wtorek, 27 stycznia 2015

Elizabeth Gilbert, Botanika duszy



Elizabeth Gilbert, Botanika duszy, tłum. Ewa Ledóchowicz, wyd. Dom Wydawniczy Rebis

Sztandarowy bestseller Elizabeth Gilbert, czyli „Jedz, módl się, kochaj”, znam tylko w wersji filmowej. Paradoksalnie bohaterka „Botaniki duszy” również rusza w świat, a konkretnie na Tahiti. Jednak nie po to, by poznać siebie. Alma Whittaker od dzieciństwa wie, kim jest i czego chce. Zagadką są dla niej co najwyżej inni ludzie. Nie jest to jedyna różnica odgradzająca od siebie te dwie historie. Tym właśnie Elizabeth Gilbert pozytywnie mnie zaskoczyła jako pisarka. Udało jej się stworzyć zupełnie inny typ bohaterki, oprzeć pokusie powielenia chwytliwego schematu, by napisać powieść tak odmienną od tytułu w końcu najbardziej kojarzonego z jej nazwiskiem.

Hmm, wiem, że nie powinnam wyrokować na podstawie adaptacji filmowej, ale „Botanika duszy” wydaje mi się nawet ambitniejsza od „Jedz, módl się, kochaj”. A na pewno dała Gilbert większe pole do popisu. Przykładem może być fakt, że autorka tak sugestywnie opisała życie Almy, dziewiętnastowiecznej botaniczki, że przyznam szczerze, musiałam sprawdzić, czy przypadkiem nie istniała ona w rzeczywistości. O dziwo okazało się, że jest tworem wyobraźni. Bardzo bogatej wyobraźni i dobrze przygotowanej do zadania. Co prawda nie jestem ekspertem od dziewiętnastowiecznych badań naukowych, w tym botanicznych, i ówczesnego stylu życia, ale nie wyczułam w prozie Gilbert prześlizgiwania się po powierzchni i kierowania fabułą tak, by czytelnik bardziej zwracał uwagę na stan emocjonalny opisywanej postaci niż na jej otoczenie. Co zdarza się niektórym autorom niezbyt zorientowanym w realiach epoki, w których umieszczają swoich bohaterów, lub w dziedzinie, w której mają być oni ekspertami i pasjonatami.

Botanika duszy” opisuje życie Almy Whittaker począwszy od narodzin. Skupia się również na osobie jej ojca, co ma nam uświadomić, jak wielki miał on wpływ na kształtowanie się osobowości córki. I jakie dał jej możliwości rozwoju. Alma nigdy nie była ładna, nawet jako dziecko. Ale od początku cechował ją bystry, ścisły umysł i ciekawość tego, jak został skonstruowany świat. Zawsze świetna w nauce, dociekliwa, przeprowadzająca własne badania. Zamiast nowymi sukniami, wolała zajmować się mikroskopem. Doceniana przez oboje rodziców, nie podlegała z ich strony tresurze zachowania odpowiedniego dla młodych panien oczekujących na zamążpójście. Owszem, miała znać zasady dobrego wychowania, miała wymagać od siebie więcej niż od innych, ale nigdy nie usłyszała, że jej zainteresowania są złe, głupie czy zbędne. Wyzwaniem dla Almy będą jej własne uczucia oraz emocje innych ludzi, które nie zawsze będzie umiała przeniknąć i zrozumieć. Pierwszy poważny ferment w jej życie wprowadzi nieprzenikniona Prudence, jej przybrana siostra. Późniejszy i dużo poważniejszy w skutkach - genialny rysownik roślin Ambrose Pike, który stanie jej się dużo bliższy niż mogłaby się tego spodziewać. I jednocześnie dalszy. To jego śladem Alma ruszy na Tahiti, by poznać prawdę o jego sercu i psychice.

Myliłby się jednak ten, kto uznałby „Botanikę duszy” za romans, erotyk czy błahą rozrywkę. To raczej zajmujący obraz jednego, dobrze przeżytego i spełnionego życia. Ciągłego rozwoju i pasji. Odwagi, by stawić czoła temu, co może zaboleć. Pochwała umysłu, nie emocjonalnego rozchwiania. Piękny portret nietuzinkowej kobiety! Zachwycający!

