czwartek, 16 stycznia 2014

Wacław Radziwinowicz, Soczi. Igrzyska Putina





Wacław Radziwinowicz, Soczi. Igrzyska Putina, wyd. AGORA SA

Soczi. Igrzyska Putina” warto przeczytać jak najszybciej, gdyż XXII Zimowe Igrzyska Olimpijskie rozpoczną się już 7 lutego, a najnowsza książka Wacława Radziwinowicza (autora zbioru reportaży „Gogol w czasach Google'a” *) odsłania kulisy organizacji tej sportowej imprezy w rosyjskich subtropikach u brzegów Morza Czarnego. Wacław Radziwinowicz, jako korespondent „Gazety Wyborczej” w Rosji, nadaje się do tego zadania jak mało kto. Świetnie zna realia rosyjskiej polityki i jej powiązań ze światem wielkiego biznesu, dlatego nie dziwią go przemilczenia na temat faktów niechętnie dostrzeganych przez władze ani szykany, jakie spotykają tych, którzy próbują je nagłośnić – bez względu na to, czy są to przedstawiciele organizacji pozarządowych czy przeciętni obywatele. Znajomość języka ułatwia autorowi rozmowy z jednymi i drugimi na temat zysków i strat związanych z olimpiadą. Niektóre z nich miały miejsce całkiem niedawno, w listopadzie, a nawet w grudniu, co świadczy o aktualności tematów poruszanych w książce oraz o gorącej atmosferze, w jakiej powstawały. Obraz, jaki się z nich wyłania jest niestety niepokojący. Zaznaczam, że nie odbieram reportaży Radziwinowicza jako antyrosyjskich i niesprawiedliwych wobec gospodarzy igrzysk. Pewnie w ogóle by nie powstały, gdyby nasz wschodni sąsiad nie był tak wyczulony na podtrzymywanie oficjalnej propagandy kosztem własnych obywateli. Przeraża to, że tak wiele środków i energii zostaje przekazanych, by utrzymać zatwierdzone przez górę status quo, podczas gdy byłyby one dużo mniejsze, gdyby przestrzegano prawa i brano pod uwagę potrzeby zwykłych ludzi.
Wspaniałość obiektów sportowych przyćmiewają nieproporcjonalne w stosunku do innych krajów koszty budowy. Nowoczesna kolej nie odkorkuje zablokowanego Soczi, bo omija 2/3 jednego z najdłuższych miast na świecie. Sportowy nastrój psują deportacje „czarnych”, czyli taniej siły roboczej (niekoniecznie zatrudnionej nielegalnie), w większości wywodzącej się z byłych republik radzieckich, o nieodpowiednim, czyli „niesłowiańskim” wyglądzie. Nieodwracalnie zdewastowana Nizina Imeretyńska, której wyjątkowość przyrodniczą doceniał jeszcze car Mikołaj I. Dzikie wysypiska śmieci i odpadów budowlanych, które przeczą idei pierwszych bezodpadowych igrzysk na świecie. Zabetonowane wybrzeże. Uszkodzone ujęcia wód leczniczych, z których słynęło Soczi na długo zanim zaczął przyjeżdżać tu na kurację sam Stalin. Igrzyska w Soczi jeszcze się nie rozpoczęły, a już przypominają krajobraz po bitwie.
Książka jest ciekawa, czyta się ją bardzo szybko. Zresztą nie jest ona zbyt obszerna. Aż się prosi, by Wacław Radziwinowicz za rok, dwa ponownie pojechał do Soczi i skonfrontował swoje obserwacje i wnioski sprzed rozpoczęcia imprezy z tym, co po niej zostanie. Choćby dlatego, że jego reportaż z Soczi jest próbą całościowego ujęcia, a nie tylko wytykaniem niedostatków. Autor zręcznie lawiruje pomiędzy współczesnością a historią regionu, odnosi się to do czasów carskich, to do radzieckich, w tym także do pierwszej olimpiady, która odbyła się w 1980 roku w Moskwie. Wyciąga z nich co bardziej ciekawe zdarzenia, doszukuje podobieństw i analogii, a nawet pewnej ciągłości w mentalności i sposobie załatwiania spraw, który utrzymał się w Rosji mimo zmian ustroju. Jako bonus uznaję wplecione w narrację świetne i bardzo trafione rosyjskie dowcipy, którą świadczą o zadomowieniu Radziwinowicza w tamtejszej rzeczywistości. Polecam!

