wtorek, 30 września 2014

Jean-Claude Carrière, Krąg łgarzy. Powiastki filozoficzne z całego świata. Tom 2



Jean-Claude Carrière, Krąg łgarzy. Powiastki filozoficzne z całego świata. Tom 2, tłum. Wiktor Dłuski, wyd. Drzewo Babel

Wpadł mi kiedyś w ręce wywiad z pewnym amerykańskim felietonistą, który w swojej pracy zaobserwował, że ludzie nie chcą rad, niechętnie przyjmują pouczenia, za to łakną opowieści. Sądząc po zbiorze Carrière'a, jest to potrzeba, która nie zna granic. Dobre historie, długie lub krótkie, ale próbujące opowiedzieć coś o otaczającym nas świecie i ludzkich dylematach, pojawiają się wszędzie. Czasem trafiają się w niemal takich samych wersjach, podbarwione tylko innym kolorytem lokalnym.

Carrière'owski „Krąg łgarzy” to dwa tomy przypowieści pochodzących z różnych rejonów kuli ziemskiej. Są dowodem na ludzką pomysłowość w objaśnianiu rzeczywistości, na radzenie sobie z sytuacjami bez wyjścia przy pomocy humoru, a nawet absurdalnych skojarzeń i porównań. Ich układanie nie jest bynajmniej aktywnością, która należy do zamierzchłej przeszłości, o czym świadczą choćby anegdoty kpiące sobie z ustroju Związku Radzieckiego i jego idoli. Są i takie, które zaczynają się jak baśnie, odwołując się do anonimowych królów, mędrców, cesarzy i zdobywców. W innych pojawiają się znane nazwiska pisarzy i naukowców oraz odniesienia do konkretnych dat, miejsc, a nawet takich wynalazków, jak telewizja czy internet. W kilku rozpoznałam nawet stare jak świat dowcipy krążące z ust do ust.

Tak naprawdę nie jest ważne, czy historyjki te są prawdziwe czy nie. Lub kto jest ich autorem. Liczy się ich przewrotność, ironia, czasem karykaturalność, a przede wszystkim - możliwość spojrzenia na daną rzecz czy sprawę pod innym kątem, z odrzuceniem obiektywizmu, nawet na przekór logice i zdrowemu rozsądkowi. Jak w przypadku starca, który stoi przed lustrem z zamkniętymi oczami, ponieważ chce zobaczyć, jak wygląda, kiedy śpi. Albo kobiety, która tylko w oczach zakochanego mężczyzny zmienia się w femme fatale zdolną doprowadzić go do zguby.

Tym, co jeszcze uderza mnie w „Kręgu łgarzy”, jest jego nieskończoność. Przypowieści tego typu wciąż powstają i kto wie, czy Jean-Claude Carrière nie zbierze z nich nowego tomu. Niemniej, dopóki do tego nie dojdzie, można raz po raz wracać do wydanych już części i za każdym razem znaleźć w nich coś nowego, bardziej adekwatnego do sytuacji czy stanu ducha, w którym się akurat w tym momencie znajdujemy. A to jest bezcenne. Nie mówiąc o tym, że tego typu książki to dobry pomysł na prezent.

Chociaż ten tekst miał mówić raczej o drugim tomie, nie mogę sobie odmówić przyjemności zaprezentowania okładek dwóch części, zaprojektowanych przez Michała Batorego. Są kapitalne! Świetnie się z sobą komponują i nie trzeba chyba nikomu mówić, do czego nawiązują ;)


poniedziałek, 29 września 2014

Piotr Adamczyk, Dom tęsknot



Piotr Adamczyk, Dom tęsknot, wyd. Agora SA

Ostatnio mam szczęście do dobrych książek, ale „Dom tęsknot” zdaje się je wszystkie przebijać! Z wielu względów trudno się oderwać od tej powieści, której akcja dzieje się w powojennym Wrocławiu. Po pierwsze Piotr Adamczyk (nie mylić z aktorem o tym samym imieniu i nazwisku!) bajecznie lekko prowadzi fabułę. Po drugie, łączy różne odmiany powieści w jedną spójną całość. I tak historia pierwszej miłości, powrót do lat dziecinnych i powolne wkraczanie w świat dorosłych nagle rozrastają się o wątki przygodowe, historyczne, a nawet awanturnicze. Adamczyk postarał się, by niemożliwe było podporządkowanie rozgrywających się wydarzeń jakiejś odgórnej myśli. Dla czytelnika oznacza to nieprzewidywalność do ostatniej strony. Każdy rozdział jest niespodzianką, wyciąganiem kolejnych tajemnic - rodzinnych i sąsiedzkich - na światło dzienne. Ale też miejsce zamieszkania bohaterów tylko pozornie jest zwykłe. Jak i oni sami.

To poniemiecka kamienica pełna dóbr i pamiątek po opuszczających ją w pośpiechu pierwszych mieszkańcach. Tajnych skrytek, portretów na ścianach, pięknie wydanych książek zgromadzonych w domowej biblioteczce. Z mundurem oficera Abwehry w szafie, własnością Gustava Freytaga należącego do organizacji Ahnenerbe, która na rozkaz Himmlera poszukiwała m.in. cennych przedmiotów ważnych z punktu widzenia historii Niemiec. Taka jest sceneria dzieciństwa Piotra, głównego bohatera „Domu tęsknot”. Tym, co odróżnia go od innych urodzonych we Wrocławiu po wojnie dzieci, jest matka Niemka, która nie wzięła udziału w ewakuacji Breslauerów, a ostatecznie została żoną... polskiego partyzanta z Kielecczyzny! Dzięki niej Piotr żyje w dwóch światach – w niemieckim i w polskim. Z naturalnością dziecka przyjmuje fakt istnienia Breslau, żyjącego innym rytmem i ideami niż jego kontynuacja w postaci polskiego Wrocławia. To coś, z czym problem mają dorośli, choćby nauczyciele, wojskowi, urzędnicy, a nawet nowi mieszkańcy stolicy Dolnego Śląska starannie zacierający, a nawet niszczący niemieckie ślady. Podczas gdy jedne kłują w oczy, jak pomniki, pamiątkowe tablice i okazałe grobowce, inne celowo pozostają w ukryciu. Zegarki, medaliony, złoto. Oraz Kielich Lutra, o którym dowiemy się wiele interesujących rzeczy.

Proza Adamczyka odkrywa niejeden ciekawy fakt z przeszłości Wrocławia i Dolnego Śląska, a jej specyficzne poczucie humoru, perspektywa z punktu widzenia zwykłych ludzi, brak patosu i sensacyjne wtręty tylko zwiększają apetyt na lekturę. Losy Piotra i pozostałych mieszkańców kamienicy Freytagów jak w soczewce skupiają dzieje miasta, któremu z dnia na dzień odebrano dawną historię i nadano nową tożsamość, na nowo stworzono legendy miejskie i mianowano nowych, już nie niemieckich bohaterów. Powstanie „Domu tęsknot” to także znak czasów, gdy kolejne pokolenie polskich wrocławian zaakceptowało niemiecką przeszłość miasta i regionu jako swoją własną. Wcześniej była ona czymś niechcianym, upiorem czającym się w kącie piwnicy. Teraz, co widać po książce Adamczyka, stała się źródłem inspiracji. Mam nadzieję nie ostatnim w dorobku autora.


Notatka biograficzna (za wydawcą):
Piotr Adamczyk – Z wykształcenia filozof, z zawodu redaktor i publicysta. Autor kilkuset felietonów i reportaży. Jego publikacje ukazały się m.in. w „Polityce”, „Wprost”, „Przeglądzie”, „Pulsie Biznesu”. Przez pięć lat pełnił funkcję redaktora naczelnego „Słowa Polskiego”, największego dziennika na Dolnym Śląsku. Opublikował książkę "Pożadanie mieszka w szafie" (2012). Pochodzi z Wrocławia, obecnie mieszka w Gdańsku i Łodzi, zależnie od pory roku.

wtorek, 23 września 2014

Andrew Miller, Oczyszczenie




Andrew Miller, Oczyszczenie, tłum. Michał Kłobukowski, wyd. Znak Literanova

Podobno w przeciągu kilkuset lat swojego istnienia paryski Cmentarz Niewiniątek stał się miejscem pochówku nawet dwóch milionów zmarłych. Grzebano ich nie tylko w kościelnych kryptach czy zdobnych grobowcach, ale przede wszystkim w zbiorowych mogiłach. Biedaków owiniętych w całuny, trochę zamożniejszych w trumnach, ofiary zaraz i pospolitych chorób. Dorosłych i dzieci, młodych i starców. Położona pośrodku miasta nekropolia zaczęła z czasem stanowić zagrożenie dla żywych, zwłaszcza tych mieszkających w pobliżu jej murów. Pod koniec osiemnastego wieku postanowiono ją zamknąć, a kości zmarłych usunąć.

Likwidacja cmentarza staje się najważniejszą osią „Oczyszczenia”, zadaniem, które staje przed młodym inżynierem - pochodzącym z Normandii, ze zwykłej wiejskiej rodziny Jeanem-Baptistem Barattem, któremu łaskawość księcia de S. zapewniła wykształcenie. Głównego bohatera poznajemy w chwili przyjęcia zlecenia, nie wiemy o nim nic więcej ponad to, co w danej chwili ujawnia nam autor. Zresztą to charakterystyczne dla narracji Millera, że ten prowadzi ją delikatnie, unikając przeładowania informacjami, rezygnując z zagęszczenia faktów i ciekawostek na rzecz oglądu rzeczywistości oczami swojego bohatera. A także (nawet!) - przy pomocy jego powonienia i smaku, dopóki ten nie przywyknie do zepsutej cmentarnymi wyziewami okolicy. Chociaż autor nie rezygnuje z opisów kości i innych szczątków ludzkich, najważniejsze w powieści staje się to, co dzieje się z ludźmi związanymi z cmentarzem w ostatnich miesiącach jego istnienia.

Trudno mi wyjaśnić moc przykuwania prozy, która zdaje się nie prowadzić do konkretnego celu, tak jak w kryminale jest nim odnalezienie sprawcy zbrodni, a w romansie - szczęśliwy związek dwojga ludzi osiągnięty po wielu wyrzeczeniach i nieporozumieniach. Mimo to z zaciekawieniem czytałam „Oczyszczenie” zaskakiwana zwrotami akcji, które wywoływała nieodgadniona i nieprzeczuwana strona ludzkiej natury. Obcowanie na co dzień z tym, co pozostawia po sobie śmierć, nie przygotowuje ani na akty bezmyślnego zła i histerii, ani na nieszczęśliwe wypadki. Nawet na miłość. Reakcje Baratte'a zaskakują także jego samego. Są decyzje, które zdaje się podejmować pod wpływem impulsu, instynktownie, bez odwoływania do rozumu, który natychmiast poddałby je pod wątpliwość. A jednak wydają się słuszne z najzwyklejszego, człowieczego punktu widzenia. Oczywiście jeśli odrzucić takie sprawy, jak normy obyczajowe, które decydują o naszej pozycji wśród innych.

Oczyszczenie” obfituje w postacie zarysowane niby lekko, ale wiarygodnie. Autentyczny jest w nich nawet ten czynnik niespodzianki, który w niektórych przypadkach tak diametralnie zmienia ich losy. Oraz zawsze obecna ich pewna zagadkowość i niedopowiedzenia, które mogą zostać uzupełnione przez zakończenie powieści. Ale nie muszą i często nie są. „Oczyszczenie” budzi złudzenie, że po zamknięciu ostatniej strony jej bohaterowie nadal będą kontynuować swoje zamierzenia i prowadzić życie, tym razem ukryte przed wzrokiem czytelników. Wyobraźnia pisarska odsłoniła je tylko na dany moment. Ciąg dalszy należy do nas, do odbiorców. Czy wystarczy nam wizja pisarza, czy ożywimy w myślach służącą Marie podkradającą koniak gospodarza, grupę górników z tajemniczym przywódcą bez nazwiska i ręki, nadamy imię i płeć dziecku poczętego w wyniku gwałtu? Miller nie opowiada wszystkiego, w zamian oferuje swobodę, zaprasza do stworzonego przez siebie świata, który bazuje na kilku autentycznych faktach.

Zamknięcie Cmentarza Niewiniątek także dla inżyniera Baratte'a jest tylko jednym z etapów, ujętym w nawias przez początek i zakończenie powieści, które odbywają się w tym samym miejscu – w Wersalu na korytarzu przed gabinetem ministra. Za każdym razem wizyta w pałacu ma inne konsekwencje i z innymi wiąże się doświadczeniami. To porównanie jest zwiastunem zmian, które już niedługo wstrząsną Francją. Bardziej wymownym niż rewolucyjne hasła pisane na murach przez znajomych organisty Armanda.

Za „Oczyszczenie” Andrew Miller otrzymał w 2011 roku brytyjską nagrodę Costa Book of the Year Award. Jej narracja jest wyciszona i budzi inne emocje niż literatura popularna, ale mają one to do siebie, że dużo mocniej odciskają się w w umyśle czytającego. Tak w każdym razie było ze mną. Być może będzie tak i z Wami. Sprawdźcie.

środa, 10 września 2014

Michael Ende, Nie kończąca się historia




Michael Ende, Nie kończąca się historia, tłum. Sławomir Błaut, wyd. Znak Emotikon

Nie kończąca się historia” to nie tylko opis pełnego cudów baśniowego świata, w którym piękno i dobro współistnieje z tym złe i odrażające. To także książka o podwójnym dnie, z niezwykłym przekazem ukrytym pod warstwą przygód w krainie z marzeń, Fantazjanie.

Pamiętam tę historię w filmowej postaci jeszcze w tym zamierzchłych czasach, kiedy jedne z pierwszych odtwarzaczy znajdowały się w domach kultury. I właśnie w takim miejscu, na sali, gdzie dzieciaki siedziały nabite głowa przy głowie, oglądaliśmy pod ukosem „Nie kończącą się historię” na maleńkim odbiorniku umieszczonym przy ścianie. Mimo warunków przekaz filmowej opowieści był tak silny i tak pozytywny, że teraz, po wielu latach bardzo się ucieszyłam, że mogę poznać jej pierwowzór, książkę Michaela Ende o tym samym tytule. I że będzie mi w tym towarzyszyć moje dziecko. Dodam od razu, że ta powieść obok „Baśnioboru” przyczyniła się do tego, że dziecko stało się samodzielnym czytelnikiem. Zniecierpliwione, że trzeba czekać na ciąg dalszy do wieczora, wzięło sprawę w swoje ręce. Od tej pory chętnie czyta samo. Mi pozostało samodzielne nadgonienie lektury.

Przede wszystkim okazało się, że w przeciwieństwie do wersji filmowej, książka jest zdecydowanie bardziej rozbudowana i składa się z dwóch istotnych części. W pierwszej Bastian (o nim za chwilę) tylko zagląda do baśniowego świata Fantazjany, czytając księgę zabraną z antykwariatu bez wiedzy jego właściciela. W drugiej staje się jednym z jego bohaterów, ale pociąga to za sobą pewne, niebezpieczne dla niego konsekwencje. Tak bardzo groźne, że mogą uniemożliwić mu powrót do rzeczywistego świata. Bastian jest półsierotą, emocjonalnie zaniedbywanym przez ojca po śmierci matki. Grubym, niepozornym i przeciętnie uzdolnionym chłopakiem, obiektem głupich żartów i dokuczania. Jego jedyny talent – do wymyślania i opowiada historii – nie jest czymś, co budzi u innych podziw. Szczerze mówiąc, mało kto nawet o nim wie. Lektura pięknie oprawionej książki o zagadkowym tytule pozwala mu na zapomnienie o przykrościach. Bastian z zapartym tchem śledzi losy Atreju, zielonoskórego chłopca, który ma misję ocalenia Fantazjany przed zagładą. Bastian w trakcie czytania w cudowny sposób opuszcza szkolny strych, na którym znalazł schronienie i staje u boku Atreju.

Nie kończąca się historia” mądrze opowiada o potrzebie równowagi pomiędzy światem wyobraźni a światem rzeczywistym. Oba są niezbędne, oba są sobie nawzajem potrzebne. Wybór tylko jednego z nich staje się katastrofą, życiem w kłamstwie lub w oderwaniu od prawdziwych radości i bliskości z ludźmi, którzy znają nas i akceptują - niedoskonałych, nie tak mądrych i nie tak pięknych jak w marzeniach, za to prawdziwych. Ponieważ to książka dla dzieci, jej przekaz jest ukryty w scenach poszukiwań, bitew i przygód w niezwykłych miejscach. Dzieje się tu zatem dość, by zająć młodego czytelnika, pobudzić jego wyobraźnię, a wreszcie - wzruszyć zakończeniem.