PS. Pod tym linkiem znajdziecie fragment powieści 

poniedziałek, 26 stycznia 2015

George R.R. Martin, Rycerz Siedmiu Królestw



George R.R. Martin, Rycerz Siedmiu Królestw, tłum. Michał Jakuszewski, wyd. Zysk i S-ka

Niestety wyrastam powoli z literatury fantastycznej i coraz trudniej mnie w tej dziedzinie zadowolić jako czytelnika. Wśród nowości wyjątkiem, który od razu mnie podbił, jest wciąż nieukończona „Pieśń ognia i lodu”, popularnie nazywana od pierwszego tomu cyklu „Grą o tron”. Fabuła „Rycerza Siedmiu Królestw” nawiązuje do serii, ale chronologicznie wyprzedza jej akcję o około sto lat. To m.in. dlatego sięgnęłam po tę książkę bardziej z ciekawości, niż z przekonania. Widziałam w niej głównie komercyjny wabik dla fanów „Gry o tron”, spragnionych jakichkolwiek opowieści dotyczących Westeros, aniżeli pozycję napisaną z polotem i mającą w sobie to „coś”. W dodatku okazało się, że zawiera ona trzy opowiadania, a nie jedną historię.

Na szczęście „Rycerz Siedmiu Królestw” okazał się całkiem miłą, wciągającą z każdą stroną niespodzianką. Spójną tematycznie i klimatycznie z „Grą o tron”. Nowa książka Martina dzieli z „Pieśnią ognia i lodu” wizję świata, w której ważne miejsce mają dawne opowieści, alianse i przymierza pomiędzy rycerskimi rodami, minione bitwy, pamięć o chwale, dziedziczone przypadłości i talenty, system wierzeń i porządek społeczny. „Rycerz ...” jest może tylko mniej cyniczny, oferuje więcej szans na pomyślne zakończenie, ale to dlatego, że akcja jego opowiadań rozgrywa się w czasach pokoju, kilkanaście lat po bitwie na Polu Czerwonej Trawy, która rozstrzygnęła losy królestwa Westeros i utrwaliła panowanie Targaryenów. Nie znaczy to, że nie brak w jego treści zadawnionych uraz, gróźb użycia przemocy czy skomplikowanych intryg. Lecz okoliczności są jednak inne, reguły bardziej przejrzyste. Wojenny chaos prędzej dopuszcza sytuacje, w których wszystkie chwyty są dozwolone, a tu go brak. Na szczęście.

Dzięki temu od początku do końca książki możemy się cieszyć osobą Dunka, głównego bohatera wszystkich opowiadań, giermka jednego z wędrujących ubogich rycerzy, którzy błąkają się po gościńcach, jeżdżąc od turnieju do turnieju, od jednego pana do drugiego, który może im zaproponować służbę i ciepły kąt do spania. Dunka poznajemy w drugim przełomowym momencie jego życia, tuż po śmierci ser Arlana, który go przygarnął i przyuczył do rycerskiego rzemiosła. Pierwszym było ich spotkanie przed laty w Zapchlonym Tyłku, najpodlejszej dzielnicy stolicy Westeros, Królewskiej Przystani. To stąd pochodzi Dunk i to tu najpierw uczył się dbać o własną skórę.

Dunk oczywiście pragnie osiągnąć sukcesy jako rycerz, chociaż nie tyle dla sławy, co po prostu dla jedzenia i pieniędzy (co jest zrozumiałe w przypadku kogoś, kto nie ma stałego źródła utrzymania i miejsca zamieszkania). I dla zwrócenia na siebie uwagi jednego z możnych panów, którego rycerzem mógłby się stać. Cokolwiek spotyka Dunka, przed jakimikolwiek trudnymi wyborami musi on stawać, zawsze zwraca uwagę swoją prostolinijnością i uczciwością, które on sam wyrzuca sobie jako tępotę. A że jest przy tym bardzo sympatyczny i szlachetniejszy niż pozwala na to jego pozycja i status, szybko zaczynamy trzymać za niego kciuki. Do tego dochodzi jeszcze giermek Dunka o bardzo interesującym pochodzeniu, którego nie chce, a potem nie może wyjawić (domyśliłam się o kogo chodzi, ale nie zepsuło mi to zabawy). Zdradzę, że osoba Jaja dodaje przygodom Dunka nieocenionego smaczku.