Walerij Paniuszkin, Rublowka, Przewodnik po podmoskiewskim rezerwacie milionerów, miejscu, gdzie władza i pieniądze są sąsiadami




Walerij Paniuszkin, Rublowka, Przewodnik po podmoskiewskim rezerwacie milionerów, miejscu, gdzie władza i pieniądze są sąsiadami, tłum. Agnieszka Sowińska, wyd. AGORA SA

Co jakiś czas dochodzą do nas wiadomości o kolejnych ekscesach rosyjskich bogaczy, ich wystawnym życiu i ostentacji, z jaką rozsiewają wokół siebie aurę wielkich pieniędzy i związanej z nimi władzy. Do tej pory sądziłam, że to rodzaj spektaklu, który ma olśnić pozostałych Europejczyków. Lektura „Rublowki” uświadomiła mi, jak bardzo się mylę. Europa jest tylko efektywną oprawą dla działań, które mają zwrócić na siebie uwagę... innych Rosjan. Nie tych zwyczajnych od łady i mieszkania w blokach lub od rozpadających się drewnianych, zabytkowych domów. Ale tych z najbliższego otoczenia – milionerów, najwyższych urzędników państwowych, ministrów - równie bogatych i wpływowych, a przy okazji będących właścicielami luksusowych willi wybudowanych w najbardziej prestiżowej dzielnicy Moskwy. Po co jednak te przedstawienia i demonstracje, po co sąsiedztwo z Władimirem Putinem, którego przejazd do Moskwy powoduje codziennie dwukrotny, kilkudziesięciominutowy paraliż drogi łączącej Rublowkę ze stolicą? Dziennikarz Walerij Paniuszkin – autor wydanych w Polsce książek „Michaił Chodorkowski. Więzień ciszy” i „Dwanaścioro niepokornych. Portrety nowych rosyjskich dysydentów” oraz współautor książki „Gazprom. Rosyjska broń” - podejmuje się odpowiedzi na te pytania, sięga po zagadnienia i przypadki, które są symptomatyczne dla sposobu życia obowiązkowego dla tych, którzy nie tylko chcą mieszkać na Rublowce, ale i coś znaczyć w całej Rosji. Żeby do tego doszło, trzeba utrzymać się w czymś, co Paniuszkin nazywa Wielką Grą. Bo na Rublowce rządzą inne normy i inne prawo. Płynne i niezbyt jasne dla kogoś z zewnątrz, czasem wręcz zaprzeczające normalnym ludzkim odruchom.
Przyznaję, że Walerij Paniuszkin pozytywnie mnie zaskoczył. Spodziewałam się typowego reportażu-wykładu na temat Rublowki jako miejsca mocno osadzonego w przestrzeni i historii, jakichś dat, może anegdot i historycznych ciekawostek. W zamian dostałam odświeżające w formie spojrzenie na nieprawdopodobny wycinek rosyjskiej rzeczywistości. "Rublowka" to bardzo wnikliwy portret nowej kasty rosyjskich bogaczy, wręcz odrębnego gatunku ludzi (słowo „rezerwat” w użyte w podtytule jest jak najbardziej uzasadnione), który powstał na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat w wyniku przekrętów i dobrej „współpracy” z władzami. Paniuszkin tworzy ten portret lekko, wręcz niefrasobliwie, co na początku może wydawać się niepoważne. Nie oskarża, ale podaje takie fakty, które nie pozostawiają wątpliwości. Inne tak interpretuje, że stawia pod znakiem zapytania naszą wiedzę na temat mentalności współczesnych Rosjan. Rzuca m.in. tezę, że dziewczyny z Pussy Riot zostały aresztowane, bo... wystąpiły w kominiarkach! Chodorkowski, były właściciel Jukosu i niegdyś najbogatszy człowiek w Rosji, trafił do więzienia za... niewłaściwy dobór słów! (przy okazji Chodorkowski jest pokazany nie jako człowiek bezprawnie oskarżony i uwięziony za próby przeciwstawienia się władzy, ale jako uczestnik Wielkiej Gry, której regułom się sprzeniewierzył). Paniuszkin jest przy tym logiczny i podaje dość przykładów, by udowodnić, że Rublowka to coś więcej niż miejsce na mapie. To sposób bycia, umysłowa klatka, o której się marzy, do której, jeśli uśmiechnie się szczęście, wchodzi się na własne życzenie i w określonym celu.

