piątek, 28 lutego 2014

Jonathan Lee, Joy



Jonathan Lee, Joy, tłum. Anna Rajca-Salata,wyd. Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA S.A.

W „Joy” nie ma nic oczywistego. Nawet ostatnie strony mogą ujawnić jakiś nieoczekiwany detal, który na nowo każe nam spojrzeć na obraz, jaki budujemy przez całą lekturę na temat głównej bohaterki imieniem Joy. Jej postępowania jest zagadką dla wszystkich - czytelników i pozostałych bohaterów książki.
Joy Stephens to dobrze zarabiająca, ponadtrzydziestoletnia prawniczka, piękna, pracowita i pewna siebie, która właśnie otrzymała awans. Jako nowa wspólniczka firmy ma wygłosić mowę do pracowników kancelarii, ale zamiast tego spada na oczach wszystkich z tarasu. Nie jest to wydarzenie, od którego zaczyna się powieść, ale stanowi ono oś, wokół której rozwija się akcja. Niesie z sobą bowiem wiele niewiadomych, stawia pod znakiem zapytania wiedzę, jaką mamy o osobach, z którymi pracujemy, z którymi dzielimy życie, a czasem nawet spędzamy więcej czasu niż z bliskimi. To moment, do którego mamy wgląd w psychikę Joy. Po nim głos zabierają osoby z otoczenia prawniczki.
Nieszczęśliwy wypadek, wynik przemęczenia, a może depresja i chęć skończenia z sobą? W kancelarii huczy od plotek, a zarząd angażuje terapeutę, któremu można się zwierzyć i opowiedzieć o uczuciach związanych z tak przykrym incydentem. Z tej okazji korzysta skłonny do rozwlekłych dygresji mąż Joy, Dennis, zgorzkniała Barbara, jej sekretarka, Samir, młody i wrażliwy chłopak pracujący w firmowej siłowni oraz zadufany w sobie Peter, prawnik, kolega Joy, mąż jej najlepszej przyjaciółki i... były kochanek. Ich wywody pojawiają się na przemian z rozdziałami, które przedstawiają ostatnie godziny życia Joy z jej punktu widzenia, aż do ostatnich, kluczowych minut.
Czytając „Joy”, nie mogłam odpędzić od siebie myśli, że powieść ta w pewien sposób przypomina kryminał (chociaż oczywiście nim nie jest). Jest tu bowiem ofiara, którą spotkał w tragiczny w skutkach wypadek. Są wypowiedzi jej bliskich i znajomych, którzy co prawda mimochodem wspominają o samej Joy, ale ich opowieści pokazują w różnym świetle jej fatalny upadek i jego przyczyny. Jednak detektywem, który ma powiązać ze sobą wszystkie dane jest nietypowo sam czytelnik, a pomóc w tym ma mu jego wyczucie, intuicja, wnikliwość w słowo pisane.
Pierwsze rozdziały nie były dla mnie łatwe. Musiałam się wczuć w specyfikę prozy Jonathana Lee, rozgryźć konstrukcję jego powieści, zaakceptować jej inny porządek chronologiczny. Oswoić się z faktami, które nagle wychodziły na jaw, przyjmować i te, które wydawały mi się w danej chwili zbędne. To było powolne, ale intrygujące czytanie. Satysfakcjonujące, bo Jonathan Lee to specjalista od psychologicznych portretów. Monologi Dennisa, Barbary, Samira i Petera początkowo drażniły mnie, bo wydawały się nie wprowadzać nic nowego do wyjaśnienia sprawy. A jednak mówiły tak wiele o nich samych, że miałam wrażenie kontaktu z realnymi osobami.
Joy” to powieść z gatunku tych, które próbują uchwycić prawdę o drugim człowieku. A jednocześnie podważają to, co na pierwszy rzut oka wydaje się jasne i pewne. Samo to, że Jonathan Lee od pierwszego rozdziału daje do zrozumienia, że jego główna bohaterka planuje samobójstwo (bez podania motywu!), potrafi wywołać konsternację. Nie ostatnią, jak się później okaże! I nie tak, jak jesteśmy do tego przyzwyczajeni.