Rycerz Siedmiu Królestw” okazał się świetną książką przygodowo-fantastyczną, która po rozwinięciu mogłaby przerodzić się w kolejny westeroski cykl. Ja w każdym razie nie miałabym nic przeciwko temu. Zżyłam się z Dunkiem i z Jajem i chętnie poznałabym ich dalsze losy.

niedziela, 25 stycznia 2015

C.W. Gortner, Ostatnia królowa



C.W. Gortner, Ostatnia królowa, tłum. Alina Siewior-Kuś, Wydawnictwo „Książnica”

Ostatnia królowa” ma nie byle jaką bohaterkę – samą Joannę Szaloną, córkę Ich Katolickich Królewskich Mości, Izabeli Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego, którzy zjednoczyli Hiszpanię, wypędzili z niej Maurów oraz wsparli Kolumba. Jako trzecie dziecko z kolei Joanna nigdy się nie spodziewała, że zostanie uznana na spadkobierczynię hiszpańskiego tronu. Stanie się to jej przekleństwem, zniszczy małżeństwo, narazi na lata życia w atmosferze podejrzliwości i strachu. A przecież wszystko mogło się potoczyć całkiem inaczej...

Początkowo „Ostatnia królowa” bardziej przypomina romantyczną bajkę niż dramatyczną w przebiegu powieść historyczną z pełnokrwistymi postaciami. Joanna, obdarzona urodą, niezależnym duchem i inteligencją dziewczyna, zostaje wysłana do Flandrii, by poślubić księcia Filipa Pięknego z rodu Habsburgów. Ten mariaż ma wyłącznie podstawy polityczne, a jednak między Joanną a Filipem budzi się namiętność i uczucie. I trwa. Do czasu. Dla Filipa Joanna nigdy nie była równorzędnym partnerem ani powierniczką, sprawa sukcesji hiszpańskiego tronu tylko pogłębiła ten rys jego charakteru. Z kolei Joanna, pamiętając małżeństwo i wspólne rządy swoich rodziców, nie widzi się tylko w roli ozdoby dworu i bezwolnego pionka w politycznych planach męża. W tym momencie zaczyna się prawdziwy początek tej powieści. To, o czym czytaliśmy do tej pory, było tylko wstępem do dramatycznych losów Joanny, która zyskała przydomek Szalonej. Autorowi zawdzięczamy, że zostały one przedstawione w zgodzie z historycznymi realiami (z niewielkimi wyjątkami wymienionymi w posłowiu), w sposób zajmujący i pozbawiony szablonowości.

Gortner to amerykański pisarz pochodzenia hiszpańskiego, wychowany w Maladze, z wykształcenia magister sztuk pięknych. „Ostatniej królowej” poświęcił aż sześć lat swego życia. Czas ten przeznaczył nie tylko na pisanie, ale i na zapoznawanie się z pracami historyków, a także z dokumentami pisanymi przez współczesnych Joannie. Po niej samej nie zachowały się żadne dzienniki czy zapiski. Siłą rzeczy „Ostatnia królowa” to przede wszystkim fikcja literacka, wypełnienie luk pomiędzy niepodważalnymi faktami wyobraźnią pisarza i jego własną ich interpretacją – coś, na co nie odważyłby się żaden naukowiec. Ale też dlatego na kartach książki Gortnera mamy do czynienia z jakby żywą Joanną, możemy ją poznać, zrozumieć motywy zachowania i nieustępliwość w walce o sprawiedliwość i własne dziedzictwo.

Gortnerowi zawdzięczamy także przedstawienie kolorytu epoki, zwłaszcza specyfiki rządzenia takim królestwem jak Hiszpania, a nawet różnic w obyczajowości i zachowaniu Hiszpanów a mieszkańców Flandrii czy Francji. Do tego zyskujemy wgląd w większe i mniejsze intrygi polityczne tamtych lat, które pokazują zmienianie się układu sił zachodniej części Europy. Jest to tym cenniejsze, że przyswajamy tę wiedzę jakby przy okazji i w zakresie dużo obszerniejszym niż można by sądzić choćby po okładce powieści (jest bardzo ładna i rzuca się w oczy, ale raczej nie sugeruje ambitniejszych treści). Cały czas naszym narratorem pozostaje Joanna, autor nigdy nie przerywa jej nudnym wykładem. Nie ulega też pokusie zrobienia ze swojej bohaterki malowniczej wariatki. Nie wyklucza ze swojej powieści sytuacji kontrowersyjnych, wręcz skandalicznych, czasem dziwacznych, ale przedstawia je z punktu widzenia Joanny, tym samym pozwala jej się bronić.