wtorek, 14 stycznia 2014

Ed Macy, Pilot apacza




Ed Macy, Pilot apacza, tłum Bartosz Szołucha, wyd. Wydawnictwo Literackie

W dzieciństwie byłam zapatrzoną w starszego brata dziewczynką, która usilnie chciała robić wszystko to, co on. Zatem sklejałam modele samolotów (klejem biurowym, więc się rozpadały), bawiłam jego żołnierzykami, a z czasem zaczęłam podczytywać jego książki marynistyczne i lotnicze, opowiadające najczęściej o latach 2. wojny światowej. Coś musiało we mnie zostać z tej dziewczynki, skoro „Pilot apacza” przykuł moją uwagę. Nie wszystkie fragmenty tej książki podobały mi się tak samo. Na widok szczegółowych planów brytyjskich baz wojskowych i dokładnego opisu wyposażenia apcza, czyli śmigłowca Apche AH Mk1, wręcz głucho jęknęłam. Pewne części relacji Eda Macy'ego okazały się dla mnie zbyt suche i naszpikowane zbyt wieloma detalami. Wiem jednak, że to, co dla mnie było nadmiarem, dla pasjonatów wojska, zwłaszcza współczesnego, oraz jego manewrów na pierwszej linii frontu – będzie łakomym kąskiem. Nie mogę nie podkreślić godnego podziwu trudu tłumacza, który na bieżąco wyjaśnia skróty i potoczne określenia urządzeń technicznych i różnego rodzaju sprzętu wojskowego, rozszyfrowuje slangowe nazwy dotyczące brytyjskich żołnierzy oraz wprowadza w tajniki brytyjskiej administracji wojskowej i wskazuje ich odpowiedniki na gruncie polskim. Doceniam jego przypisy razem ze słowniczkiem na końcu książki jako obszerne i wyczerpujące, chociaż z racji niedostatecznego zainteresowania tematem nie jestem ich wdzięcznym adresatem.
Autor „Pilota apcza”, Ed Macy, to żołnierz z ponad dwudziestoletnim stażem, nagrodzony przez brytyjską królową Krzyżem Wojskowym, pilot jednej z najbardziej śmiercionośnych i nowoczesnych maszyn bojowych na świecie – śmigłowca apacz. Książka jest jego relacją z przebiegu drugiej służby wojskowej w Afganistanie w prowincji Helmand objętej protektoratem Brytyjczyków. Ponieważ „Pilot..” to przykład literatury faktu spisanej przez bezpośredniego uczestnika wydarzeń, to właśnie oczami Eda Macy'ego możemy podpatrzeć życie w bazie wojskowej, wziąć udział w rozpoznaniu terenu i akcjach na wroga – ostrych i bezpardonowych, gdyż autor nie ukrywa, że rozprawianie się z siłami talibów nie ma nic wspólnego z misjami humanitarnymi. I tu ciekawostka psychologiczna - „Pilot apacza” to dowód na to, że żołnierze na linii frontowej tworzą na swój użytek własny świat wartości, prosty i jasny, który pozwala podejmować szybkie decyzje i wierzyć w ich słuszność, unikać wyrzutów sumienia i roztrząsania, co jest dobre a co złe. Takie nastawienie może budzić wątpliwości cywilów żyjących w bezpiecznych warunkach, ale jest niezbędne, gdy stawką jest życie kolegów. I gdy pilotuje się apacza.
Gdy zapoznałam się z osobliwościami technicznymi śmigłowca, opisywanymi przez Macy'ego z taką lubością, zdałam sobie sprawę, że – poza przypadkiem Dżochara Dudajewa zabitego rakietą naprowadzoną na jego telefon satelitarny i amerykańskim samolotem w kształcie kanciastej ćmy, nie wykrywanym przez radary - praktycznie nic nie wiem o nowoczesnej wojnie i wynalazkach techniki, które z taką precyzją służą zabijaniu (pozostaje mieć nadzieję, że w pokojowych dziedzinach rozwój technologiczny odbywa się równomiernie). Kamery termowizyjne, które mogą ze znacznej odległości rozpoznać nawet plamę krwi, a co dopiero żywego człowieka, są sprzężone bezpośrednio z hełmami pilotów, które służą do czegoś więcej niż ochrona głowy przed urazami, systemy chłodzenia, które nie dopuszczają do emitowania nadmiernej ilości ciepła i tym samym utrudniają zniszczenie maszyny pociskiem termicznym, automatyczne systemy samoobrony, które bez udziału człowieka identyfikują typ rakiety wystrzelonej z ziemi i w zależności od niego same wypuszczają paski plastiku lub płonące flary, które przeszkadzają w trafieniu w apacza – to wszystko przypomina mi dawno czytane książki science-fiction. Ale i tak największe wrażenie zrobił na mnie fakt, że do pilotowania apacza potrzeba wszystkich czterech kończyn naraz oraz obu oczu, z których każde musi pracować niezależnie od siebie!
Pilot apacza” jest napisany bardzo konkretnym językiem, czasem nawet zbyt bezpośrednim, ale oczywistym z racji zawodu Eda Macy'ego. Podejrzewam, że i tak został uładzony na potrzeby wydawnicze. Książka daje wyobrażenie o frontowej rzeczywistości w Afganistanie niemal w każdym aspekcie – od zamarzniętych toalet zimą, nieznośne napięcie podczas akcji, aż po sięganie po ironię i poczucie humoru do walki z chronicznym zmęczeniem i wypaleniem (patrz: sprawa z plakatem Rocco czy zakłady, kto najdłużej przytrzyma rękę Tony'ego Blaira podczas wizytacji bazy). Chociaż dla mnie wystarczyłaby jakaś skromniejsza wersja relacji Macy'ego, jestem w stanie sobie wyobrazić, że dla pasjonatów „Pilot apacza” może być prawdziwym rarytasem.