Koniecznie uwzględnić w kompletowaniu domowej biblioteczki dla pociechy!

wtorek, 9 września 2014

John Green, Papierowe miasta




John Green, Papierowe miasta, tłum. Renata Biniek, wyd. Bukowy Las

Pamiętam z lat nastoletnich te opowieści o niesamowitych wyczynach i śmiesznych zdarzeniach, które przytrafiały się rówieśnikom, prowokowane przez nich lub przypadkowe. Sama mogłabym dorzucić do tej listy wycieczkę letnią nocą z moją bardzo dobrą koleżanką na cmentarz. Ona, w sukni ślubnej swojej matki, z kruczoczarnymi, lśniącymi włosami została wzięta za ducha. Uciekłyśmy stamtąd ze śmiechem. Dlatego pierwsze rozdziały „Papierowych lat” nie zrobiły na mnie wrażenia, choć mściwość Margo Roth Spiegelman podszyta była wyrafinowaniem i pomysłowością, której mogłabym tylko pozazdrościć, mając naście lat. Początek „Papierowych miast” może nie być atrakcyjny dla kogoś, kto jest niemal dwa razy starszy od jego młodocianych bohaterów. I kto zaczął przygodę z Johnem Greenem od „Gwiazd naszych wina”, które elektryzują od pierwszej strony. Bo „Papierowe miasta” zaczynają się właśnie rajdem po uśpionym mieście Orlando na Florydzie i robieniem rzeczy, które przechodzą do szkolnych legend.

A jednak, jak okaże się później, jest to scena bardzo znacząca i wpływająca na przebieg dalszych wydarzeń. To wtedy Quentin ma pierwszy od wielu lat bliski kontakt z Margo, przyjaciółką lat dziecinnych, która w szkole średniej otacza się swoim towarzystwem i prowadzi całkiem inne życie niż dzieciaki gromadzące się pod salą orkiestry szkolnej. To paczka Quentina, z której najbliżsi są mu wyrażający się z fanfaronadą na temat swojej męskości Ben oraz cichy, spokojny Radar, intelektualista i po trosze informatyczny geniusz, redaktor internetowej encyklopedii o nazwie Omniklopedia. Margo zaś robi rzeczy szalone, niezwykłe, o których opowiada się na szkolnych korytarzach. Pewną nocą zaprosiła do robienia nich Quentina. A potem, na dwa tygodnie przed ukończeniem szkoły i rozdaniem dyplomów... zniknęła! Nie po raz pierwszy. Ale tym razem zostawiła Quentinowi wskazówki, w tym egzemplarz „Źdźbeł trawy” Walta Whitmana z podkreśleniami.

Dopiero teraz dane było mi odczuć, jak wielki ładunek emocjonalny kryje się w tym tekście. Poszukiwania Margo wiodą co prawda do miejsc istniejących na mapie (przynajmniej teoretycznie, ale to już dodatkowa niespodzianka dla czytelników). Ale przede wszystkim są zastanawianiem się, kim tak naprawdę ona jest. Quentin zaczyna widzieć rozdźwięk między swoimi wyobrażeniami o dziewczynie, jej kreacją na potrzeby szkolnej popularności a prawdziwą Margo, wolną duchem i mającą swój niedostępny, intymny świat tylko dla siebie. Te przemyślenia przenoszą „Papierowe miasta” w inny, głębszy wymiar niż miałaby je powieść stricte przygodowa. Przy tym książka ta ani na chwilę nie jest nudna, ani oderwana od zwykłego życia. Jednocześnie opowiada o przygotowaniach do balu na koniec roku szkolnego, młodzieńczych wygłupach i przechwałkach, imprezach, potrzebie bliskości i lojalności. Podoba mi się też, że autor pozwala Quentinowi i jego przyjaciołom na różne sposoby rozgryzać problem pobytu Margo – od wymyślnych, po bardzo proste – a wtedy akcja doznaje przyśpieszenia w w niespodziewanym kierunku. Że używają oni przy tym lekko ironicznego, inteligentnego języka, nie są płascy ani jednowymiarowi.

Na takie książki, jak „Papierowe miasta” zawsze będzie istniało zapotrzebowanie. Zawsze przyciągną one do siebie wrażliwców wszelkiej maści i otworzą przed nimi nowe horyzonty. Nie miałam szczęścia natrafić na nią jako nastolatka, za to – razem z „Buszującym w zbożu” Salingera – wiem, komu ja podsunę za kilka lat :)

poniedziałek, 8 września 2014

Patrick Deville, Dżuma & Cholera



Patrick Deville, Dżuma & Cholera, tłum. Jan Maria Kłoczowski, wyd. Oficyna Literacka Noir sur Blanc

To jedna z najlepszych biografii, jaką zdarzyło mi się ostatnio przeczytać! Zresztą Oficyna Literacka Noir sur Blanc wydaje dużo tego typu książek na bardzo dobrym poziomie. Ale nawet przy nich „Dżuma & Cholera” Deville'a wyróżnia w zdecydowany sposób. Głównie za sprawą wysmakowanego języka (tu ukłon w stronę tłumacza) oraz konstrukcji powieści, która swobodnie przenosi czytelnika w przestrzeni i czasie. Zwłaszcza w czasie - bez trzymania się ściśle chronologii, bez poruszania się tylko do przodu i do tyłu, ale także na boki, tak jakby postać Aleksandra Yersina była kamieniem wrzuconym do wody, wywołującym kręgi na jej powierzchni, które zahaczają, czasem nawet nieświadomie o inne. Deville opisał jednego człowieka, ale tak, że zdołał przy tym zobrazować całą epokę z jej pięknem, zachłannością, bestialstwem wojen, a przede wszystkim z żądzą wiedzy i przygód. Z przełomem w naukach przyrodniczych, z którego korzystamy do dzisiaj tak powszechnie (przynajmniej w krajach rozwiniętych), że powstają zorganizowane grupy podważające zasadność używania szczepionek.