W „Ostatniej królowej” zrobił na mnie wrażenie i pisarski warsztat Gortnera i jego ujęcie tematu. Dzięki nim tę powieść czyta się szybko, bez zgrzytów i czytelniczych rozczarowań. Z emocjonalnym napięciem, bo życie nie szczędziło Joannie wyzwań. Na pewno nie będzie to ostatnia książka tego autora, po jaką sięgnę.

środa, 21 stycznia 2015

Cheryl Strayed, Dzika droga. Jak odnalazłam siebie



Cheryl Strayed, Dzika droga. Jak odnalazłam siebie, tłum. Joanna Dziubińska, wyd. Znak Literanova

Na stacji benzynowej zobaczyła okładkę przewodnika. Nie potrafiła zapomnieć widoku górskich szczytów, który na nim widniał. Po kilku miesiącach ruszyła w drogę. Była na życiowym zakręcie, więc i tak nie miała nic do stracenia.

 Widok ze szlaku PCT (fot. ze strony http://ti.org/antiplanner/?p=1703 )

Dzika droga” nie jest poradnikiem podpowiadającym, jak żyć długo i szczęśliwie. Nie jest to także typowa książka podróżnicza. Ani tym bardziej reportaż. Ani spowiedź z życiowych błędów czy usprawiedliwianie się przed światem z popełnionych świństw. „Dzika droga” jest wszystkim po trochę, a jednocześnie wymyka się tym opisom. Być może dlatego, że do jej powstania przyczyniła się szczerość autorki i jej rozpaczliwa chęć przemiany. Cheryl nie darmo przybrała podczas rozwodu nazwisko Strayed, czyli zbłąkany, pogubiony. Zbyt wczesna i zbyt szybka śmierć matki, skutkująca rozpadem rodziny, wywołała w autorce destrukcyjne, nieprzemyślane odruchy. Cheryl niszczyła to, co pozostało jej najlepszego, w tym własne małżeństwo, szacunek do samej siebie, zdrowie. Pomysł, by latem przejść Pacific Crest Trail, jeden z najdłuższych szlaków turystycznych, ciągnący się od granic Meksyku po Kanadę, okazał się instynktownym sposobem ratunku.

Choć niepewnie podążałam naprzód, czułam, że robię słusznie, (…). Że być może przebywanie pośród nienaruszonego piękna dzikiej krainy oznaczało, iż ja też mogę powrócić do stanu czystości, bez względu na to, co straciłam i co mi odebrano. Bez względu na to, co zrobiłam innym czy sobie, a także na to, co niestety mnie wyrządzono. (…) Przyroda miała w sobie czystość i jasność, której teraz byłam częścią”. (str. 215)

Dawno już nie sprawiało mi takiej przyjemności podkreślanie ołówkiem co ciekawszych zdań w książce, przemyśleń Cheryl. Nie znaczy to, że „Dziką drogę” wypełniają pseudofilozoficzne zdania-wydmuszki. To bardzo osobista, a jednocześnie konkretna relacja z wędrówki, w której nie brak obtartych nóg, pęcherzy, zbyt ciężkiego plecaka, ślinki cieknącej na widok talerza z frytkami, obaw przed nieznajomymi mężczyznami i pociągiem do tych już lepiej poznanych. „Dzika droga” to szron osiadający rankami na namiocie, dzikie kwiaty i płaty śniegu, odgłosy dzikich zwierząt, a nawet bliskie z nimi spotkania. Fizyczne zmęczenie i radość z prysznica, odkażanie wody z przydrożnych stawów lub noszenie jej na grzbiecie. Spotkania z innymi wędrowcami i decyzje, które trzeba podjąć już teraz. Nagłe odkrycie, że wyczerpanie nie pozwala na roztrząsanie bolesnych zdarzeń z przeszłości.

