Jacqueline Wilson, Czworo
dzieci i „coś”, tłum. Joanna Schoen, wyd. Znak Emotikon
Jakie czasy, takie książki
dla dzieci. Epoka edwardiańska należy do Edith Nesbit, autorki
m.in. książki „Pięcioro dzieci i „coś”. W dzieciństwie
była to jedna z ulubionych powieści Jacqueline Wilson (moja też),
która napisała współczesny ciąg dalszy historii o tajemniczym
stworku Piaskoludku, spełniającym życzenia dzieci. Tak jak w
pierwowzorze, dzieci 21. wieku muszą nauczyć się i podejmowania
przemyślanych decyzji, jak i współpracy w sytuacjach, gdy coś
pójdzie nie tak. Na przykład, gdy bajecznie bogate i sławne
zostają zawiezione do centrum Londynu limuzyną, która znika po
zachodzie słońca (to pora, gdy piaskoludkowe czary przestają
działać) i trzeba wrócić do domu metrem, unikając
zainteresowania nie zawsze życzliwych dorosłych.
Współczesne czasy to
także inny obraz rodziny niż u Nesbit. Przyznaję, że były to
fragmenty dla mnie przygnębiające, chociaż wiem, że ludziom
różnie się układa, a tzw. patchworkowe rodziny i tak są lepszym
rozwiązaniem niż ignorowanie istnienia dzieci z poprzedniego
związku. Zresztą gdy bohaterowie Wilson przenoszą się w
przeszłość i spotykają dzieci z książki Nesbit, okazuje się,
że ojciec tych ostatnich prawie zawsze jest poza domem, bo jeździ w
interesach, a mamę zastępują niańki, służące i kucharki.
Podróż w czasie to zresztą jeden z najciekawszych rozdziałów tej
książki, bo w przystępny sposób pokazuje młodym czytelnikom, jak
bardzo zmienił się świat w przeciągu zaledwie stu lat. I że nie
wszystko w dawnych czasach było lepsze, chociaż dzieci z pewnością
były uprzejmiejsze i bardziej honorowe w zachowaniu. Zwłaszcza w
porównaniu z Psujką, która w „Czworgu dzieci...” odgrywa rolę
czarnej owcy. Jeśli jednak przyjrzeć się jej dokładniej, widać,
że pod maską rozwydrzenia ukrywa tęsknotę za tatą, który
wyjechał z nową żoną w podróż poślubną i że mocno odczuwa
brak akceptacji ze strony Alicji, która jest jej rodzoną mamą.
Róża i Robert są inni,
spokojniejsi, subtelniejsi, co w przypadku Roberta nie jest takie do
końca dobre, bo w oczach swojego taty nie jest dość męski. Trzeba
przyznać, że dorośli opiekujący się czwórką dzieci (w tym
własnym, najmłodszą i ukochaną przez wszystkich Magdalenką) nie
zawsze stają na wysokości zadania, choć bywa, że bardzo się
starają. Pomysł autorki, żeby zabierali na pikniki do lasu butelkę
wina, po której mocno śpią, uważam za wątpliwy, ale może takie
są brytyjskie zwyczaje. Pewną niekonsekwencją Wilson jest też to,
że podczas gdy działanie wszystkich innych czarów Piaskoludka jest
ograniczone w czasie, to życzenie, by rodzice nie widzieli skutków
magii, jest aktualne aż do ostatniej strony. Do zastrzeżeń dorzucę
też brak przypisów tłumaczących, co to jest O2 Arena, Sky Sport
czy kim jest Marvel O'Kaye, zdaje się fikcyjna postać autora
książek dla dzieci.
Jak napisałam na
początku, jakie czasy, takie książki dla dzieci. „Czworo dzieci
i „coś” podobały się mojemu dziecku, mnie – trochę mniej.
Przygody Róży, Roberta, Psujki i Magdalenki nie są gorsze ani
mniej ekscytujące niż młodych bohaterów z powieści Nesbit. Tyle
że tamtych dzieci nie nurtowały tak silne i budzące smutek emocje,
których źródłem byli rodzice, jak to jest u starszej trójki w
książce Wilson. Gdyby nie ostatni rozdział, w którym okazuje się,
że niezwykłe wydarzenia pozwoliły przyrodniemu rodzeństwu poznać
się lepiej i polubić, że magia tak naprawdę nie jest potrzebna do
szczęścia, gdy rodzice, także ci przybrani, nas akceptują i
kochają, a wspólnie spędzony zwyczajny dzień z rodziną jest
czymś najwspanialszym na świecie, nie poleciłabym tej książki
nikomu.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz