środa, 23 października 2013

Jill Mansell, Spacer w parku




Jill Mansell, Spacer w parku, tłum. Ewa Horodyska, wyd. Wydawnictwo Literackie, cena ok. 40 zł

Z reguły unikam książek z błyszczącymi literkami na okładkach. Kojarzą mi się z pierwszym wydaniem mojego ulubionego cyklu Ursuli K. Le Guin - „Ziemiomorze”. Ukazanie kolejnego tomu serii było okupione większą i jeszcze bardziej kapiącą od złota czcionką na zewnątrz książki i... coraz gorszym tłumaczeniem w środku, które zmieniało całość w mało strawną papkę (co za kontrast z pierwszym tomem przełożonym przez Stanisława Barańczaka!). Na szczęście forma graficzna „Spaceru w parku” nie kryła żadnych przykrych niespodzianek. A nawet – bardzo miła dla oka – ładnie komponowała się z treścią powieści.
Spacer w parku” należy do tzw. literatury kobiecej, a jej autorka, Jill Mansell, nazywana jest królową romansu (powtarzam to za wydawcą). Zanim sobie wyobrazicie coś w stylu melodramatu lub mdłego harlequina, uprzedzam – Jill Mansell skutecznie zabija ckliwość poczuciem humoru. Jej specjalnością jest komizm sytuacyjny (polecam scenę z Puszkiem i Kręciołkiem!), omyłki przynoszące nieoczekiwane skutki, a przede wszystkim – wyraziste i mocno z sobą skontrastowane osobowości drugoplanowych bohaterów (tu jako przykład podaję bardzo angielskiego Harry'ego i amerykańskiego rapera EnjaySevena oraz ciotkę Nettie i jubilera Dona). To jednak nie znaczy, że cały czas pękamy ze śmiechu. Autorka lubi zmieniać nastrój fabuły, pisząc też i o rozterkach swoich głównych bohaterek, ich wyborach życiowych, wobec których próbują być konsekwentne, walczących z poczuciem, że nic je w przyszłości emocjonującego nie spotka i... z własnymi upartymi uczuciami. To Lara, która opuściła dom w wieku 16 lat w dramatycznych okolicznościach i wróciła dopiero z nastoletnią córką oraz Evie, którą poczucia własnej wartości nauczy dopiero gorzki smak zdrady. Doceniam to, że Mansell kreując ich losy, lubi nas podpuszczać. Chętnie sięga po jakieś oczywiste rozwiązania fabularne, po czym zręcznie się z nich wyplątuje, co sprawia, że przebieg akcji „Spaceru po parku” nie jest do końca przewidywalny. Chociaż nie można tego powiedzieć o zakończeniu, przynajmniej w przypadku Lary.
Spacer po parku” jest dokładnie tym, czym się wydaje – przyjemną lekturą, od której ma być raźniej na duszy i radośniej w sercu. Romansem z rozwiniętymi wątkami obyczajowymi, wśród których jest miejsce nawet na rodzinny sekret. Nie grzeszy naiwnością i banalnością, chociaż mocno odnosi się do tego, w co chcemy wierzyć my, kobiety. Że miłość przetrwa niezmieniona kilkanaście lat, a on będzie pamiętał kolor naszych oczu. Jeśli Wam to nie przeszkadza, ta książka jest dla Was. No i żaden facet Wam jej nie podbierze ;)

PS. Dla jasności - nazwisko autorki na okładce jest złożone ze świecących liter, czego nie widać na zdjęciach okładek w internecie.

wtorek, 22 października 2013

David Sieveking, Nie zapomnij mnie




David Sieveking, Nie zapomnij mnie, tłum. Jan Trawiński, wyd. Drzewo Babel, cena 38 zł