Dżuma & Cholera” nie tylko opisuje życie nietuzinkowej postaci, jaką jest Aleksander Yersin, wynalazca szczepionki przeciwko dżumie. Ze względu na walory literackie ta książka ma w sobie coś takiego, co sprawia, że wciąż się do niej powraca, na wyrywki czyta fragmenty, każe rozkoszować się słowem pisanym. W każdym razie na mnie tak silnie działa ta proza. Deville używa języka nie po to, by coś nam po prostu zakomunikować - on wyciąga przy ich pomocy esencję z rzeczywistości, ujmuje ludzki życiorys w ramach nieograniczonych przez czas, a nawet jej własną biografię, wreszcie - daje odczuć wspólnotę duchową ludzi, którzy - tak jak Yersin - podążyli własną drogą. Rimbaud, Brazza, Conrad.

Potem przychodzi kolej na nazwiska z gromadki Pasteura, tych nieco zapomnianych już naukowców od zapomnianych dziś chorób, pierwszych zdobywców nagród Nobla, której Yersin również byłby laureatem, gdyby ją wcześniej ustanowiono. Poetyczność tekstu „Dżumy & Cholery” to jedno. Deville potrafi być bardzo konkretny, gdy dopuszcza nas do sezamu wiedzy pełnej ciekawostek ze świata wypraw, odkryć i wynalazków w różnych dziedzinach. Także tych, o których obecnie się już nie pamięta albo wydają się one mało znaczące. W gromadzeniu tych szczegółów jest równie nienasycony, jak jego bohater w poszukiwaniu coraz to nowych przedmiotów badań i życiowych doświadczeń. Yersina coś stale popycha do przodu. Z laboratorium Pasteura na statki pływające u wybrzeży południowo-wschodniej Azji, do eksperymentalnych plantacji, które zakłada w Indochinach, do nauczania synów wietnamskich rybaków, a w końcu do Hongkongu, gdzie wyizoluje pałeczkę dżumy. Azja staje się jego domem, azylem i miejscem badań. Schronieniem podczas wojen. Dziś jego osoba cieszy się większym uznaniem w Wietnamie, aniżeli we Francji, której obywatelstwo przyjął, by móc wykonywać zawód lekarza.

Polecam i ze względu na Aleksandra Yersina i ze względu na Patricka Deville'a!

Fragment do przeczytania:

Patrick Deville
(ur. 1957), pisarz francuski, studiował literaturę porównawczą i filozofię na Uniwersytecie Nantejskim. Wiele podróżował: w latach 80. mieszkał na Bliskim Wschodzie, w Nigerii i Algierii, a w następnej dekadzie odwiedził Kubę, Urugwaj i Amerykę Środkową. Debiutował w 1987 roku powieścią Cordon-bleu. Dżuma i cholera (2012) to jego jedenasta książka. Nominowana do wszystkich najważniejszych francuskich nagród literackich (Goncourt, Renaudot, Medicis, Décembre), została uhonorowana Prix Femina. Książki Deville’a były tłumaczone na dwanaście języków.
(informacja ze strony wydawcy http://www.noir.pl/ksiazka/618/Patrick-Deville--Dzuma-&-Cholera )

niedziela, 7 września 2014

Jacqueline Wilson, Czworo dzieci i „coś”



Jacqueline Wilson, Czworo dzieci i „coś”, tłum. Joanna Schoen, wyd. Znak Emotikon

Jakie czasy, takie książki dla dzieci. Epoka edwardiańska należy do Edith Nesbit, autorki m.in. książki „Pięcioro dzieci i „coś”. W dzieciństwie była to jedna z ulubionych powieści Jacqueline Wilson (moja też), która napisała współczesny ciąg dalszy historii o tajemniczym stworku Piaskoludku, spełniającym życzenia dzieci. Tak jak w pierwowzorze, dzieci 21. wieku muszą nauczyć się i podejmowania przemyślanych decyzji, jak i współpracy w sytuacjach, gdy coś pójdzie nie tak. Na przykład, gdy bajecznie bogate i sławne zostają zawiezione do centrum Londynu limuzyną, która znika po zachodzie słońca (to pora, gdy piaskoludkowe czary przestają działać) i trzeba wrócić do domu metrem, unikając zainteresowania nie zawsze życzliwych dorosłych.

Współczesne czasy to także inny obraz rodziny niż u Nesbit. Przyznaję, że były to fragmenty dla mnie przygnębiające, chociaż wiem, że ludziom różnie się układa, a tzw. patchworkowe rodziny i tak są lepszym rozwiązaniem niż ignorowanie istnienia dzieci z poprzedniego związku. Zresztą gdy bohaterowie Wilson przenoszą się w przeszłość i spotykają dzieci z książki Nesbit, okazuje się, że ojciec tych ostatnich prawie zawsze jest poza domem, bo jeździ w interesach, a mamę zastępują niańki, służące i kucharki. Podróż w czasie to zresztą jeden z najciekawszych rozdziałów tej książki, bo w przystępny sposób pokazuje młodym czytelnikom, jak bardzo zmienił się świat w przeciągu zaledwie stu lat. I że nie wszystko w dawnych czasach było lepsze, chociaż dzieci z pewnością były uprzejmiejsze i bardziej honorowe w zachowaniu. Zwłaszcza w porównaniu z Psujką, która w „Czworgu dzieci...” odgrywa rolę czarnej owcy. Jeśli jednak przyjrzeć się jej dokładniej, widać, że pod maską rozwydrzenia ukrywa tęsknotę za tatą, który wyjechał z nową żoną w podróż poślubną i że mocno odczuwa brak akceptacji ze strony Alicji, która jest jej rodzoną mamą.