Zdjęcie mapy z zaznaczonym szlakiem Pacific Crest Trail


O tym, że Cheryl Strayed jest osobą wykształconą i oczytaną można poznać nie tylko po doborze lektur wybranych na wyprawę i czytanych wieczorami w świetle lampki czołówki. Jej książka, powstała dopiero po kilku latach od przejścia PCT, ma przemyślaną kompozycję. Napisana jest prostym językiem, który ma trafić do każdego. Ale to jak Cheryl dawkuje swoje osobiste porażki, jak przeplata je z codziennością na szlaku, jak łączy obie rzeczywistości oraz jak powierza czytelnikom swoje rozważania oraz odczucia – to zamierzona pisarska strategia. Gdy wydaje nam się, że już dostatecznie poznaliśmy autorkę, wtedy właśnie ona otwiera się jeszcze bardziej, dorzuca kolejne szczegóły. Dzieli się swoim bólem, ale też zachwytem nad pięknem świata. Przy tym nie poczuwa się do znajomości jedynej, słusznej prawdy, nie moralizuje. I nigdy nie uważa, że miała prawo postępować źle, bo spotkała ją tragedia. Jej „Dzika droga” ma ludzki wymiar i to właśnie mnie w niej urzekło.


Polska premiera filmu nakręconego na podstawie książki „Dzika droga” planowana jest na 6 lutego 2015. W roli głównej zobaczymy Reese Witherspoon.

Richard Lloyd Parry, Ludzie, którzy jedzą ciemność. Prawdziwa historia dziewczyny, która zaginęła w Tokio, i zła, które ją pochłonęło



Richard Lloyd Parry, Ludzie, którzy jedzą ciemność. Prawdziwa historia dziewczyny, która zaginęła w Tokio, i zła, które ją pochłonęło, tłum. Adriana Sokołowska-Ostapko, wyd. Znak Literanova

Jeśli dziewczyna wsiada do samochodu z ledwie poznanym mężczyzną i ślad po niej ginie, co myślimy? Oczywiście zarzucamy jej lekkomyślność. A gdy jeszcze się dowiemy, że pracowała nocami jako hostessa zabawiająca rozmową biznesmenów i naciągająca ich na drinki? O, to od razu na jej głowę posypią się gromy! Rzecz w tym, że Lucie Blackman nie była jakąś tam sobie hipotetyczną, imprezową dziewczyną. Miała rodziców, siostrę, brata. Serdeczną przyjaciółkę i chłopaka, z którym dobrze jej się układało. Pracę wbrew pozorom raczej nużącą i powtarzalną niż niebezpieczną. No i zaginęła w Japonii, najbezpieczniejszym kraju na świecie, którego obywatele słyną z podporządkowania się regułom i nieprzekraczania raz ustalonych granic. Przynajmniej tak robi 99 procent z nich. A Lucie... po prostu miała pecha.

Richard Lloyd Parry zrobił chyba wszystko, byśmy poznali Lucie najlepiej, jak to możliwe. By stereotypowe myślenie nie przesłoniło nam jej prawdziwej osobowości, niepozbawionej oczywiście wad, ale należącej przecież do sympatycznej, zwyczajnej dziewczyny, która w poszukiwaniu finansowej niezależności udała się na drugi koniec świata. Brytyjski dziennikarz wykorzystuje w tym celu fragmenty dziennika zaginionej, rozmowy z rodziną i bliskimi, szczególnie z Louise, przyjaciółką jeszcze z dzieciństwa, towarzyszącą Lucie w japońskiej przygodzie. To dzięki ich pomocy nakreśla sylwetkę Lucie, wyjaśnia, dlaczego zamieszkała w Tokio i rekonstruuje przebieg ostatniego dnia jej życia. Ponieważ sam jako korespondent londyńskiej gazety mieszka w stolicy Japonii, łatwo przychodzi mu objaśnianie różnych japońskich smaczków obyczajowych i kulturowych. A one jeszcze bardziej pokazują, że szybkie ocenianie czyjegoś postępowania bywa upraszczające i niesprawiedliwe.

Ta wiedza o japońskim społeczeństwie okazuje się jeszcze bardziej przydatna, gdy zostaje zidentyfikowany mężczyzna, z którym Lucie umówiła się na obiad i z którym odjechała w początkowo nieznanym kierunku. Joji Obara okazał się prawdziwym orzechem do zgryzienia dla japońskiej policji przyzwyczajonej do tego, że przestępca sam przyznaje się do winy, a jego rodzina i bliscy publicznie biorą odpowiedzialność za jego czyny i wyrażają skruchę. Ogrom przestępstw Obary potrafi przytłoczyć. Podobnie jak informacje o tym, że jego proceder można było ukrócić wiele lat wcześniej, a Lucie mogła dalej żyć. Bo Lucie zabił nie tylko konkretny człowiek, ale także brak doświadczenia i elastyczności japońskich policjantów przyzwyczajonych do zdyscyplinowanych i szanujących zasady współobywateli. Gdy pojawia się taki człowiek jak Joji Obara, który stawia się poza systemem, najbezpieczniejsze państwo świata nie jest w stanie obronić przed nim nikogo. Autor oczywiście stara się rozwikłać zagadkę Jojiego Obary, naświetlić także jego postać oraz zachowanie - w przeszłości, po aresztowaniu, jak i podczas sądzenia. Relacjonuje również jak zaginięcie, a potem fakt śmierci Lucie wpłynęły na jej bliskich. Jak przebiegały poszukiwania i dlaczego na początku mimo starań przynosiły nikłe rezultaty.