Wzruszona, oniemiała, skupiona. Taka byłam podczas czytania tej książki. Z trudem odrywałam się od niej i wracałam do zwyczajnych, codziennych czynności. Z musu. Bo ciężko jest niezauważenie zniknąć z życia z domowników. I może dobrze, biorąc pod uwagę losy Gretel, najważniejszej postaci „Nie zapomnij mnie”. Pisząc tę książkę (i kręcąc jednocześnie film) David Sieveking, reżyser filmów dokumentalnych, stworzył przepiękny portret swojej matki w ostatnich latach jej życia. Tracącej powoli pamięć i siły umysłowe, coraz bardziej kruchej i niesamodzielnej, a mimo to walczącej o swoje „ja”. Jej choroba nie była ani błogosławieństwem, ani czasem łatwym dla pozostałych członków rodziny Sievekingów. Wywołała wiele smutku i poczucia bezradności. Ale nie tylko. I to dlatego lektura ta nie pozostawia po sobie przygnębiającego wrażenia.
Choroba Gretel staje się katalizatorem wielkich zmian. Sprawia, że inaczej zaczynają ją postrzegać jej dzieci oraz mąż. Każde słowo, zdanie wypowiedziane w odpowiednim momencie, zachwyt czy wdzięczność w jej głosie, jakakolwiek reakcja są dla nich dowodem, że wciąż istnieje między nimi nić porozumienia. Alzheimer pozbawił Gretel wspomnień, wielu słów, ale też umiejętności skrywania prawdziwych uczuć. Bez tego filtra słowa i gesty Gretel dają dużo do myślenia i okazują się bardzo cenne dla zrozumienia jej prawdziwej natury. Zwłaszcza, że David nie przedstawia jej osoby tylko w momencie choroby. Wspomina rolę, jaką Gretel odgrywała w jego dorastaniu, jaką była osobą zanim zapadła na demencję, jak wyglądał małżeński układ jego rodziców – owoc lat sześćdziesiątych z ich specyficznym myśleniem, że nikogo nie można emocjonalnie więzić czy mieć na własność.
Książka Sievekinga nie jest prowadzonym dzień po dniu szczegółowym dziennikiem, ale jej narracja zachowuje pewien chronologiczny porządek. Pisana jest z punktu widzenia osoby, która wraca do wydarzeń z przeszłości, próbuje je uporządkować i uchwycić te najistotniejsze. W opowieści łatwo wyróżnić dwie główne części – tę, w której bliscy Gretel widzą, że dzieje się z nią coś niepokojącego oraz tę, gdy zmiany w jej mózgu są tak bardzo zaawansowane, że nie dałaby sobie ona rady bez ciągłej opieki. Szczególnie poruszające są chwile, gdy Gretel trafia do szpitala, a Sievekingowie stają przed najtrudniejszymi wyborami dotyczącymi jej życia i... śmierci. O dziwo, okazuje się, że niemiecki szpital (wbrew powszechnym w Polsce wyobrażeniom) nie jest bynajmniej miejscem pełnym empatii i dobrze zorganizowanym, co jeszcze bardziej utrudnia podejmowanie ważnych decyzji.
Ujęła mnie prostota tej książki, brak patosu i szczerość, z jaką David Sieveking pisze o matce, jej chorobie i powolnym umieraniu. Zachwyciła miłością i troskliwością, jaką została ona otoczona. Przypomniała o nieuchronnym końcu życia. I chociaż nie odczarowała grozy śmierci - dzięki opisowi ostatnich chwil Gretel - uczyniła myśl o niej znośniejszą.

PS. Film dokumentalny Davida Sievekinga „Nie zapomnij mnie” to zwycięzca tegorocznej, 10. edycji PLANETE+ DOC FILM FESTIVAL, jednego z najważniejszych festiwali filmów dokumentalnych w Europie.