Róża i Robert są inni, spokojniejsi, subtelniejsi, co w przypadku Roberta nie jest takie do końca dobre, bo w oczach swojego taty nie jest dość męski. Trzeba przyznać, że dorośli opiekujący się czwórką dzieci (w tym własnym, najmłodszą i ukochaną przez wszystkich Magdalenką) nie zawsze stają na wysokości zadania, choć bywa, że bardzo się starają. Pomysł autorki, żeby zabierali na pikniki do lasu butelkę wina, po której mocno śpią, uważam za wątpliwy, ale może takie są brytyjskie zwyczaje. Pewną niekonsekwencją Wilson jest też to, że podczas gdy działanie wszystkich innych czarów Piaskoludka jest ograniczone w czasie, to życzenie, by rodzice nie widzieli skutków magii, jest aktualne aż do ostatniej strony. Do zastrzeżeń dorzucę też brak przypisów tłumaczących, co to jest O2 Arena, Sky Sport czy kim jest Marvel O'Kaye, zdaje się fikcyjna postać autora książek dla dzieci.

Jak napisałam na początku, jakie czasy, takie książki dla dzieci. „Czworo dzieci i „coś” podobały się mojemu dziecku, mnie – trochę mniej. Przygody Róży, Roberta, Psujki i Magdalenki nie są gorsze ani mniej ekscytujące niż młodych bohaterów z powieści Nesbit. Tyle że tamtych dzieci nie nurtowały tak silne i budzące smutek emocje, których źródłem byli rodzice, jak to jest u starszej trójki w książce Wilson. Gdyby nie ostatni rozdział, w którym okazuje się, że niezwykłe wydarzenia pozwoliły przyrodniemu rodzeństwu poznać się lepiej i polubić, że magia tak naprawdę nie jest potrzebna do szczęścia, gdy rodzice, także ci przybrani, nas akceptują i kochają, a wspólnie spędzony zwyczajny dzień z rodziną jest czymś najwspanialszym na świecie, nie poleciłabym tej książki nikomu.

sobota, 6 września 2014

Michael Katz Krefeld, Wykolejony




Michael Katz Krefeld, Wykolejony, tłum. Elżbieta Frątczak-Nowotny, wyd. Wydawnictwo Literackie

Policjant, który stacza się na dno rozpaczy po morderstwie ukochanej. Dorastający chłopiec, który jest świadkiem rozpadu małżeństwa rodziców. Dziewczyna, która nie gardzi łatwym groszem, ale nie spodziewa się, że zostanie zdradzona i potraktowana jak rzecz. „Wykolejony” to właśnie tych kilka naprzemiennie podanych wątków opowiadających o ludzkich nieszczęściach i o walce z okolicznościami, na które nie mamy wpływu. Jednak to ten dotyczący Maszy przypomina wstępowanie do kolejnych kręgów piekieł, budzi najwięcej współczucia, bo pokazuje, jak stopniowo można coraz bardziej upodlić człowieka. Odebrać mu wolną wolę i prawo do decydowania o sobie.

Kryminały są obecnie najbardziej rozpoznawalnym towarem eksportowym Skandynawii. „Wykolejony” reprezentuje akurat Danię, ale część jego akcji rozgrywa się także w Szwecji i przy okazji jest zawoalowaną krytyką tego państwa, jego prawnych procedur oraz instytucji policyjnych. Inna sprawa, że może to być wynik zwyczajowych sąsiedzkich uprzedzeń. Coś w rodzaju przytyków, które w Polsce kieruje się w stronę Czechów. To tylko przypuszczenie, ale faktem jest, że z czymś podobnym miałam już do czynienia w przypadku innego Duńczyka, Jussiego Adlera-Olsena, autora „Zabójcy bażantów”, też kryminału.

Problematyka „Wykolejonego” jest jednak dużo poważniejsza niż utarczki między dwoma krajami o zbliżonej kulturze i wspólnych historycznych dziejach. I międzynarodowa. Historia pochodzącej z Litwy Maszy jest może banalna, ale nie umniejsza to tragizmu jej losów oraz nie odbiera grozy przeżyć innych młodych kobiet będących zmuszanych do prostytucji i wykorzystywanych za cenę zdrowia, a nawet życia. Krefeld dawkuje ją stopniowo, z przerwami i gdy wydaje się, że już gorzej być nie może, następuje zwrot akcji, który udowadnia, że jednak tak. Na szczęście Masza ma swoich sprzymierzeńców, w tym matkę, która rozpaczliwie pragnie dowiedzieć się czegoś o losie zaginionej córki, oraz detektywa Thomasa Ravnsholdta, drugiego głównego bohatera tej powieści (oraz kolejnych części cyklu napisanego przez Krefelda). Problem w tym, że policjant zwany Ravnem jest na przymusowym urlopie, który upływa mu na pijaństwie i włóczeniu się po knajpach. Determinacja matki Maszy popycha go do działania i robienia tego, w czym jest najlepszy – tropienia.