W wyniku wnikliwej pracy Richarda Lloyda Parry'ego powstała książka wciągająca, choć jednocześnie mroczna i przerażająca. A przede wszystkim smutna z wielu powodów. Dla japonofilów będzie ciekawym uzupełnieniem dotychczasowej wiedzy. Ja jednak żałuję, że jej treść nie jest tylko fikcją literacką.

Krystyna Bochenek, Dariusz Krotko, Ludzie czy bogowie - zapowiedź

 Krystyna  Bochenek, Dariusz  Krotko, Ludzie czy bogowie, wyd. AGORA SA



Krystyna  Bochenek  i  Dariusz  Krotko  w  rozmowie  z  27  najlepszymi  specjalistami  w

dziedzinie medycyny i cenionymi badaczami.

Przez kilka lat rozmawialiśmy z lekarzami, bo nie mogliśmy się pogodzić z oskarżeniami,

że są zadufani, przemęczeni, w ciągłej pogoni za pieniądzem. Niemoralni, stracili empatię.

Urynkowieni, zatopieni w procedurach, kontraktach, punkty za leczenie przeliczają na kasę.

Że się wzbogacili, co widać - zbudowali domy, jeżdżą lepszymi samochodami, wakacje

spędzają w ciepłych krajach. Pacjent to klient.

Pytaliśmy: wszyscy, większość czy nieliczni? Kto to jest wielki lekarz? Na jaką nagrodę mogą

liczyć i jak się mierzą z porażkami? Skąd czerpią wzory, kto jest dla nich mistrzem?

Nagradzali naszą ciekawość. Opowiadali o najbardziej intymnych sprawach, często były to

wyznania bardzo poruszające. Chętnie mówili o sensie cierpienia, choroby i o śmierci, z którą

tak często mieli do czynienia.

Szczeklik, Trojanowski, Religa, Kozuschek, Gibiński, Rudowski i inni. Niektórzy już nie żyją, a

zapisy rozmów z nimi są jak testamenty wielkich lekarzy
.

Dariusz Kortko


„Ludzie czy bogowie” to książka potrzebna nowym pokoleniom lekarzy. I pacjentom, którzy

powinni wierzyć, że są naprawdę w dobrych rękach.

Krystyna  Bochenek  i  Dariusz  Kortko  przeprowadzili  rozmowy  m.in.  z: dr  Tomaszem

Dangelem  (anestezjologiem),  prof.  Kornelem  Gibińskim  (internistą  i  gastroenterologiem),

prof.  Jerzym  Hołowieckim  (hematologiem),  prof.  Franciszekiem  Kokotem  (nefrologiem,

endokrynologiem),  prof.  Janem  Nielubowiczem  (chirurgie),  prof.  Zbigniewem  Religą

(kardiochirurgiem),  prof.  Witold  Rudowskim  (chirurgiem),  prof.  Henrykiem  Skarżyńskim  

(otolaryngologiem),  prof.  Cezarym  Szczylikem  (onkologiem),  prof.  Michałem  Tenderą

(kardiologiem).

Film „Bogowie” w reżyserii Łukasza Palkowskiego ukaże się na DVD 20 lutego.

(informacja prasowa wydawcy)

wtorek, 20 stycznia 2015

Grażyna Jagielska, Korespondent



Grażyna Jagielska, Korespondent, czyta Anna Apostolakis, wyd. Biblioteka Akustyczna