sobota, 19 października 2013

Jerzy Sadecki, Ambasador




Jerzy Sadecki, Ambasador, wyd. Agora SA

Nagle przypomniałam sobie, skąd znam nazwisko Jerzego Bahra. To jego złapała za nos córka Mariusza Wilka, który opisał tę scenę i ambasadorskie odwiedziny w „Lotem gęsi”, swojej ostatniej książce. Emerytowany obecnie ambasador odpłacił się mieszkającemu na północy Rosji pisarzowi, wspominając go w rozmowach z Jerzym Sadeckim, które zaowocowały powstaniem książki „Ambasador”. To wystarczająco świadczy, jak bujam w obłokach (i w książkach), skoro nie kojarzę osoby Bahra z katastrofą smoleńską, o czym szumnie zapowiada okładka „Ambasadora”. Szczerze mówiąc, nie był to temat, który mnie skłonił do przeczytania tego wywiadu. Wręcz się go obawiałam. Niepotrzebnie. Nawet bez porównań rzuca się w oczy, że wypowiedzi Bahra są wyważone i pełne elementarnej przyzwoitości. Bardzo rzeczowe, gdy wyjaśnia krok po kroku, czego był świadkiem (czekał w Smoleńsku z delegacją na przylot prezydenckiego samolotu), dlaczego podjął pewne decyzje i co oznaczały konkretne zachowania strony rosyjskiej. Dalsza lektura „Ambasadora” uświadomiła mi, że Jerzy Bahr jest człowiekiem z zasadami zawsze i po prostu, nie tylko w przypadku tragedii. Unikającym oskarżeń, chełpliwości i przerzucania winy. Z trzeźwym osądem, nie zasłaniającym się interesem żadnej partii i traktującym poważnie służbę Polsce. Znamienne, że osobę Jerzego Bahra doceniło dwóch prezydentów, można powiedzieć, że światopoglądowo stojących po różnych stronach barykady – Aleksander Kwaśniewski i Lech Kaczyński.
Lista miejsc, w których Jerzy Bahr pracował jako polski dyplomata i urzędnik państwowy, jest długa i imponująca – Bukareszt, Kijów, Królewiec, Wilno, Moskwa, a nawet Aszchabad w Turkmenistanie. Nie były to miejsca do końca przypadkowe, gdyż Jerzy Bahr, będąc jeszcze uczniem szkoły średniej, samodzielnie uczył się języków ukraińskiego, rumuńskiego i litewskiego (oprócz angielskiego, niemieckiego i rosyjskiego). Za potrzebą ich poznania stało silne pragnienie zgromadzenia jak największej wiedzy o sąsiadach Polski i mniejszościach narodowych oraz dotarcia do sedna specyfiki krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Otwarty umysł, przeświadczenie wyniesione z domu, że „ci po drugiej stronie też mogą mieć rację” i że wielokulturowość jest czymś ważnym, a zarazem delikatnym – to piękny fundament u kogoś, kogo działalność zawodowa polegała przede wszystkim na reprezentowaniu Polski za granicą i utrzymywaniu stosunków dyplomatycznych.
W rozmowie Jerzego Sadeckiego z Jerzym Bahrem jest wszystkiego po trochę – życie prywatne, ale bez przekraczania granic intymności, obserwacje z czasów emigracji w Austrii i Szwajcarii, kontakty z nietuzinkowymi ludźmi i politykami (nie tylko polskimi), pobyty na kolejnych placówkach, pułapki i ciekawostki wiążące się z zawodem dyplomaty, opinie na temat stosunków Polski z ościennymi państwami i - dla mnie najciekawsze – na temat mentalności naszych sąsiadów. Szczególnie dużo miejsca poświęcone zostaje pobytowi na Litwie, Ukrainie i w Rosji, którą były ambasador w Moskwie postrzega jako szczególnie wymagającego partnera. A nawet – cokolwiek byśmy myśleli na temat Rosjan i ich gospodarzenia – fantastycznie i dużo lepiej niż my przygotowanego w pewnych strategicznych dziedzinach. Słowem ta książka jest kopalnią interesujących informacji, spostrzeżeń i twierdzeń dla każdego, kogo intryguje wschód Europy i żyjący tam ludzie. Zwłaszcza, że Jerzy Bahr dokonywał obserwacji ze szczebla niedostępnego dla przeciętnego obywatela.