Każdy wątek powieści Krefeld opisuje bardzo sugestywnie, sceny przedstawiające Ravna, Maszę czy Erika są tak samo wyraziste i działające na wyobraźnię. To duża zaleta „Wykolejonego”, którego dzięki temu bardzo dobrze i szybko się go czyta. Fabuła jest może pod koniec trochę przewidywalna, ale nie przeszkadza to w oczekiwaniu w napięciu na rozwiązanie. Krefeld zresztą ma u mnie dużego plusa za pokazanie prostytucji bez upiększeń i pokrętnych tłumaczeń, w formie najbrutalniejszej, ale też najbardziej odpowiadającej prawdzie. Wstrząsający jest nie tylko cynizm i przemoc gangów, które uczyniły z niej swój główny interes. Ale też niemoc sił porządkowych, ich nieskuteczność i brak chęci w egzekwowaniu prawa (i tu obrywa się Szwedom). Oraz obojętność społeczeństwa, które sankcjonuje de facto niewolnictwo i chętnie z niego korzysta.

Solidny warsztat zawodzi autora dopiero w końcówce powieści, która wydaje się trochę naprędce sklecona i być może stąd wpadka autora, który rodowitemu Duńczykowi pozwala na odczytanie sekretnego dziennika Maszy, pisanego najprawdopodobniej po rosyjsku lub litewsku. Jeśli jednak przymkniemy na to oko, w „Wykolejonym” znajdziemy ciekawą pozycję o ostrej wymowie społecznej, z ciekawie zarysowanymi postaciami i atrakcyjną w przebiegu akcję. Słowem jest to pozycja, która powinna spodobać się miłośnikom kryminałów.

czwartek, 4 września 2014

Grażyna Plebanek, Bokserka




Grażyna Plebanek, Bokserka, Seria z miotłą, wyd. W.A.B.

Od czasu „Nielegalnych związków” i „Córki Rozbójniczki” Grażyna Plebanek znajduje szczególne miejsce na mojej półce z ulubionymi książkami. „Bokserka” to jej najnowsza powieść. Zastanawiam się, czy powstałaby w ogóle, gdyby autorka nadal mieszkała w Polsce, a nie od kilku lat w Belgii. Nie ma w tej powieści bicia w piersi, poczucia winy. Kobiecość pokazana została w niej w sposób najpełniejszy (także pod względem seksualnym), ale nie ograniczający się do erotyki i nie spłycony do treści uczuciowo-romantycznych. Nie znaczy to, że moim zdaniem takich kobiet jak Lu w Polsce nie ma. Raczej brakuje klimatu, by o nich pisać tak szczerze i bez wstydu, niejako na przekór tradycji, która tak dokładnie określa miejsce kobiety, że jakakolwiek inna opcja nie wchodzi w grę. Przynajmniej oficjalnie. „Bokserka” nie jest przy tym przeładowanym ideologią manifestem. Najnowsza powieść Plebanek to bardzo uczciwie opowiedziana historia o człowieczym losie i poszukiwaniu swojego miejsca. Tyle, że jej bohaterką jest kobieta, która nie daje się wtłaczać we wzory matki, żony, a nawet kochanki, chociaż długi czas jest „tą trzecią”. Bo Lu zostawia za sobą długoletni związek i wyjeżdża do Belgii za żonatym mężczyzną. Ich romans nie jest jednak ważniejszy od innych powieściowych wątków.

Historia Lu przybiera formę intymną, przeznaczoną do uszu osoby zaufanej, najbliższej przyjaciółki. I rzeczywiście Lu snuje opowieść o swoim życiu innej kobiecie, Sprite. Gdy tej brakuje, adresatem wspomnień Lu staje się ona sama. Młoda kobieta konfrontuje przeszłość i życiowe doświadczenia swojej matki oraz jej przyjaciółki, mieszkającej w Szwecji malarki Duni, ze swoim obecnym życiem. Każdy etap i inny mężczyzna to inne imię. Paradoksalnie to nadane na treningach kick-boxingu oznacza ten wycinek codzienności, w którym Lu nie jest zależna od kogokolwiek. Znajomości, które nawiązuje na ringu mają koleżeński charakter, nie są zaborcze, pozostawiają dość swobody. Nie mówiąc o tym, że spotykające się na treningach towarzystwo jest międzynarodowe. Tym samym klub bokserski staje się niechcący przestrzenią przenikania różnych (sub)kultur, wzajemnego poznawania i prób akceptacji. Tych cech, których brak żywiącej się plotkami i żyjącej swoimi sprawami ambasadzie, miejscu pracy Lu. Zresztą wielokulturowość i intensywne tempo życia w Brukseli Plebanek pomysłowo obrazuje nowymi nazwiskami osób z całego świata, które Lu co jakiś czas odczytuje z domofonu w bramie swojego domu.

Przekaz Plebanek jest prosty – zdradzić można tylko samą siebie. Wystarczy, żyjąc dla kogoś i przez czyjś pryzmat - zapomnieć o sobie. Lu bokserskimi rękawicami wywalcza dla siebie własną przestrzeń. Czuje pot, swoje ciało, pulsowanie krwi w skroniach. Mierzy się z własną siłą i słabością innych. Poszukuje granic. By potem umieć stawiać je innym. Tym „Bokserka” mnie ujęła. I jeszcze wielopłaszczyznowością. I tym, że choć scen erotycznych w tekście jest dosyć dużo, ani razu nie odniosłam wrażenia, by służyły one do odwracania uwagi czy „urozmaicania” akcji. „Nielegalne związki” wywołały we mnie większą burzę emocji – to prawda. Ale to dalsze losy Lu chciałabym poznać. Mam nadzieję, że będzie okazja.