Powieść nominowana w kategorii KSIĄŻKA ROKU 2012 według brytyjskiego „The Observer”.

wtorek, 25 lutego 2014

Leszek K. Talko, Dziecko dla odważnych. Szkoła przetrwania




Leszek K. Talko, Dziecko dla odważnych. Szkoła przetrwania, ilustrowała Ewa Olejnik, wyd. Znak Emotikon

W reklamach i filmach często są pokazywane czyściutkie, słodko uśmiechnięte bobaski oraz spokojnie bawiące się dzieci, które zawsze słuchają mamy i taty. Ile ma wspólnego z rzeczywistością ten przekaz, wie każdy, w kogo życiu pojawiło się rozkoszne niemowlę. „Dziecko dla odważnych” to, mówiąc obrazowo, druga strona medalu. To zbiór historyjek z życia wziętych, opisujący codzienność z jednym dzieckiem do chwili, gdy w domową przestrzeń zawita drugie. Obejmuje on najbardziej niezapomniany czas w życiu rodziców – od niemowlaka do starszaka, okres pierwszych kroków, pierwszych słów i pierwszych testów, jakim maluszek poddaje mamę z tatą. Nie wiem, jak na tę książkę mogą zareagować oczekujący dziecka albo wahający się (z niedowierzaniem?) Za to rodzic odchowanego dziecka - ten to się serdecznie uśmieje! A na końcu odetchnie z ulgą, że ma to już za sobą. Ale najpierw...
przypomni sobie wszystkie chwile, gdy przylepił się do soczku rozlanego po podłodze, uroki jazdy samochodem z wymiotującym dzieckiem, pobudki w środku nocy, wyciąganie plasteliny wczepionej we włosy, chodzącą na okrągło pralkę, zabawy powtarzane setki razy według jednego scenariusza i wszystkie dobre pomysły na wychowanie z poradników, które sprawdzają się tylko w przypadku wirtualnego dziecka, bo na pewno nie naszego. Talko na własnej skórze doświadczył, że bycie rodzicem to odmienny stan świadomości, nieustające wyczerpanie fizyczne, zdziwienie w oczach niedzieciatych znajomych i brak rozeznania w najnowszym repertuarze kinowym i teatralnym, nie mówiąc o sytuacji na świecie. To także czujne oczekiwanie na to, czego i tak nie da się przewidzieć, bo dzieci zawsze zaskakują pomysłowością, z jaką poznają świat. W dodatku doświadczenie zdobyte podczas wychowywania jednego potomka, tylko w niewielkim stopniu przydaje się w przypadku młodszego dziecka. Mimo wspólnoty genów rodzeństwo diametralnie różni się od siebie zachowaniem, upodobaniami i charakterem, co Leszek Talko opisuje choćby na przykładzie Pitu mogącego cały dzień obserwować mrówki i bojącej się wszelkich robaków Kudłatej.
Talko pisze lekko o domowych perypetiach, nie ukrywając rodzicielskich niekonsekwencji i poplamionych ubrań, w których zdarzało mu się chodzić, gdy dzieci były małe. Na pewno przerysowuje różne sytuacje dla większego komizmu, ale i tak jestem mu wdzięczna za szczerość i brak zakłamania, z jakimi przedstawia pułapki i prawdziwe radości rodzicielstwa. Jego opowiastki są do tego jeszcze pełne dowcipu. Wszystko to sprawia, że „Dziecko dla odważnych” czyta się błyskawicznie. I wyjątkowo nie przeszkadza podczas lektury dziecięcy głos domagający się soczku i ciasteczek, należy on bowiem na szczęście nie do naszego dziecka, ale do Pitu i Kudłatej, głównych bohaterów tej książki.