Zdjęcie ze strony http://www.aircraftrecognition.co.uk/apache.html


sobota, 11 stycznia 2014

Marek Pindral, Chiny od góry do dołu - fragment do przeczytania



Marek Pindral, Chiny od góry do dołu, wyd. Bernardinum

„Chiny od góry do dołu”, a może raczej „Chiny od podszewki”, to opowieści z dwuletniego pobytu Autora w Państwie Środka. Nie, nie podróży z plecakiem i przewodnikiem „Lonely Planet”, ale właśnie pobytu, ponieważ Marek Pindral pojechał tam, aby uczyć angielskiego na uniwersytecie w Chengdu.
Oczywiście, początki nie były łatwe. Wrzucony w kompletnie inną kulturę, pomiędzy życzliwych, ale zamkniętych i nieufnych ludzi, stopniowo odkrywał obce dla człowieka z Europy zwyczaje. Na przykład to, że posiłków nigdy nie jada się w samotności. Że korzystanie z toalety jest również czynnością bardzo towarzyską. Że zimą Chińczycy śpią w płaszczach i czapkach, bo w domach nie ma ogrzewania. Że klaskanie na uroczystościach też wymaga próby generalnej. Albo, że do przyrządzania kaczki po pekińsku przydaje się rowerowa pompka…
Autor obserwował, pytał, rozmawiał. Po jakimś czasie przestał być jedynie belfrem, a stał się także kompanem swoich studentów. Zapraszano go na imprezy, na wspólne przyrządzanie posiłków, a nawet, – co było oznaką wyjątkowego zaufania – do rodzinnych domów. A kiedy nadeszły wakacje, nadszedł też czas na poznawanie innych regionów Chin.
Tylko jak człowiek, który nie zna chińskiego, miałby porozumieć się z mieszkańcami wiosek, którzy nie dość, że żadnym językiem „zachodnim” nie władają, to jeszcze turystów raczej nie widują? Ano, Marek Pindral w każdą podróż zabierał ze sobą któregoś ze swoich studentów – nie tylko, jako współtowarzysza i przewodnika, ale też tłumacza. Bez tego zapewne nigdy nie dowiedziałby się, dlaczego czasem na pogrzebie urządza się striptiz albo tego, że woły też mają swoje święto…
A więc opowieści o Chinach. O Chinach znanych z telewizji, potężnych i dumnych ze spuścizny Mao, oraz o niedostępnych dla przeciętnego podróżnika Chinach zwykłych ludzi. Opowieści o Olimpiadzie, Tybecie, Rewolucji Kulturalnej, Wielkim Murze i Zakazanym Mieście, ale też o chińskiej kuchni, świętach, tradycjach,  marzeniach i… codzienności. „Chiny od góry do dołu” to książka różnorodna i fascynująca, jak… same Chiny.

PIERWSZY ROZDZIAŁ KSIĄŻKI

DECYZJA CZYLI JAK UDOWADNIAŁEM CHIŃSKIEMU RZĄDOWI, ŻE NIE CIERPIĘ NA

PSYCHOZĘ MANIAKALNĄ, PARANOIDALNĄ I HALUCYNACYJNĄ

Chciałbyś pojechać do Chin?

Na jak długo?

Przynajmniej na rok.

– Sporo czasu. Co bym tam robił?

– Pracowałbyś na uniwersytecie, potrzebują nauczyciela języka an​gielskiego.

– No wiesz, moja wiedza o tym kraju nie wykracza poza średnią krajową, czyli jest raczej znikoma.

Rozumiem.

A poza tym, to kraj komunistyczny…

No tak.

I pojedynczy człowiek tam się nie liczy…

To fakt.

I ten ich język, niepodobny do niczego, co znam…

Zgadza się.

– Jaką mam w takim razie pewność, że nie podadzą mi na talerzu zmielonego psa, kota albo szczura, jeśli nie będę w stanie rozszyfro​wać karty dań?

– Raczej niewielką.

– Poza tym, niedawno było tam trzęsienie ziemi, zginęło osiem​dziesiąt tysięcy ludzi!

– Niestety, to też prawda.

– No i wydaje mi się, że rok na tak wielki kraj, to trochę za mało. Potrzebowałbym prawdopodobnie dwóch lat, żeby go lepiej poznać, a tak długiego urlopu nie dostanę, musiałbym zrezygnować z pracy w Polsce…

Masz rację. Czyli nie?

ALEŻ TAK!!!

