bananowce, w latach, gdy rynki obniżają cenę za kakao lub kawę, są dodatkowym źródłem utrzymania dla rolników. Poza tym im większa różnorodność roślin, tym więcej na danym terenie owadów i zwierząt.

Ale kawa i kakaowce rosną w takiej Afryce czy Ameryce Południowej. A co my możemy zrobić? Choćby zabawić się w ogrodniczych partyzantów, którzy rozsiewają gdzie się da nasiona dzikich kwiatów, obsadzają puste klomby i skwery albo przynajmniej rezygnują ze sztucznych nawozów czy groźnych pestycydów we własnym ogrodzie. Jane Goodall przekonuje, że można. Jeśli chcemy, by nasze dzieci miały kontakt z naturą i takie wspomnienia z dzieciństwa jakie miała sama Gooodall, warto się starać!

niedziela, 3 maja 2015

Sue Monk Kidd, Sekretne życie pszczół



Sue Monk Kidd, Sekretne życie pszczół, tłum. Andrzej Szulc, wyd. Wydawnictwo Literackie

Są takie książki, których się nie zapomina. Powieści, które dotykają tematów wydawałoby się opisanych już na wszystkie możliwe sposoby – miłości, śmierci, tęsknoty, poszukiwań swojego miejsca – które mimo to potrafią tchnąć autentycznością. To cudowne i zachwycające niespodzianki! Jest nią na przykład „Gwiazd naszych wina”. Jest nią także „Sekretne życie pszczół” Sue Monk Kidd, tak różniące się od "Czarnych skrzydeł", innej powieści tej autorki, którą również przeczytałam. Chociaż obie dotykają problemu dyskryminacji rasowej i oceniania człowieka na podstawie koloru jego skóry, przedstawiają go zupełnie inaczej. Być może nie bez znaczenia jest tu czas akcji obu powieści. „Czarne skrzydła” to dziewiętnasty wiek, prawnie usankcjonowane niewolnictwo bez nadziei na zmianę tego stanu rzeczy i jedna z głównych bohaterek wzorowana na historycznej postaci. „Sekretne życie pszczół” to czasy nie tak odległe, lata 60. dwudziestego wieku, gdy prezydent USA Lyndon Johnson wprowadził pełne prawa obywatelskie dla kolorowych obywateli.

Bohaterką „Sekretnego...” jest czternastolatka wychowywana przez nieczułego ojca, żyjąca w poczuciu winy z powodu śmierci matki, spragniona jej miłości i obecności. Ta tęsknota naprowadza ją na ślad domu zamieszkałego przez trzy czarnoskóre siostry, z których jedna prowadzi pasiekę. Lily pomaga August przy pszczołach, poznaje tajniki zawodu pszczelarza i ciekawostki z życia pszczół. Przede wszystkim jednak staje się częścią kobiecej wspólnoty (która nie wyklucza mężczyzn!) z jej rytuałami, wiarą daleką od sztywnych, oficjalnych kościelnych kanonów, a ogniskującą się wokół posągu, w którym bohaterki tej książki widzą postać Czarnej Madonny, oraz z drobnymi dziwactwami i cechami osobowości, które nadają siostrom i ich przyjaciółkom indywidualne rysy.

Czytając „Sekretne życie pszczół”, nie opuszczało mnie wrażenie, ze czytam wyjątkową historię. Jednocześnie tak prostą, że niemal ocierającą się o banał, którego Sue Monk Kidd udaje się szczęśliwie uniknąć. Niektóre przemyślenia Lily należą do tych, które tak chętnie podkreśla się ołówkiem w powieściach, żeby w każdej chwili do nich wrócić. Te zdania nie są szczególnie skomplikowane i pasują do stopnia dojrzałości Lily, a jednocześnie uderzają trafnością i przenikliwością jej spojrzenia na otoczenie. W jej ocenie rzeczywistości kolor skóry nie ma znaczenia. I chociaż Lily nie zajmuje się naprawianiem świata, można wyczuć jej konsternację tym, że dorośli ludzie z tak błahego powodu utrudniają innym życie. Podczas gdy tak naprawdę liczą się bliskość, przyjaźń, miłość dające spełnienie i bezpieczeństwo, umacniające poczucie własnej wartości. Czasami miałam wrażenie, że autorka celowo przedłuża dojście do tego momentu, w którym Lily wreszcie odkrywa przed August, co kryje się za jej nagłym pojawieniem się w domu sióstr – i to właściwie był jedyny poważny zgrzyt podczas lektury tej książki.

Sekretne życie pszczół” ma w sobie niezaprzeczalnie to coś. Może jestem naiwna, że temu ulegam, ale szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie to. Lubię przekaz tej powieści, który ja odczytuję jako możliwość wyboru bliskich nam ludzi bez względu na więzy krwi i pochodzenie. Tworzenie wokół siebie i nich przyjaznej przestrzeni. Wsparcie, jakie możemy sobie nawzajem dawać. Dodam na koniec, że ten pozytywny efekt udało się osiągnąć pisarce bez sięgania po tani optymizm. A ochronny parasol, który otoczył Lily w domu pszczelarek, nie dla każdej postaci „Sekretnego życia pszczół” okazał się wystarczający...