sobota, 22 lutego 2014

Marie Lu, Legenda. Patriota



Marie Lu, Legenda. Patriota, tłum. Marcin Mortka, wyd. Zielona Sowa

Patriota” stanowi kontynuację i jednocześnie zakończenie historii zawartej w poprzednich tomach cyklu „Legenda”, zatytułowanych „Rebeliant” i „Wybraniec”. Marie Lu kreśli w nich portret przyszłości, w której klimatyczne kataklizmy doprowadziły do pojawienia się nowych państw i nowej równowagi sił na arenie międzynarodowej. Jednym z tych państw jest Republika powstała po rozpadzie Stanów Zjednoczonych na dwa zwalczające się kraje. Republika to wojskowa dyktatura rządzona przez elektora ze wsparciem senatu, z cenzurą, propagandą i odizolowaniem mieszkańców od reszty świata, z ostrym podziałem na uprzywilejowanych bogatych i biednych służącym za króliki doświadczalne. To na nich Republika testuje najnowsze wirusy używane potem jako broń biologiczna w walce z Koloniami.
Ten świat poznajemy za pośrednictwem dwójki bohaterów wywodzących się z odmiennych środowisk – Daya, chłopaka z ubogiej dzielnicy, oraz June, wzorowej studentki wojskowej akademii. Oboje doznali krzywd ze strony Republiki, dlatego po wielu dramatycznych okolicznościach, stanęli po tej samej stronie barykady. Ich sylwetki są nakreślone prosto, bez psychologicznej złożoności, ale wiarygodnie. Doceniam pojawiający się w ich charakterach szczególny rys, który współgra z przebiegiem akcji. Oboje, June i Day, czują się odpowiedzialni nie tylko za najbliższych znajomych, ale także za swój kraj. Który tymczasem zyskuje nowego przywódcę, syna poprzedniego elektora - z inną wizją rządzenia niż ojciec. Dlatego, mimo dramatycznych wydarzeń w przeszłości, Day i June, widząc szansę na zmiany, pozostają lojalni wobec Republiki. Na szczęście Marie Lu nie idzie na skróty i nie wymyśla nowego szczęśliwego państwa, które w magiczny sposób zastąpiło po kilku miesiącach Republikę. W trzecim tomie widać wyraźnie, że nowy elektor to za mało, by od razu wprowadzić sprawiedliwszy ład społeczny i zrezygnować ze wszystkich starych przepisów. Na przykład zapewnić mieszkańcom bogatych i biednych dzielnic ten sam dostęp do ewakuacji z zaatakowanego miasta.
Atrakcyjna fabuła z wątkami romantycznymi oraz dużo scen akcji to świetny sposób na to, by patriotyczna postawa Daya i June stała się dla nastolatków wzorem do naśladowania (ta promowana przez nudne szkolne apele może przynieść więcej szkody niż pożytku). Także z racji młodego wieku bohaterów – pamiętajmy, że cykl „Legenda” jest skierowany głównie do czytelników w wieku od 13 do 15 lat. W dodatku patriotyzm Daya i June nie jest czymś bezrefleksyjnym, wiąże się z wieloma dylematami i niełatwymi wyborami. Łatwo im współczuć i przejmować się kolejami ich losów. Łatwo utożsamić się i w wyobraźni wcielać się to w jedno, to w drugie.
Moje zastrzeżenia co do „Patrioty” dotyczą zdecydowanej przewagi wątków romansowych w wydaniu dla dorastających nastolatek w porównaniu do tomów poprzednich. Trzeba czekać około stu stron zanim zacznie się coś dziać. Ponieważ jestem dwa razy starsza od bohaterów (może w tym tkwi problem?), a dodatku romansoodporna, męczyły mnie opisy patrzenia sobie w oczy i szukania w nich śladów uczucia, muskania włosów i szyi ustami itp. Owszem, zdarzały się one i we wcześniejszych częściach, ale w innych proporcjach. Wtedy wydawały mi się nawet słodkie. Drugim minusem jest to, że zakończenie powieści skupia się tylko i wyłącznie na dwójce bohaterów. Trochę szkoda, bo kreacja powieściowej rzeczywistości i jej realizm to jedne z najważniejszych atutów „Legendy” (obok postawy i charakterów Daya i June).
Patriotę” czytało mi się miło, ale bez elementu zaskoczenia i tego zaintrygowania, które towarzyszyło mi podczas lektury „Wybrańca”. Wtedy miałam wrażenie, że akcja poszła zupełnie innym torem, niż mogłabym to przewidzieć po pierwszym, sugerującym co innego tomie. Spodziewałam się podobnego zwrotu po „Patriocie”, który zgrabnie, ale jednak bez polotu zamyka historię Daya i June.

PS. 1 Cały cykl bez zastrzeżeń na pewno polubią romantycznie nastawione dorastające dziewczęta :)