Zanim jednak moja przygoda z Chinami się rozpoczęła, musiałem udowodnić tamtejszym władzom, że nie chorowałem bądź nie cho​ruję na tyfus, polio, błonicę, szkarlatynę, dur powrotny, czerwonkę, brucelozę, żółtaczkę, zapalenie opon mózgowych, żółtą febrę, cho​lerę, dżumę, trąd, gruźlicę, nie zaatakował mnie paciorkowiec oraz nie cierpię na psychozę maniakalną, paranoidalną i halucynacyjną. Do tej imponującej kolekcji zaświadczeń musiałem dołączyć wyniki badań laboratoryjnych, które wykluczą także syfilis i HIV. Ponieważ nie miałem pojęcia, gdzie takie laboratorium może się znajdować, udałem się do przychodni akademickiej. Przed okienkiem rejestra​cyjnym wił się długi wąż pacjentów, w większości studentów, także moich. Ściszonym głosem powiedziałem, czego szukam.

– Nie wiem, ale zaraz zapytam – usłyszałem w odpowiedzi, po czym siostrzyczka w bieli ryknęła na całe gardło: – Halinka, gdzie pan może się przebadać na syfilis i hifa?

W jednej milionowej sekundy wszystkie rozmowy zostały prze​rwane, a twarze studentów zwróciły się w moim kierunku. Poczułem, jak z kolei moja twarz zalewa się krwią i owa krew zalewała mnie z co najmniej dwóch powodów – zawsze byłem przekonany, że pracowni​cy szpitali i przychodni po pierwsze, mają nie szkodzić, a po drugie, zachowywać tajemnicę (albo zwykłą dyskrecję). Drugi powód podsu​wała mi wyobraźnia, w której słyszałem rozchodzące się od ucha do ucha szepty, przy czym ostatnie ucho owego plotkarskiego łańcusz​ka mogło już otrzymać informację, że jestem w zasadzie umierający, a doprowadziła mnie do tego głupota i brak elementarnej wiedzy w kwestii pewnych intymnych czynności, którym podobno oddawa​łem się bez umiaru na lewo i prawo…

Na drugi dzień przeszedłem wreszcie stosowne badania, a na trze​ci stawiłem się po odbiór wyników.

– Nazwisko!

Podałem. Długie, dolepiane paznokcie przerzuciły kilka plików i otrzymałem swoją kopertę. Otwartą kopertę!

To wszystko? – spytałem nieśmiało.

Tak, wszystko.

Żadnego sprawdzania mojej tożsamości? A co, gdybym był kimś innym i wszedł w posiadanie poufnych, jak mi się po raz drugi wyda​wało, informacji?!

Pani z okienka nie miała jednak zdolności czytania w moich my​ślach, bo w mgnieniu swojego pokolorowanego oka oddała się lektu​rze równie kolorowego czasopisma

Żeby uzyskać status rezydenta, który umożliwi mi swobodne wjeżdżanie i wyjeżdżanie z Chin, należało teraz pojechać do ambasa​dy. Udałem się zatem pod wyszukany adres i stanąłem przed… wiel​kim murem, opasującym równie wielkie gmaszysko.

– Coś mi się wydaje, że to dosyć istotna placówka w tej części świa​ta – pomyślałem – a wielkość otaczającego ją muru jest pewnie pro​porcjonalna do przejrzystości podejmowanych przez pracujących tu dyplomatów i „dyplomatów” działań.

Dokumenty złożone, wiza będzie za kilka dni. Dziękuję, odwra​cam się na pięcie i wychodzę.

Zabieram komplet darmowych filmów, wyłożonych w celu uświadomienia mnie, jaka prawda obowiązuje w chwili obecnej w Chinach (ciekawe, do jakiej kategorii będzie nale​żeć: „świętej prawdy”, „też prawdy” czy „g.…o prawdy”, jak dosadnie, ale bardzo trafnie ujął to kiedyś ksiądz Tischner?).

Wszystkie trzy filmy poświęcone były Tybetowi. Z pewnością obejrzę!

Obejrzałem. Wynikało z nich, ujmując rzecz w największym skró​cie, że zanim chińska Peaceful Liberation Army wkroczyła do Tybetu (mimo że słuchałem i oglądałem bardzo uważnie, nie poinformowa​no mnie, kto ją zaprosił) działy się tam rzeczy, które mogłyby po​służyć za kanwę niejednego horroru – kruki wydłubywały dzieciom oczy, bo rodzice nie mieli czasu ich pilnować, ponieważ ciężko praco​wali, nawet w nocy, żeby Dalaj Lama mógł opływać w luksusy. Zresztą dzieci były także zmuszane do pracy, a jeśli się do niej zbytnio nie pa​liły, bito je kijami i kamieniami. Panował głód i szerzyły się choroby…

Wszystkim tym ohydnym praktykom położyła kres wspomniana „pokojowa, wyzwoleńcza armia”, która przyniosła Tybetowi wolność i powszechne szczęście…

1 Wkrótce, drogi Czytelniku, poznasz, jak to będzie wyglądało w Chinach i, co na razie wydaje się wręcz nieprawdopodobne, zatęsknisz za polskimi realiami.