Tu znajdziesz recenzję "Córek Rozbójniczki" Grażyny Plebanek
http://lowiskoksiazek.blogspot.com/2013/12/grazyna-plebanek-corki-rozbojniczki.html 

poniedziałek, 1 września 2014

Zbigniew Pawlak, Jerzy A. Wlazło, Pęknięte miasto Biesłan




Zbigniew Pawlak, Jerzy A. Wlazło, Pęknięte miasto Biesłan, wyd. Znak

Równo dziesięć lat temu blisko tysiąc osób, przede wszystkim dzieci, które przyszły na rozpoczęcie roku szkolnego, zostało uwięzionych przez terrorystów w budynku szkoły podstawowej numer jeden w Biesłanie. Jedna trzecia z nich zginęła kilka dni później, gdy wybuchy i wystrzały rozpoczęły rozpaczliwą ucieczkę zakładników. I ich rzeź. Po szkole zostały ruiny, a co z tymi, którzy przeżyli? Zbigniew Pawlak był w Biesłanie we wrześniu 2004 roku. Rozmawiał z rodzinami zabitych, słuchał historii cudownych ocaleń, obserwował. Ponownie zawitał do Biesłanu w tym roku.

Pęknięte miasto” jest po części relacją z tych rozmów i obserwacji, po części próbą przekazania istoty skomplikowanych stosunków łączących na dobre i złe narody Kaukazu. Przedstawienia ich obyczajowości, źródła wzajemnych uprzedzeń, ale i wspólnej im gościnności i serdeczności. Oraz tego, co w górach Kaukazu pozostało z mentalności człowieka radzieckiego i jakie pokłosie pozostawiły po sobie wojny rosyjsko-czeczeńskie. Udało się to nad podziw bardzo dobrze. Są bowiem takie fakty, bez których nie jesteśmy w stanie pojąć większości z tego, co doprowadziło do wydarzeń w Biesłanie i ich przebiegu. Przeszkadza nam w tym brak wiedzy, a nawet uprzedzenia. Chodzi choćby o takie sprawy, jak to, dlaczego pierwszy dzień szkoły w byłych republikach ZSSR jest wielkim rodzinnym świętem, dlaczego Rosja nie podejmuje pertraktacji z terrorystami, skąd wzajemna niechęć między Inguszami a Osetyjczykami. Czy wreszcie pozytywna i niedoceniana na świecie rola rosyjskiego specnazu w ratowaniu biesłańskich dzieci.

Z dwójki autorów tej książki tylko Jerzy A. Wlazło jest dziennikarzem, Zbigniew Pawlak ma inne doświadczenia życiowe i zawodowe. Tragedia w Biesłanie rozegrała się tuż po jego powrocie do Polski. Po dziesięciu latach pobytu w krajach Azji Środkowej, gdzie brał udział w projektach edukacyjnych, humanitarnych, zajmował się coachingiem i strategiami rozwoju. Jego podejście do wydarzeń na Kaukazie ma podłoże bardzo osobiste, bo dotyczy ludzi, wśród których żył, z którymi spędzał wiele czasu, którzy go gościli i dopuszczali do prywatności i wśród których wychowywały się jego dzieci. Być może dlatego „Pęknięte miasto” jest inne niż większość reportaży, z którymi miałam do tej pory do czynienia.

Przede wszystkim autorzy rezygnują z suchego wykładu na rzecz metody obrazowej, narracyjnej, w której to ludzkie losy i zachowania są kluczem do poznania i zrozumienia. Jeśli tylko to możliwe, każdy ma swoje imię, nazwisko i choćby najkrótszą historię. Dotyczy to także, choć było to dla mnie na początku szokujące, bojowników, którzy napadli na szkołę wypełnioną dziećmi. I towarzyszących im szahidek, tzw. czarnych wdów z pasami wypełnionymi ładunkami wybuchowymi i zapiętymi nad talią, które wysadzają się w samolotach lub w moskiewskim metrze. Bo Pawlak i Wlazło wspominają także inne zamachy.

Pęknięte miasto” posiada bogatą bibliografię, równie cenny jest zebrany materiał wspomnieniowy oraz doświadczenie samego Zbigniewa Pawlaka, które otwierało mu wiele drzwi, rozwiązywało wiele języków i za pomocą którego tłumaczy nam różne zjawiska. Niemniej – i tego autorzy nie ukrywają - do dziś pozostaje niewyjaśnione, kto odpowiadał za pierwszy wybuch i rozpoczęcie strzelaniny, kto ukrył broń pod sceną w sali gimnastycznej i ściął drzewa przed szkołą, pozbawiając zakładników ochrony przed kulami snajperów. W „Pękniętym mieście” jest wszystko – od wyrzutów sumienia, akty bohaterstwa i bezsensownej śmierci po ludzką zawiść i traumatyczne wspomnienia, od opisów ślubnych zwyczajów i przygotowania jedzenia po jazdę po coraz lepszych kaukaskich drogach.

Pęknięte miasto” czyta się bardzo szybko i można się z niego dużo dowiedzieć, chociaż jest to lekko niedoskonała relacja. Czasem brakowało mi w niej większej konkretności, właśnie tego wykładu, z którego zrezygnowali autorzy. Czasem dalszego ciągu jednego z bardzo wielu wątków. Z drugiej strony czytelnik wyciągnie z „Pękniętego miasta” o wiele więcej niż tylko opis tragicznych wydarzeń w biesłańskiej szkole. A pewnych scen nie zapomni nigdy w życiu.