Korespondent” to moje pierwsze spotkanie z Grażyną Jagielską, autorką „Serca z kamienia” (czeka na swoją kolej) oraz „Anioły jedzą trzy razy dziennie”. Pierwsza z nich jest osobistą, opartą na prawdziwych przeżyciach historią kobiety, żony korespondenta wojennego, którą niepokój o męża zaprowadził ostatecznie do szpitala psychiatrycznego. Jako pacjentkę. Druga dotyczy ludzi, których autorka tam właśnie spotkała – głównie weteranów wojennych, ale także zwykłych osób, które pogubilły się w codziennym życiu. „Korespondent” jest jednak inny, całkowicie fikcyjny, chociaż kto wie, ile ze wspomnień męża Jagielskiej złożyło się na jego powstanie. Opis „Korespondenta” wydaje się całkiem atrakcyjny – małżeńska para, Caroline i Adam Matyasowie, fotografka i dziennikarz, pomiędzy kolejnymi reporterskimi wyprawami zatrzymują się ponownie w Indiach. Tam, w swoim ulubionym azylu, w domu niejakiej Gopalowej, z ust innego lokatora, najemnika o barwnej przeszłości poznają historię pewnego zaginionego w Afganistanie korespondenta. Chociaż ta opowieść fascynuje oboje małżonków, to Caroline postanawia ruszyć śladami dziennikarza i poznać jego losy.

Niestety, w tym miejscu, w którym mogłoby się wiele rozstrzygnąć i wydarzyć, „Korespondent” się kończy. Co dla mnie niezrozumiałe, większość fabuły „Korespondenta” obejmuje pobyt w Indiach głównych bohaterów, ich zastanawianie się nad perypetiami pewnego malarza, również lokatora Gopalowej, chodzenie po ulicach, posiłki, robienie zdjęć (to Caroline), rozważania o zarazie itp. Dodatkowo opowieść zyskuje całkiem niepotrzebnych narratorów – Gopalową i jej męża – którzy niczego nie wprowadzają do akcji, a nawet zaciemniają ją i powodują, że jeszcze trudniej nabrać jej rozpędu. Mija sporo czasu, zanim po raz pierwszy usłyszymy o zaginionym korespondencie. I jeszcze więcej zanim coś zacznie się w związku z tym dziać. Tylko po to, by ostatecznie pozostać z niczym. No, może poza uczuciem nabicia w butelkę.

Z „Korespondenta” z pewnością dowiemy się, że praca reportera wojennego nie zawsze jest pasmem przygód, że częstsze są okresy nudy i wyczekiwania aż coś drgnie w jednym z zapalnych regionów świata, a do wielu umówionych spotkań z rozmówcami po prostu nie dochodzi. Tym samym nie powstają artykuły i wywiady. Szkoda tylko, że Jagielska skupiła się tylko na tym aspekcie. I na pobycie swoich bohaterów w Indiach. Nie oczekiwałam, że znajdę w jej książce taką samą wiedzę o świecie, którą można znaleźć w reportażach, bo w końcu to inny typ literatury. I rzeczywiście jej tam nie ma. Za to jest indyjska codzienność pokazana przede wszystkim oczami Gopalowej, niespecjalnie ciekawa i nie mająca wiele wspólnego z głównym wątkiem powieści (a przynajmniej z tym wątkiem, który ja uważam za główny i który powinien zostać rozwinięty, a nie tylko zasygnalizowany).

Chociaż uwielbiam audiobooki, „Korespondenta” wysłuchałam z trudem i z największą niecierpliwością. Całkowicie mnie zawiódł. Nawet głos Anny Apostolakis nie mógł tu już niczego naprawić. Jeśli dana historia jest kiepska, nie pomoże jej najlepszy lektor. I nie sądzę bym miała inne odczucia po lekturze papierowej wersji. Szkoda.

środa, 14 stycznia 2015

Monika Kuhnke, Włodzimierz Kalicki, Sztuka zagrabiona. Uprowadzenie Madonny



Monika Kuhnke, Włodzimierz Kalicki, Sztuka zagrabiona. Uprowadzenie Madonny, wyd. AGORA

Sztukę zagrabioną” czyta się jak kryminał, z napięciem, jednak bez gwarancji na satysfakcjonujące rozwiązanie sprawy. Autorzy rekompensują ten niezależny od nich brak wieloma interesującymi faktami, najbardziej prawdopodobnymi hipotezami i mnogością fotografii – osób, miejsc, zagrabionych dzieł sztuki, dokumentów. Autorski duet sam w sobie jest ciekawy i nieprzypadkowy. Monika Kuhnke to historyczka sztuki specjalizująca się w problematyce strat wojennych i biorąca czynny udział w odzyskiwaniu dóbr kultury zaginionych podczas drugiej wojny światowej. Włodzimierz Kalicki jest pisarzem i reporterem, który m.in. zajmował się dociekaniem powojennych losów dzieł sztuki ukradzionych przez nazistów. Razem napisali książkę, która omawia kilkanaście przypadków bezczelnych kradzieży, kilku szczęśliwych trafów i przykładów ludzkiej przyzwoitości. Częściej jednak urwanych przez śmierć tropów, niewykorzystanych okazji, wypierania się przeszłości oraz tajemnic, których rozwikłanie być może dopiero nastąpi.