2 Kilka miesięcy potem, czytając biografię MaoTse­Tunga, napisaną przez jego osobistego lekarza, dowiedziałem się, że to właśnie między innymi w Warszawie toczyły się poufne rozmowy Chińczyków z Amerykanami.


* * * Na lotnisku spotkałem chińskich turystów – rumiane, wesołe twarze, markowe ubrania, w dłoniach japońskie kamery i aparaty. Ujmująco mili. Dowiedziawszy się, że lecę do Syczu​anu, zapewnili mnie, że następne tak wielkie trzęsienie ziemi zdarzy się tam pewnie za jakieś 1000 lat, więc nie ma powodów do obaw.

Nie muszę się też bać tybetańskich terrorystów (sic!), bo rząd chiń​ski uporał się już z tym problemem.

Oczywiście, zapytali mnie, czy oglądałem Olimpiadę w Pekinie, szczególnie ceremonie otwarcia i zamknięcia (pytanie, na które przyjdzie mi przez najbliższy rok od​powiadać średnio pięć razy dziennie).

Nie oglądałem ani jednej, ani drugiej.

Widząc jednak niebywały entuzjazm oraz przeczuwając, że dla Chińczyków jest to pytanie raczej retoryczne, na które odpowiedzią powinien być po prostu zestaw okrzyków z zachwytu, udzieliłem od​powiedzi, która mnie zapewniła komfort prawdomówności, a moim azjatyckim rozmówcom pozwoliła puchnąć z samozachwytu:

– It must have been spectacular!

Niestety, nie działa to w przypadku osób znających meandry an​gielskiej gramatyki, bo wiedzą, że jest to właściwie odpowiedź prze​cząca.

W samolocie zwróciłem uwagę na młodych, wysportowanych Chińczyków w nienagannie skrojonych garniturach, którzy podró​żowali bez bagażu. Nasi aniołowie stróże zachowywali się jednak bardzo dyskretnie, czego nie mogłem, niestety, powiedzieć o reszcie Hanów. Kiedy tylko oderwaliśmy się od europejskiej ziemi, zaczęli nagle porozumiewać się za pomocą krzyków, wiercić i przepychać do toalety bez poszanowania stojącej przed nią kolejki.

Gdzie się podziali ci „kulturalni” pasażerowie z sali odlotów?!

Słowo „kultura” napisałem w cudzysłowie, bo był to pierwszy raz, kiedy przyłapałem się na odnoszeniu ich zachowań do naszych standardów. Błąd?! Czy może raczej potrzeba zachowania pewnych norm bez względu na kraj i sytuację? Bądź otwarty, bądź otwarty, powtarzałem bez wytchnienia niczym mantrę. Usta Chińczyków pracowały równie intensywnie, tyle tylko, że wyrzucały z gardeł dźwięki o kilkaset decybeli głośniejsze. Pewnie kiedy obsługa zacznie roznosić posiłki, będzie trochę lepiej, bo ich wargi zajmą się czym innym.

Bingo! I to podwójne – po skonsumowaniu lotniczych potraw, skoszarowanych na niewielkich tackach, przyszedł czas na… chińskie zupki. Nikt nie wydał żadnego rozkazu, ale prawie wszyscy w prawie jednym momencie zaczęli buszować w podręcznym bagażu, wyjmować wielkie, plastikowe kubły, do których stewardesy cierpliwie na​lewały wrzątek i po chwili samolot na całej swojej długości przesiąkł zapachem glutaminianu sodu.

A ja myślałem, że wy, spadkobiercy tak bogatej i wysublimowanej kulinarnej kultury (o, znowu to słowo!) tymi plastikowymi daniami gardzicie!

– Zaraz, zaraz – odezwał się głos wewnątrz mojej czaszki. – A kie​dy podróżowałeś po Francji, tej Ziemi Świętej Wszystkich Kucharzy, nie spotkałeś przypadkiem różnych Makdonaldów, Pizzahatów czy innych, bardzo odległych kuzynów państwa Ritzów?

W tym czasie brązowe połacie kamiennego pustkowia zamieniły się pod nami w szczyty Himalajów.

Wysoki jak Czomolungma głos chińskiej stewardesy poinformował pasażerów nienaganną angielsz​czyzną, że w Chengdu pada deszcz.

Któż by się jednak tym przejmował?! Przecież Chiny produkują dziś 70 procent wszystkich parasoli świata!