P.S. Tak na marginesie - zastanawiam się, czy Jerzemu Bahrowi nadal przysługuje miejsce w szwajcarskim schronie atomowym?

czwartek, 17 października 2013

Vadim Makarenko, Zawód: zwycięzca. Fragment




Po kliknięciu w poniższy link, będzie możliwe zapoznanie się z rozdziałem książki Vadima Makarenki "Zawód: zwycięzca", która odpowiada na pytanie, jak walczą i wygrywają szefowie Yahoo!, HBO, Yandeksu, Tevy, Wargaming, Tesco, LA Film School. Czy fotele prezesów globalnych korporacji, szefów międzynarodowych organizacji, premierów i prezydentów państw zajmują dziś właściwi ludzie? Czy wiedzą, na czym polega prawdziwe przywództwo i jakich liderów potrzebuje dzisiejszy świat? Vadim Makarenko odpowiedzi szukał m.in. w Nowym Jorku, Dolinie Krzemowej, Moskwie, Tel Awiwie i Warszawie. Rozmawiał z ludźmi, którzy wygrali w starciu z kryzysem, a także swoimi ideami zarazili świat. To oni pomagają rządzącym zrozumieć wyzwania współczesności i nie boją się inwestować w rewolucyjne pomysły. Wśród bohaterów znaleźli się Marissa Mayer, jedna autorek sukcesu Google’a, obecnie prezes Yahoo; Terry Leahy, który zmienił sieć sklepów Tesco w globalną korporację; Richard Plepler, prezes HBO, najbardziej innowacyjnej telewizji świata; guru psychologii społecznej Philip Zimbardo; Josh Tyrangiel, redaktor naczelny „Bloomberg Businessweek”, i Arkadij Wołoż, który stworzył największą wyszukiwarkę internetową w Rosji.
Autor był kilkakrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii reportaż, wywiad i dziennikarstwo.

środa, 16 października 2013

Arnaldur Idriðason, Głos

Arnaldur Idriðason, Głos, tłum. Jacek Godek, czyta Andrzej Ferenc, wyd. Biblioteka Akustyczna

Powieści kryminalne nie wychwalają jaśniejszej strony życia. Opowiadają o sprawach bolesnych i szukaniu sprawiedliwości. Są gatunkiem różnorodnym - od czytadeł, które pomagają znieść najdłuższą kolejkę u lekarza, po wysmakowane powieści psychologiczne. I zawsze jest dla mnie zagadką, która strunę we mnie poruszą, nawet jeśli znam poprzednie książki danego autora. Tak właśnie było i w przypadku Arnaldura Idriðasona. Nie pamiętam już tytułu, który czytałam przed „Głosem”. Pamięć podsuwa obraz samotnego domu i dramatu, który rozgrywał się w jego czterech ścianach. „Głos” nie okazał się tak samo mroczny. Unosi się nad nim aura smutku i melancholii, inaczej zapada w pamięć, sączy się powolutku i stopniowo budzi coraz większe współczucie. Nad żywymi i zmarłymi. Nad wszystkimi pękniętymi rodzinami, których członkowie nie potrafią siebie chronić i wspierać. Co nie znaczy, że się nie kochają.
Nie bez znaczenia jest to, że „Głos” wysłuchałam, nie przeczytałam. Nie wiem, czy tak samo odebrałabym nastrój tej opowieści, poznając jej treść w tradycyjny sposób. Dałam się w nią wprowadzić przy pomocy Andrzeja Ferenca, lektora idealnie dobranego do tej właśnie historii. Jego głos wpasowywał się w tło, nie przytłaczał. Subtelnie oddawał bezlitosny ogrom śnieżnego pustkowia i niemej rozpaczy ze wspomnień inspektora Erlendura oraz jego poczucie winy wobec dzieci, z którymi nie kontaktował się przez wiele lat. Bezsilność policjantki Elinborg prowadzącej sprawę maltretowanego chłopca. A także emocjonalny dystans rodziny zabitego w hotelu portiera Gudlaugura, któremu los najpierw dał zachwycający talent, po czym go odebrał, skazując na nijaką egzystencję.
Śmierć Gudlaugura jest najważniejszym wydarzeniem w tej powieści i to od niej wszystko zaczyna się dziać. Bardzo spodobało mi się to, że autor tak dużo miejsca poświęcił ofierze i jej życiu, w przeciwieństwie do sprawcy zbrodni. Wydaje się to słuszne i sprawiedliwe, nawet gdy chodzi o postać fikcyjną. Kolejną osobą, o której dowiemy się więcej, jest wspomniany wcześniej policjant Erlendur, który na czas śledztwa przenosi się do hotelu. Co ciekawe, niemal cała powieściowa akcja rozgrywa się właśnie tutaj, w jednym miejscu. Oczywiście do Erlendura dociera to, co dzieje się poza hotelowym budynkiem – z telefonów lub bezpośrednio z ust swoich współpracowników, znajomych i córki oraz od przesłuchiwanych osób. Erlendur poważnie i z determinacją podchodzi do do sprawy Gudlaugura, co nie przeszkadza mu w rozważaniach na temat swojej rodziny i pewnego wydarzenia, które dotkliwie zaważyło na jego życiu osobistym.
Fabuła „Głosu” jest w sumie bardziej refleksyjna niż sensacyjna, mimo początku, który wskazywałby raczej na inny obrót rzeczy. Jej najbardziej spektakularnym momentem jest odkrycie tożsamości i motywu sprawcy zbrodni. Kandydatów do tego miana było kilku, ale autor tak pokierował akcją, że domyślenie się właściwej osoby jest praktycznie niemożliwe aż do końca. A przynajmniej tak było dla mnie. Tak więc koniec tej historii to prawdziwa niespodzianka. Niemniej odradzam tę opowieść czytelnikom, którzy łakną krwi i potrzebują ciągłego utrzymywania w napięciu. Spodoba się ona tym, którzy lubią wolniejsze tempo i doceniają chwile, kiedy można się zadumać nad tym, co się dzieje pomiędzy bliskimi sobie ludźmi. Wciąż dla siebie ważnymi, nawet jeśli przez lata nie zamieniają ani jednego słowa...