czwartek, 20 lutego 2014

Marek Pindral, Chiny od góry do dołu




Marek Pindral, Chiny od góry do dołu, Biblioteka Poznaj Świat, wyd. Bernardinum

Nigdy nie byłam w Chinach. Ale jeśli kiedyś tam trafię, chciałbym pojechać do miejsc opisanych przez Marka Pindrala. Nie tych, które zwiedził niejako z obowiązku *, gdyż bez nich trudno sobie wyobrazić jakąkolwiek wycieczkę do Chin, czyli Pekin z Zakazanym Miastem, klasztor Shaolin, olśniewający Szanghaj. Ani też do wielkich przemysłowych i zanieczyszczonych miast południa, gdzie w jednym z nich przydzielono mu mieszkanie na 16. piętrze wieżowca. Ale do tych, które opisał z takim zachwytem, napawając się ich pięknem, wspaniałą przyrodą i ludźmi, którzy umieją żyć z nią w zgodzie od setek lat. Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że w rozwijających się błyskawicznie Chinach takie miejsca jeszcze w ogóle istnieją. Akurat tak się składa, że autor miał do nich przysłowiowego nosa. Kto nie wierzy, niech obejrzy zdjęcia zamieszczone w książce *. Są po prostu bajeczne!
Marek Pindral przez dwa lata uczył chińskich studentów języka angielskiego. Przez ten czas przytył z dziesięć kilo na specjałach chińskiej kuchni. I zasiał trochę wątpliwości w niektórych chińskich głowach co do kryształowego wizerunku rządzącej krajem partii. Jedno i drugie wyszło mu mimochodem. Kulinarnym przysmakom po prostu nie potrafił się oprzeć. Nie dziwię mu się, gdyż dość apetycznie opisuje zwyczaje kulinarne różnych części Chin. Co do drugiego, to było tak:
Okazję pracy w kraju tak egzotycznym i niemożliwym do ogarnięcia Marek Pindral potraktował jako przygodę, niecodzienną możliwość poznania jednej z najstarszych kultur świata. Od początku podróży towarzyszyła mu jego prywatna mantra: „Bądź otwarty, bądź otwarty”, która pomagała mu uporać się ze zjawiskami dziwnymi dla obcokrajowca, a normalnymi dla Chińczyka. O części z nich można przeczytać na okładce książki, więc nie będę ich powtarzać, a rzeczywiście bywają... zaskakujące. Od zdziwienia, że można jeść surową marchewkę po dezaprobatę wobec wycierania nosa w chusteczkę (a te przykłady to mały pikuś).
Jednak pewne symptomatyczne zachowania i rozmowy nie były częścią dziedzictwa po przodkach, ale zwykłej rządowej indoktrynacji, rodzajem rafy, na którą autor wpadał co i rusz podczas nauczania i prywatnych rozmów. Nie tylko upraszczała ona widzenie świata, ale wymazywała z niego niektóre fakty, zwyczaje i nazwiska osób z przeszłości i współczesności. Pindrala fascynowały te luki i rozbieżności w wiedzy, próbował je sondować, a nawet zmniejszać. Stąd część rozdziałów opowiada o chińskich studentach, przytacza ich anonimowe komentarze, podczas pisania których część z nich pozwalała sobie na wątpliwości lub myślenie po swojemu. Była ich jednak tylko garstka.
Mimo to Marek Pindral bardzo miło wspomina swoich uczniów, wystawia im laurkę za pracowitość, a przede wszystkim za dyplomację i uprzejmość: „To danie jest zbyt oryginalne jak na moje podniebienie” (to o jedzeniu przygotowanym przez autora), „Mark, ale ty jesteś silny” (czyli gruby) lub „Mark, ale ty masz piękne niebieskie oczy” (co można było usłyszeć także od studenta płci męskiej).
Chiny od góry do dołu” czyta się płynnie i z ciekawością. Jest to – czego autor nie ukrywa - całkiem subiektywna relacja z pobytu w Chinach, zapis z wypraw w miejsca nieznane reszcie świata, próba uchwycenia chińskiej mentalności i warunków życia. To wszystko dzięki temu, że Marek Pindral ma niesamowity dar obserwacji połączony z pociągiem do chodzenia własnymi drogami i nieutartymi szlakami. Podoba mi się jego humor i dystans wobec własnej osoby, skłonność do zachwytu i szczere zainteresowanie Chinami, ich przeszłością oraz legendami, którymi lubi raczyć czytelników. A przede wszystkim – ogromna sympatia wobec zdecydowanej większości Chińczyków, którzy stanęli na jego drodze. Nie licząc nadgorliwych urzędników.

* Skąd wiem, że z obowiązku? Po prostu w ich opisie brak entuzjazmu, tak wyczuwalnego w innych rozdziałach.

* Na zachętę można zajrzeć do galerii na stronie autora http://marekpindral.com/menu/photo-gallery-china

wtorek, 18 lutego 2014

Eric-Emmanuel Schmitt, Tajemnica pani Ming




Eric-Emmanuel Schmitt, Tajemnica pani Ming, tłum. Łukasz Müller, wyd. Znak Literanova