Przybliżałem się do Państwa Środka. Bądź otwarty, bądź otwarty!

czwartek, 9 stycznia 2014

George R.R. Martin, Pieśń ognia i lodu




George R.R. Martin, Pieśń ognia i lodu, tłum. Michał Jakuszewski, wyd. Zysk i S-ka

Pieśń ognia i lodu” - powszechnie nazywana od tytułu pierwszej części „Grą o tron” - to lektura zaborcza, pochłaniająca czas, wsysająca człowieka bez reszty niczym czarna dziura. Trzeba się od niej odrywać na siłę, wbrew sobie. Bo tyle tomów (obecnie pięć, z czego trzy ostatnie składają się z dwóch części) oznacza za każdym razem pobyt w niezwykle złożonym narracyjnie świecie oraz... kilkaset stron lektury! Dla tych, którzy z racji dorosłości nie mogą już liczyć na ferie i wakacje, wybór między wymogami codzienności a przyjemnościami płynącymi z czytania może być kłopotliwy. Dlaczego? Mogę Wam napisać, jak to wygląda z mojej strony.
Wieloaspektowość powieściowej rzeczywistości, jej żelazna logika i poziom intryg, w które są uwikłani bohaterowie George'a R.R. Martina - to właśnie to, co podbiło mnie jako czytelnika bez reszty! Chociaż wcześniej zarzekałam się, że jeśli wszyscy czytają jego książki, to ja już niekoniecznie muszę. Popularność tego tytułu wydawał mi się podejrzana, węszyłam w niej spisek marketingowców. Opowieść o walce o władzę i próbach przetrwania mimo chaosu wojny i dworskich knowań – obroniła się sama. Zadecydował oczywiście przypadek. Bezsenna noc i powtórka wszystkich odcinków serialu ostatniego, trzeciego sezonu. Nieważne, że oglądanie zaczęłam w połowie emisji. Tym większa była potrzeba, by wyjaśnić mniej zrozumiałe wątki, dowiedzieć się, jak niektóre osoby znalazły się w tym, a nie innym położeniu. I tak sięgnęłam po pierwszy tom, potem kolejne.
Akcja „Pieśni lodu i ognia” rozgrywa się w fikcyjnej krainie Westeros oraz po drugiej stronie morza, na lądzie będącym siedzibą starożytnych, częściowo podupadłych cywilizacji oraz koczowniczych ludów. Westeros jest bardziej swojskie, przypomina średniowieczną Europę z jej turniejami, systemem feudalnym, niełatwą drogą do szlachectwa dla nisko urodzonych czy braniem dzieci wrogów na zakładników. To podobieństwo jest ponoć celowe, a szczególną inspiracją dla autora była tocząca się w 15. wiecznej Anglii, trwająca trzydzieści lat wojna domowa, tzw. Wojna Dwóch Róż (od herbów rywalizujących rodów).
Jednak to, w czym George R.R. Martin okazał się najlepszy, to wierne oddanie ludzkiej natury. Martin nie umniejsza właściwej naszemu gatunkowi żądzy władzy, fatalnych skutków wybujałych ambicji, upodobań do knowań i politycznych rozgrywek, w których co bardziej prostolinijni mają niewielkie szanse. Na szczęście wprowadza do akcji dość przyzwoitych, choć niedoskonałych bohaterów. Do tego pokazuje szeroką panoramę kraju objętego wojną z ich osobistej perspektywy. Mnogość wątków i postaci potrafią oszołomić, ale, o dziwo, okazuje się, że bez problemu można się w nich rozeznać. Warto wspomnieć, że Martin jako pisarz rezygnuje z literackiej nieśmiertelności swoich narratorów. Jesteśmy przyzwyczajeni, że w powieściach mogą zginąć wszyscy, tylko nie główny bohater, ale ta reguła nie ma zastosowania w „Sadze ognia i lodu”. A to wprowadza pewien element niepewności i niepokoju o los niektórych osób, zwłaszcza ulubieńców (ja mam ich trójkę: Aryę, Daenerys i Tyriona). Przy tym wszystkim fantastyczny sztafaż powieści - w postaci nieistniejących naprawdę krain, ludów, ich tradycji oraz historii, a nawet warunków klimatycznych (pory roku mogą trwać nawet wiele lat) plus smoki i złowrogie istoty zza Wielkiego Muru wybudowanego na północy – jest właściwie dodatkiem do wartkiej narracji, chociaż muszę przyznać, że świetnie wykorzystanym i przekonującym.
I powiedzcie, jak mając taką historię pod ręką, robić zakupy, sprzątać, odpytać dziecko z lekcji albo chociaż poczytać coś innego? Bywa ciężko...

Cykl „Pieśń ognia i lodu” składa się z następujących tomów:
- Gra o tron
- Starcie królów
- Nawałnica mieczy. Stal i śnieg
- Nawałnica mieczy. Krew i złoto
- Uczta dla wron. Cienie śmierci
- Uczta dla wron. Sieć spisków
- Taniec ze smokami. Część I
- Taniec ze smokami. Część II

Kolejne dwa tomy są w przygotowaniu.

PS. Jedyny minus książki to kiczowate okładki pierwszych części, ale wiem, że wydawca przygotował także inną, bardziej cieszącą oko edycję.