wtorek, 15 października 2013

Mariusz Urbanek, Brzechwa nie dla dzieci




Mariusz Urbanek, Brzechwa nie dla dzieci, wyd. Iskry

Fan „Jacka i Agatki” Wandy Chotomskiej, apologeta PRL-u, niespełniony liryk, ten, dzięki któremu w lokalach gastronomicznych zawisły tabliczki z informacją, że „konsumpcja do alkoholu obowiązkowa”, tłumacz m.in. moich ukochanych „Bajek ludów północy”, człowiek ciepły i dowcipny, ten, który uczył salonowych manier Stefanię Grodzieńską i nie potrafił odmówić nikomu pomocy – Jan Brzechwa.
Nie będę ukrywać – to najlepsza biografia, jaką zdarzyło mi się przeczytać w tym roku. Ze względu na rzetelne badania Mariusza Urbanka, jak i osobę samego Brzechwy, przedstawionego w sposób wszechstronny, bez niedopowiedzeń i przemilczeń. Wcześniej nigdy nie zastanawiałam się, jakim człowiekiem był autor „Kaczki dziwaczki” i „Akademii Pana Kleksa”, skąd brał pomysły, czy tworzył coś więcej niż tylko literaturę dla dzieci. Rzeczywistość przerosła moje oczekiwania. Prawnik, żołnierz (uczestnik wojny polsko-bolszewickiej), pasjonat gier karcianych, współtwórca ZAiKS-u, jego prezes i światowy autorytet w dziedzinie prawa autorskiego oraz... kobieciarz. Podobno wiersze dla dzieci zaczął pisać nie z powodu szczególnej sympatii do najmłodszych, ale po to, by... zrobić wrażenie na kobiecie, nauczycielce przedszkolnej! Prywatnie kuzyn Bolesława Leśmiana, którego lirycznemu pióru starał się dorównać, bez większych sukcesów zresztą. To znamienne, że tam, gdzie próbował uderzać w poważny, refleksyjny ton - czy to w prozie czy w poezji – nie budził większego entuzjazmu. Wyjątkiem mogą być pisane w końca życia, wydane pośmiertnie liryki Brzechwy. Jednak o tym, że w ogóle istnieją – dowiedziałam się właśnie z książki Urbanka. W przeciwieństwie do wierszy dla dzieci, które wszyscy znają i których Brzechwa pozostaje niekwestionowanym królem. I nie piszę tego tylko ze względu na sentymenty dotyczące własnego dzieciństwa. Ledwie kilka lat temu z wielką przyjemnością czytałam utwory Brzechwy swojemu dziecku. Efekt był taki, że pierwszym powiedzianym zdaniem mojego potomka była fraza z szalenie rytmicznego wiersza „Grzyby”. Tym większe moje zdziwienie, że jeszcze przed wojną (i po niej również) Brzechwa – prócz entuzjazmu dzieci i ich rodziców - spotykał się z krytyką, że jego wiersze nie są pedagogiczne, za mało wychowawcze, a nawet... antypolskie! (to akurat ze względu na żydowskie pochodzenie poety). Przykłady ukrytych znaczeń, które rzekomo miały zawierać jego utwory, dowodzą jedynie szukania na siłę pretekstu do obrzucania błotem. Budzą śmiech, niemniej ich wydźwięk jest raczej ponury.