Nie wiem, co bardziej przyciąga wzrok – okładka z letnią scenerią oświetlona jaskrawym słońcem czy nazwisko Erica-Emmanuela Schmitta, autora wielu, zazwyczaj króciutkich, ale poczytnych powieści, trafiających czytelników prosto w serce? A może tytuł? Wszak wszyscy lubimy poznawać tajemnice. I jeszcze ta egzotyka związana z nazwiskiem Ming. Przyznaję, wszystko to miało dla mnie swój urok i wywoływało pewne skojarzenia. Moja wyobraźnia poszła jednym torem, tymczasem okazało się, że Schmitt miał zupełnie inny pomysł. Zaskoczył mnie. I myślę, że „ofiarą” jego literackiej przebiegłości padnie niejeden czytelnik. Nawet ten mniej skłonny do wyobrażania sobie różnych rzeczy na podstawie okładki i tytułu.
Schmitt zaczyna podniośle, by potem przejść do... wychwalania toalet! To zresztą lubię w jego książkach *, w tej również, że są silnie zakorzenione w codzienności. Często opowiadają o ludziach, których zwyczajność nie wyklucza widzenia świata w sposób szczególny. Niosą w sobie iskrę bożą, stąpając twardo po ziemi, tak samo podatni na trudy i cierpienie jak inni. Nie pretendują do roli mistrzów ani przewodników życiowych, stają się nimi mimo woli. Taką też osobą jest pani Ming, chociaż na początku nic na to nie wskazuje.
Treść tej powiastki okazała się dla mnie niespodzianką, podobnie jak profesja pani Ming, zderzona z elegancją konfucjańskich sentencji, które wygłaszała przy każdej okazji. Chyba, że akurat opowiadała o swoich dzieciach. Akcja rozgrywa się współczesnych Chinach, w przemysłowym okręgu, w mieście, z którego usunięto ślady przeszłości przy pomocy nowoczesnych wieżowców, szerokich ulic, wytwornych hoteli i wielkich fabryk, które zaopatrują w swoje produkty większość świata. Głównym bohaterem książki jest pewien Francuz, który pracując dla dużej firmy, więcej czasu spędza w podróżach, na negocjowaniu ważnych kontraktów, niż w rodzinnych kraju. Będąc w Chinach, przez przypadek zaznajamia się z panią Ming. Mimo sympatii, jaką ją darzy, uważa ją za blagierkę i kłamczuchę, gdyż pani Ming opowiada mu kolejno o dziesiątce swoich dzieci. A jak wiadomo, Chińska Republika Ludowa zezwala swoim obywatelom na posiadanie tylko jednego dziecka...
Historyjka ta ma niejedno dno i z każdą stroną można w niej odkryć coś nowego. Tak, jak wtedy, gdy niespodziewanie punkt ciężkości fabuły przesuwa się z pani Ming na narratora. On również ma swoje tajemnice, sprawy spychane do podświadomości, emocje, w które dotąd się nie wsłuchiwał. Spotkania z panią Ming wydobywają je na powierzchnię, stają się impulsem do powolnej przemiany.
Schmitt pięknie i bez zadęcia pokazuje, jak ważny jest dla nas kontakt z drugim człowiekiem. Jakim bogactwem jest zetknięcie się z inną kulturą i odmiennym modelem myślenia o życiu.

* zaznaczam, że przeczytałam tylko część wydanych w Polsce i je mam na myśli

czwartek, 13 lutego 2014

Agata Tuszyńska, Krzywicka. Długie życie gorszycielki




Agata Tuszyńska, Krzywicka. Długie życie gorszycielki, wyd. Wydawnictwo Literackie

Pisarka, autorka reportaży sądowych i tłumaczka. A także skandalistka, bo promowała świadome macierzyństwo i edukację seksualną. Odrzucała także nietolerancję wobec homoseksualizmu oraz domagała się legalizacji aborcji. I to w okresie międzywojennym! Kochanka Boya-Żeleńskiego, nie ukrywała swojego romansu, a jednocześnie ze względu na przyjacielskie uczucia i szacunek wobec męża utrzymywała małżeństwo. Z licznej spuścizny literackiej najbardziej jest znana z autobiograficznego tomu zatytułowanego „Wyznania gorszycielki”.
Agata Tuszyńska pojawiła się w domu Ireny Krzywickiej, kiedy ta była już ponad 90. letnią kobietą żyjącą wspomnieniami i nie przypominającą niczym dawnej gorszycielki, uważanej za „najpiękniejsze nogi w Polsce” i szczyt elegancji. Może tylko pasją mówienia o swoich przeżyciach i zachłannością, z jaką wypytywała się o sprawy intymne swoich rozmówców (co nie zawsze było przez nich dobrze widziane). Dla Tuszyńskiej skandalizujący okres w życiu Krzywickiej był tylko krótkim etapem w bogatym życiorysie tej silnej, niezwykłej kobiety. Bardziej interesują ją lata dalsze. Wojna, która zabrała Krzywickiej męża, kochanka i uwielbianego syna Piotra, i która zmusiła ją do pracy w celach zarobkowych. Powojenna rzeczywistość, do której próbowała się tak dostosować, że niemal doprowadziła do zaszczucia (!) koleżanki z klasy drugiego syna, Andrzeja. Brak większych literackich sukcesów. Kariera naukowa Andrzeja, wreszcie emigracja.
Długie życie gorszycielki” przybliża nam Krzywicką w tych wszystkich okresach i to bynajmniej nie tylko w kontekście twórczości literackiej. Przedmiotem zainteresowania Tuszyńskiej jest przede wszystkim jej codzienność, życie oficjalne i to osobiste, kontakty z ludźmi. Wielkie tragedie i chwile słabości. Siła matczynych uczuć i intelektualny głód. Autorka biografii nie ocenia ich, nie komentuje, co najwyżej – a i to niezwykle rzadko i bardzo subtelnie - daje nam do zrozumienia, co o niektórych z nich sądzi. Swoją rolę ogranicza do zebrania faktów oraz oddania głosu samej Krzywickiej, a już szczególnie tym, którzy bohaterkę „Długiego życia...” otaczali – od rodziny po dalszych znajomych. Ich relacje to zazębiają się, to znów rozchodzą, są subiektywne, ten sam aspekt osobowości przedstawiają raz w dobrym, to w negatywnym świetle.
To od nas, czytelników, wrażliwości naszego odbioru i doświadczenia życiowego zależy, jak zapamiętamy niegdysiejszą skandalistkę. Czy będziemy w stanie pojąć trudne warunki, z którymi przyszło jej się zmagać, współczuć jej samotności, wstrzymać się z oskarżeniami o zbyt łatwą współpracę z władzami Polski Ludowej? Czy wreszcie zrozumieć, jak to jest budować od nowa na gruzach i rozpaczliwie walczyć o życie dziecka? Dla mnie Irena Krzywicka pozostanie w pamięci przede wszystkim matką, postacią tragiczną, która dwukrotnie musiała się zmierzyć z tą samą chorobą, która zaatakowała jej synów. Pierwszej batalii nie wygrała...