środa, 8 stycznia 2014

Waldemar Smaszcz, Serce nie do pary. O księdzu Janie Twardowskim i jego wierszach




Waldemar Smaszcz, Serce nie do pary. O księdzu Janie Twardowskim i jego wierszach, wyd. Instytut Wydawniczy ERICA

Już jako dziecko nie przepadał za nadętymi kazaniami. Jako dorosły nadal z utęsknieniem czekał na nadejście wakacji, jedyny miesiąc w roku, w którym pozwalał sobie na pisanie wierszy. Wielbiciel Andersena i „Tajemniczego ogrodu” Frances Burnett aż po grób, nauczyciel dzieci ze szkoły specjalnej, ksiądz, a jeszcze wcześniej – jeden z młodocianych redaktorów szkolnego pisma literackiego „Kuźnia młodych”. I jeszcze ten, który – pod wpływem książek o przyrodzie - namalował na lekcji religii diablicę bez rogów, „bo to samiczka”. Cieszę się, że wiem o księdzu Twardowskim choć tyle, chociaż postarał się on skutecznie, by pozostały po nim przede wszystkim jego niezwykłe wiersze. (Chciałoby się je słyszeć w kościołach zamiast co niektórych kazań). Nie jestem osobą religijną, ale czuję ich rozbrajającą moc. Taką jak w tym, zatytułowanym „Wagary”:

będąc niedawno na wagarach
zobaczyłem kogoś kto jak ja
przemykał wśród wikliny
majowej jak nad Wisłą

był to Pan Bóg

uciekał z jakiegoś podręcznika
- Wagary

(cyt. Za „Serce nie do pary” s. 215)

Nie dziwię się, że Waldemar Smaszcz, polonista, historyk literatury, krytyk i eseista, poświęcił im tak wiele uwagi, chociaż jego głównym celem było ocalenie od zapomnienia ich autora, pokazanie człowieka ukrytego za poezją. Smaszcz nie miał jednak łatwego zdania, chcąc przybliżyć postać księdza Twardowskiego, mimo ponad dwudziestoletniej z nim znajomości (która zaczęła się od lektury wierszy, a dopiero później zaowocował poznaniem ich autora). Z jego książki wyłania się obraz osoby skromnej, niechętnej do osobistych wynurzeń i przywoływania wspomnień, które mogłyby wykroczyć poza rodzinno-przyjacielski krąg. Nie ze względu na zamierzoną tajemniczość, ale przez stawianie na pierwszym miejscu powołania i życia zawodowego, nie prywatnego. To pewnie jeden z powodów, że „Serce nie do pary” trudno nazwać zwykłą biografią. Jest raczej żmudnym (choć też i godnym pochwały) zbieraniem i dokumentowaniem wszystkich, możliwie najistotniejszych faktów z życia poety. Drobiazgowym gromadzeniem informacji, które mogą rzucić jak najwięcej światła na jego osobowość i twórczą ścieżkę. Zestawieniem faktów, o których trudno jednoznacznie powiedzieć, czy są czy nie są niepotrzebne. Jak na przykład ten fragment o cmentarzu na warszawskich Powązkach, którego grobowce i dzieje pochowanych tu ludzi, nie tylko znacznych osobistości, mogły mieć wpływ na kształtowanie charakteru i osobowości młodego Janka, zabieranego tu na spacery przez ojca. Dla Waldemara Smaszcza była to okazja do przybliżenia historii nekropolii i spoczywających tu osób. To bardzo interesująca część książki, świadcząca o erudycji autora, ale wykraczająca poza temat. Co może się podobać (jeśli potraktujemy rozległą wiedzą wiedzę autora jako dodatkowy bonus) lub nie.
Serce nie do pary”, jak napisałam wcześniej, nie jest typową biografią i nie spodziewajmy się po niej tego, co zazwyczaj oferuje ten gatunek. „Serce ..” to nie zbiór anegdot, ani nie poprowadzony chronologicznie ciąg, w którym co jakiś czas, w ramach dodatku do nazwisk i faktów towarzyskich, pojawiają się tytuły wydanych tomików. Smaszcz mimo wieloletniej przyjaźni z księdzem Twardowskim, mimo starań i imponującej, mrówczej pracy pozostaje przede wszystkim historykiem literatury. Także z powodu, który również wcześniej wspomniałam, czyli niechęci księdza Twardowskiego do ujawniania swojego prywatnego oblicza. Podstawą „Serca ...” są przede wszystkim wiersze, kontekst ich powstawania, te intymne okoliczności twórczego procesu, które autorowi książki udało się wyśledzić i ustalić. To sprawia, że „Serce ...” wymaga większej koncentracji podczas lektury i cierpliwości. Na pewno dzięki niej można rozsmakować się na nowo (albo w ogóle) w poezji Twardowskiego, ale nie wyjaśni nam ona fenomenu księdza-poety, który o Bogu pisał tak, jakby był On na wyciągnięcie ręki. Niemniej cieszę się, że trafiła w moje ręce.