Z zarzutami pisarz spotykał się zresztą nie raz. W czasach PRL-u, popierający oficjalne władze Brzechwa, pisał według nich – z paroma wyjątkami - nie dość ideologicznie i nie dość przekonująco. Lecz i tak opowiadanie się za władzami ludowymi wywołało burzę wobec osoby poety w ostatnim dziesięcioleciu, czemu Mariusz Urbanek poświęcił dodatkowy rozdział. Dodatkowo autor biografii zamieścił w książce swój esej, opublikowany pierwotnie w miesięczniku „Odra” i utrzymany na niby w antybrzechwowskim tonie. Dla szerszego kontekstu dodał historię jego powstania wraz z oddźwiękiem społecznym, jaki wywołał.
Mariusz Urbanek nie ukrywa faktów, które sprawiają, że ludzie (często z prawicowych kręgów) mają wątpliwości co do tego, czy Brzechwa powinien być patronem szkół i wzorem dla młodzieży. Udaje mu się jednak dotrzeć i do takich informacji, które pozytywnie wpływają na wizerunek poety. Który nie walczył z systemem, ale też nie donosił, nie oskarżał fałszywie, nie odwracał się od znajomych, którzy wyszli z więzienia po odsiedzeniu politycznych wyroków. Poza tym, choć oczywiście żadne to usprawiedliwienie, nazwisko Brzechwy w biografii Urbanka pojawia się w całkiem szacownym gronie, także w okresie obejmującym Polskę Ludową. Wreszcie weźmy pod uwagę, że jako prezes ZAiKS-u Brzechwa pomagał finansować różne inicjatywy polskiego oddziału Pen Clubu, do którego zarządu także należał. To dzięki niemu ukazywało się wydawane po angielsku i francusku pismo promujące na świecie polską literaturę. Moim zdaniem takie działanie ma swoją wagę i powinno być docenione.
Biografia Urbanka pozwala odkrywać Brzechwę, nawet nie na nowo, ale w ogóle, biorąc pod uwagę, że w potocznej świadomości jest on kojarzony tylko z wierszami dla dzieci. I to nawet czasami nie ze swoimi, co zdarzało mu się jeszcze za życia i co umiał przyjąć z humorem. Mariusz Urbanek nie poszedł na łatwiznę, lepiąc życie Brzechwy z anegdotek i wspomnień. Owszem i one pojawiają się w jego książce, ale najważniejszym punktem odniesienia do osoby Brzechwy pozostaje urozmaicona, różnej jakości twórczość, głównie satyryczna oraz działalność publiczna. Tym bardziej cenne, że Urbankowi i tak udało się pokazać poetę jako człowieka z rozlicznymi zaletami i słabościami, nie zawsze mającego rację, ale za to potrafiącego się z siebie śmiać.

czwartek, 10 października 2013

Metin Arditi, Turquetto



Metin Arditi, Turquetto, tłum. Agata Kozak, wyd. Oficyna Literacka Noir sur Blanc, cena ok. 32 zł