Jedna z najlepszych biografii, jakie dotąd przeczytałam!

środa, 12 lutego 2014

Georges Flipo, Pani komisarz nie znosi poezji




Georges Flipo, Pani komisarz nie znosi poezji, tłum. Krystyna Arustowicz, wyd. Oficyna Literacka Noir sur Blanc

Jestem w pociągu i od czasu do czasu chichoczę pod nosem. Siedząca naprzeciwko para rzucałaby mi zdziwione spojrzenia, gdyby nie to, że od początku naszej wspólnej podróży śledzi coś z uwagą na smartfonie w słuchawkach na uszach. A ja tymczasem rozkoszuję się lekkością i subtelnym humorem powieści Georgesa Flipo, ciesząc się, że w ostatniej chwili wrzuciłam go razem z czytnikiem do torebki.
Myślałam, że jeśli chodzi o kryminały, to naprawdę nic mnie już nie zaskoczy. A jednak! Powieść „Pani komisarz nie znosi poezji” ma coś (a raczej kogoś), czego nie ma żaden inny przeczytany przeze mnie dotąd kryminał. To komisarz Viviane Lancier, o której można powiedzieć wiele, tylko nie to, że jest sympatyczna (wbrew opisowi wydawcy na okładce). Z czasem rzeczywiście zaczynamy lubić Viviane za jej profesjonalizm, rozpaczliwy brak złudzeń co do atrakcyjności własnej osoby oraz kompas moralny, dzięki któremu bez zbędnych rozterek wybiera interes społeczeństwa nad dobrem groźnego przestępcy, nawet jeśli będzie to źle widziane przez media. Ale najpierw rzuca się w oczy jej oschłość oraz wysokie wymagania stawiane sobie i całemu zespołowi bez względu na staż pracy. Viviane ma też jedną, starannie ukrywaną słabość – jest nią przystojny porucznik Augustine Monot, absolwent studiów literaturoznawczych, początkujący w zawodzie policjanta. Przyznaję, że wypatrywałam chwil, w których pani komisarz pozwoli, by to upodobanie wpłynęło na fachowość jej osądów i decyzji. Nie zamierzam Wam jednak zdradzać, czy do czegoś doszło czy nie. Życie osobiste, w tym małe prawdopodobieństwo zrealizowania pewnych marzeń bywają źródłem napięć, które wpływają na rozwój akcji i przebieg intrygi. Dlatego ujawnianie czegokolwiek w tej materii, byłoby jak podanie nazwiska sprawcy.
Napad na kloszarda, następnie jego śmierć w szpitalu oraz znaleziona przy nim kopia nieznanego wiersza, autorstwa najprawdopodobniej samego Charlesa Baudelaire'a, potem zainteresowanie nią prasy i telewizji - są początkiem działania duetu Lancier-Monot. Ku wielkiej irytacji pani komisarz, która uważa, że są poważniejsze, choć nie tak wdzięczne medialnie przypadki, np. porwanie niemowlęcia wietnamskich sklepikarzy. Tymczasem sprawa idzie własnym torem, po drodze pojawiają się kolejne trupy, rośnie niezadowolenie ministerstwa. A ja, czytelnik, tymczasem zastanawiam się, jak to wszystko się skończy, ponieważ rzecz się coraz bardziej się komplikuje i nie widać możliwości rozwiązania zagadki tajemniczego wiersza i jego śmiercionośnego wpływu na otoczenie. To zresztą dylemat, który dotyka też panią komisarz i jej podopiecznego.
Nieprzewidywalność rozwoju akcji to jeden z wielu plusów pisarstwa Flipo. Innym jest to, że „Pani komisarz nie znosi poezji” to chyba moja pierwsza książka od czasu „Imienia róży”, która w centrum narracji umiejscawia literaturę i moc słowa pisanego. Ale tym, co moim zdaniem decyduje o sukcesie powieści, jest charakterystyczna postać głównej bohaterki, która ma wielkie szanse, by stać się rozpoznawalną w kanonie literatury detektywistycznej, podobnie jak panna Marple Agathy Christie. O delikatnym komizmie, w jaki jest przedstawiona tylko wspomnę. By nie psuć Wam przyjemności poznawania Viviane Lancier osobiście.