Niobe z Nieborowa, I w. n.e, rzymska kopia greckiego oryginału z IV w. p.n.e.
 Ocalała schowana w kupie węgla.

Sztuka zagrabiona” jest również przystępnie napisanym krótkim przewodnikiem po sztuce gromadzonej w Polsce latami, a niszczonej w ciągu kilku chwil pod obcasem żołnierskiego buta, rzucanej na podłogę, przerabianej na banalna biżuterię, służącej jako opał. A także tej wybieranej do wywiezienia jako wartościowa dla germańskiego ducha lub po prostu ordynarnie zabieranej do kieszeni lub plecaka jako pamiątka z wojny. To także przybliżenie postaci i kariery artystów, zwłaszcza malarzy, historie nabywców ich dzieł oraz tych, którzy podczas wojny próbowali ograniczyć skalę kradzieży i zniszczeń. Ich sukcesem niewątpliwie było uratowanie „Bitwy pod Grunwaldem” Matejki czy mniej od tego malowidła znanego, za to liczącego niemal dwa tysiąclecia popiersia Niobe, własności Czartoryskich. Kuhnke i Kalicki nie zapomnieli także o czarnych charakterach – niemieckich naukowcach, oficerach, funkcjonariuszach SS, którzy gorliwie wypełniali rozkazy, nie wahając się korzystać z okazji.
.


Piękna Madonna z Torunia, przełom XIV/XV wieku. Zaginiona. Zastąpiona kopią.

Przyznaję, na początku przeszkadzały mi niektóre nadmiernie rozbudowane zdania. Później zupełnie przestałam zwracać na nie uwagę. Przyzwyczaiłam się do stylu, to raz. A dwa – wciągnęło mnie to, o czym czytałam. Dwa pierwsze rozdziały poświęcone obrazom „Pomarańczarka” i „Praczka” ze względu na fakt, że dotyczyły przykładów malarstwa, a ich zakończenie miało podobny przebieg, sugerowały pewien schemat, który jednak nie potwierdził w dalszych częściach książki. Tym, co mnie najbardziej zaskoczyło podczas lektury, był nikły poziom mojej wiedzy o zasobach dóbr kultury własnego kraju. O istnieniu większości dzieł sztuki, o których wspominają Kuhnke i Kalicki nie miałam pojęcia. Koło niektórych z nich np. w warszawskich Łazienkach czy pałacu w Wilanowie przeszłabym, rzucając tylko okiem. Nie zdając sobie sprawy, że oglądam je tylko dzięki czyjejś pomysłowości i determinacji. O wiedzy na temat ich wartości, choćby finansowej, nie wspomnę. Do głowy też nie przyszłoby mi pojechać szukać czegoś ciekawego do zwiedzania w Płocku. Nie wiedziałabym też, jak bardzo wojna i okres powojenny pozbawiły Polskę materialnych przejawów kultury i sztuki.

Portret Chopina autorstwa Ambrożego Mieroszowskiego, 1829. Zaginiony.
 
Kuhnke i Kalicki zrobili kawał dobrej roboty. Lekturą „Sztuki zagrabionej” pozwalają spojrzeć na historię z innej perspektywy, poznać jeszcze inne jej aspekty i dostrzec w - na szczęście coraz mniej nudnych i zakurzonych - muzeach skarbnice naszego dziedzictwa. Które możemy oglądać lub nie – nasz wybór, a nie złodzieja, który trzyma je ukryte w bankowych sejfach lub w prywatnej kolekcji. Oczywiście żal, że nie wszystkie cenne przedmioty powróciły do Polski. Że nie wiadomo, czy ktoś je przechowuje czy dawno temu uległy zniszczeniu. Dlatego pamiętajmy o Pięknej Madonnie z Torunia, obrazach przedstawiających Chopina i jego bliskich czy „Portrecie młodzieńca” przypisywanego Rafaelowi. Może gdzieś, kiedyś wypatrzy je ktoś z nas. Oby.