Nie wiem, czy Metin Arditi wymyślił postać Turquetta od początku do końca, łącznie z przydomkiem, które oznacza tyle, co Mały Turek. Z pewnością niezwykle sugestywnie oddał jego losy. A co więcej zamknął je w ramy twardych faktów dotyczących pewnego obrazu, przechowywanego w Luwrze portretu „Mężczyzny z rękawiczką”. Fakty te – wyniki fachowej ekspertyzy i pewien list (łącznie z podaniem sygnatur i miejsc ich przechowywania) - budzą wątpliwości co do przypisywania autorstwa obrazu samemu Tycjanowi. I to właściwie wszystko, co może wskazywać na istnienie we włoskim renesansie nieznanego współcześnie artysty, sygnującego swoje dzieła literą T.
Arditi sięga głęboko do wyobraźni, by opowiedzieć nam o żydowskim chłopaku z Konstantynopola, potomku wygnańców z Hiszpanii, wychowanego wśród mieszkających nad Bosforem Greków, Turków, Żydów i Ormian, pomiędzy ludźmi różnych wyznań, języków, tradycji i kultury. I o późniejszych latach, gdy pod przybranym nazwiskiem cieszy się poważaniem i uznaniem w samej Wenecji, gdzie sztukę malarską doskonalił w pracowni Tycjana. Aż po wydarzenie, które sprawiło, że jego nazwisko i obrazy (poza jednym, wspomnianym wcześniej portretem) nie zachowały się do dzisiejszych czasów. Powieść Arditiego nie jest jednak po prostu literackim śledztwem czy próbą przywrócenia pamięci renesansowego artysty, który należał do największych malarzy epoki. To historia człowieka, który zbuntował się przeciw przymusowi zajmowania określonego stanowiska w społeczeństwie z racji urodzenia. Który na każdym kroku zyskiwał potwierdzenie, że pochodzenie ma większe znaczenie niż talent i potrzeby serca. Także poprzez doświadczenie innych ludzi, w tym własnych rodziców. Dramatyzm sytuacji Turquetta polegał na tym, że ścierały się w nim dwie potrzeby, z których jedna brała górę nad drugą na różnych etapach jego życia. By móc żyć w zgodzie z sobą, bohater potrzebował przede wszystkim malowania. Z czasem dołączyło do niego silne pragnienie ujawnienia prawdziwej tożsamości. Paradoksalnie, nie przyniosło ono malarzowi oczekiwanej wolności...
Turquetta, a właściwie Eliasza, obserwujemy jako nastolatka, tuż przed tym, jak sięgnie po możliwość życia po swojemu. Następnie jako mężczyznę dojrzałego, którego status i osiągnięcia nie pozostawiają żadnych wątpliwości. I w końcu jako tego, który na nowo szuka sobie miejsca na ziemi (ta ostatnia część wydaje mi się najmniej przekonująca, jakby autorowi zabrakło pomysłu, co dalej będzie się dziać z jego bohaterem). Metin Arditi z rzadka czyni malarza narratorem, głos oddaje raczej osobom z jego otoczenia. Tak komponuje przebieg fabuły, że przypomina ona ciąg następujących po sobie, raczej krótszych niż dłuższych sekwencji, różnych ujęć, w których nasz bohater bywa nawet postacią drugoplanową. Ten rodzaj opisu nie tylko podtrzymuje napięcie i pozwala na sterowanie tempem akcji, ale także dostarcza informacji na temat szesnastowiecznej Europy, ze szczególnym uwzględnieniem życia w Konstantynopolu i Wenecji. Na początku trudno było mi się wczuć w ten sposób pisania, ale po kilku stronach okazał się on nieprawdopodobnym „wyzwalaczem” emocji. Po tym, jak poruszyła mnie samotność Eliasza i jego walka z regułami rządzącymi światem, z niecierpliwością będę czekała na kolejne książki Arditiego.

Powieść „Turquetto” została uhonorowana w 2011 roku nagrodą Prix Jean-Giono.