wtorek, 11 lutego 2014

Dina Rubina, Po słonecznej stronie ulicy




Dina Rubina, Po słonecznej stronie ulicy, tłum. Margarita Bartosik, wyd. MUZA

Z pisarstwem Diny Rubiny miałam do czynienia tylko raz, przy okazji „Białego gołąbka z Kordoby” (który ma pewne punkty styczne z książką „Po słonecznej stronie ulicy”, jak widać charakterystyczne dla pióra Rubiny). Bohaterem „Białego gołąbka...” był utalentowany profesor Uniwersytetu Jerozolimskiego, genialny fałszerz obrazów o rosyjskich, żydowskich i hiszpańskich korzeniach *. Połączenie świata sztuki z sensacją i zgłębianie tajemnicy własnego pochodzenia złożyły się na niezwykle pociągającą kombinację. Do tego jeszcze zabarwioną melodyką i emocjonalnością cechującą język rosyjski. Dlaczego rosyjski? Dlatego, że Dina Rubina, obecnie mieszkanka Jerozolimy, urodziła się w latach powojennych w radzieckim Taszkiencie i to właśnie rosyjski jest językiem jej dzieciństwa i młodości, a mieszkańcy Związku Radzieckiego są bohaterami jej powieści. Ich losy są skomplikowane przez życie w takich a nie innych warunkach, naznaczone na zawsze wojną i porewolucyjnym chaosem. A jednak w książkach Rubiny nie ma goryczy. Pojawia się raczej chęć przywrócenia równowagi zachwianej przez wielką historię, która kapryśnie poprzerzucała masy ludzkie z jednego końca kraju na drugi - tego zagłodziła, tamtą wywiozła w nieznanym kierunku, temu pozwoliła przeżyć. Nadrzędnym pragnieniem autorki wydaje się być złączenie zerwanych przez nadrzędne siły więzi rodzinnych, chociaż w tej materii pisarka jest bardziej hojna dla swoich czytelników niż bohaterów – tym drugim odkrywa tylko część prawdy. Nie inaczej jest w książce „Po słonecznej stronie ulicy”, która przy okazji stanowi hołd wobec uzbeckiego Taszkientu, z jego szemrzącymi wodą arykami, drzewami ocieniającymi ulice latem, które trwa tu niemal cały rok z przerwą na ostrą zimę, i wypełnionego wielonarodowym tłumem złożonym z Uzbeków, Rosjan, Greków, Koreańczyków i innych nacji.
Główną bohaterką książki jest Wiera Szczegłowa, córka kryminalistki i awanturnicy Katii, utalentowana malarka, którą bardziej niż jedzenie i ubrania zajmuje mieszanie farb, nakładanie kolorów, nauka rysunku. Widziana jest oczami innej taszkientki, pisarki i dziennikarki, która od dziecka podpatruje niepokorną Wierę, kreśląc jednocześnie tęskny obraz Taszkientu, którego największym nieszczęściem było nie trzęsienie ziemi, ale radziecka odbudowa miasta, która bezpowrotnie zmieniła jego swojski charakter. Narratorka uzupełnia swoją opowieść relacjami innych taszkientczyków, nie spuszczając z oczu Wiery, której losy przedstawia w sposób pełen emocji, z wiedzą znacznie wykraczającą poza doświadczenie osoby postronnej oraz bez zachowania chronologii. Powoduje to, że wielokrotnie jesteśmy zaskakiwani zmianą optyki tych samych, wydawałoby się dobrze znanych wydarzeń. Nic jednak nie przebije tego, co Wiera odkrywa przez przypadek na temat swojej matki, wiecznie złej, chytrej, głodnej wszystkiego Katii. W jej historii odbija się prawda o rewolucji październikowej, która odebrała jej tożsamość oraz oblężenie Leningradu, które w okrutny sposób pozbawiło ją miłości i miejsca na ziemi. Co prawda relacja matka-córka nie jest najważniejszym wątkiem tej powieści, niemniej znacząco wpłynęła na dzieje Wiery, jej charakter i wybory życiowe.
Myślę, że to wystarczy, by przekonać Was, że „Po słonecznej stronie ulicy” jest lekturą nietuzinkową.

Piosenka, której powieść zawdzięcza tytuł:



* chętnych zapraszam do przeczytania recenzji „Białego gołąbka z Kordoby” 

czwartek, 6 lutego 2014

Karen Mack, Jennifer Kaufman, Kochanka Freuda




Karen Mack, Jennifer Kaufman, Kochanka Freuda, tłum. Adriana Sokołowska-Ostapko, wyd. Znak Literanova

Zarówno tytuł, jak okładka książki sugerują, że będziemy mieli do czynienia z przewidywalnym romansem obficie podlanym historycznym sosem i okraszonym płytkimi spekulacjami dotyczącymi życia intymnego Sigmunda Freuda. Na szczęście autorki wybrały mniej romantyczną, za to bardziej prawdopodobną wersję przebiegu emocjonalnego związku Freuda z jego szwagierką. A literacką wyobraźnię podbudowały odkryciami pewnego niemieckiego socjologa (o brzmiącym swojsko nazwisku Maciejewski) oraz lekturą publikacji na temat nastrojów panujących w Wiedniu końca 19. wieku, a także – co jest najcenniejsze – wiele mówiącymi o cechach charakteru twórcy psychoanalizy, poznanymi dogłębnie przez jego domowników i przyjaciół. Właśnie one okazują się kluczowe dla takiego, a nie innego przebiegu akcji, są niespodzianką dla nas, czytelników, a także dla samej Minny Bernays. To ona jest narratorką tej powieści, to ją zaskakują i własne uczucia i zachowania męża siostry.
Niezamężna Minna, zmuszona okolicznościami życiowymi, mieszkała z Freudami ponad 40 lat i pomagała w opiece nad szóstką ich dzieci. „Kochanka Freuda” opowiada o pierwszych latach życia pod wspólnym dachem, które dla Minny okażą się huśtawką emocji pomieszanych z wyrzutami sumienia i... odczuwaniem zwykłego, pierwotnego szczęścia. Mack i Kaufman kreślą jej sylwetkę jako osoby niezależnej, oczytanej i obeznanej w wielu dziedzinach. Minna dla Freuda jest równoprawnym partnerem do dyskusji, który chętnie zaznajamia ją (a przy okazji i nas) ze swoimi teoriami dotyczącymi seksualności człowieka i zaburzeń powstających na ich tle, dzieli się z nią rozczarowaniami na gruncie naukowo-towarzyskim, jak i małżeńskim. Minna jest zmuszona przyznać się przed sama sobą, że mąż Marthy zawsze fascynował ją intelektualnie, a teraz uczucia te uległy zintensyfikowaniu i zaczęły się przeradzać się w coś więcej. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to jak zapowiedź łzawego romansidła. Mogę jednak zapewnić, że ciąg dalszy nie jest stereotypowy, jak mogłoby się wydawać. 
Z jednej strony powieść porusza problem kobiet takich, jak Minna, które męski świat traktował jak interesujące kuriozum, ale nie miał dla nich poważnej propozycji wykorzystania ich intelektu i wrodzonych zdolności. Przedsmak tego, że może być inaczej, dał Minnie związek z Freudem, który jednak okazał się ślepą uliczką. Z drugiej strony opowiada o takich kobietach jak Martha, stojących na przegranych z góry pozycjach, zmęczonych chorobami dzieci, wielokrotnymi porodami i prowadzeniem domu. Oczekiwano od nich, że będą się słodko uśmiechać i haftować urocze serwetki, a gdy to robiły, okazywały się mało atrakcyjnymi rozmówczyniami. A jednak to do Marthy należy ostatni głos w tej powieści i nie jest on bynajmniej głosem osoby przegranej. Trzecią sprawą jest osobowość jednostki przekonanej o swej wyjątkowości, która jest jednocześnie równie mocno zainteresowana pracą badawczą, co obojętna wobec codziennych spraw najbliższych, jednostki nieustannie poszukującej nawet wątpliwych sojuszników swoich teorii i nieprzyjmującej uwag, które by do nich nie pasowały.
Niby to nic nowego w historii nauki i sztuki, że postać wybitna – a tego Freudowi mimo wszystko nie można odmówić – okazuje się obdarzona ludzkimi słabościami i nie ma nic wspólnego z ideałem, który tworzymy na własny użytek. Ale odkrycie to rzadko bywa przyjemne i tak też jest w tym wypadku. Rozczarowanie i zawód stają się uczuciami, które uderzają w nas obuchem i które dzielimy razem z Minną. Tym bardziej zagadkowy jest dla mnie jej dalszy los. Jak poukładała się wewnętrznie? Jak znosiła kolejne lata u boku szwagra bez prawa do utyskiwań i żalów, które swobodnie mogła okazywać jej siostra? Czy miała w nim nadal partnera do wymiany przemyśleń i rozważań na temat otaczającego świata? Czy zastąpił go w tej roli ktoś inny? Te znaki zapytania mnie drażnią, a jednocześnie świadczą o tym, że literacka rekonstrukcja wydarzeń Karen Mack i Jennifer Kaufman przekonała mnie do siebie. Autorkom nie tylko udało się uniknąć romansowego szablonu (Minna nie jest głupią gęsią, która dowartościowuje się związkiem z kontrowersyjnym lekarzem), ale nawet poddać w wątpliwość fabularne korzyści płynące z kontrastu pomiędzy dwoma siostrami.