Jonathan Lee, Joy, tłum.
Anna Rajca-Salata,wyd. Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA S.A.
W „Joy” nie ma nic
oczywistego. Nawet ostatnie strony mogą ujawnić jakiś
nieoczekiwany detal, który na nowo każe nam spojrzeć na obraz,
jaki budujemy przez całą lekturę na temat głównej bohaterki
imieniem Joy. Jej postępowania jest zagadką dla wszystkich -
czytelników i pozostałych bohaterów książki.
Joy Stephens to dobrze
zarabiająca, ponadtrzydziestoletnia prawniczka, piękna, pracowita i
pewna siebie, która właśnie otrzymała awans. Jako nowa
wspólniczka firmy ma wygłosić mowę do pracowników kancelarii,
ale zamiast tego spada na oczach wszystkich z tarasu. Nie jest to
wydarzenie, od którego zaczyna się powieść, ale stanowi ono oś,
wokół której rozwija się akcja. Niesie z sobą bowiem wiele
niewiadomych, stawia pod znakiem zapytania wiedzę, jaką mamy o
osobach, z którymi pracujemy, z którymi dzielimy życie, a czasem
nawet spędzamy więcej czasu niż z bliskimi. To moment, do którego
mamy wgląd w psychikę Joy. Po nim głos zabierają osoby z
otoczenia prawniczki.
Nieszczęśliwy wypadek,
wynik przemęczenia, a może depresja i chęć skończenia z sobą? W
kancelarii huczy od plotek, a zarząd angażuje terapeutę, któremu
można się zwierzyć i opowiedzieć o uczuciach związanych z tak
przykrym incydentem. Z tej okazji korzysta skłonny do rozwlekłych
dygresji mąż Joy, Dennis, zgorzkniała Barbara, jej sekretarka,
Samir, młody i wrażliwy chłopak pracujący w firmowej siłowni
oraz zadufany w sobie Peter, prawnik, kolega Joy, mąż jej
najlepszej przyjaciółki i... były kochanek. Ich wywody pojawiają
się na przemian z rozdziałami, które przedstawiają ostatnie
godziny życia Joy z jej punktu widzenia, aż do ostatnich,
kluczowych minut.
Czytając „Joy”, nie
mogłam odpędzić od siebie myśli, że powieść ta w pewien sposób
przypomina kryminał (chociaż oczywiście nim nie jest). Jest tu
bowiem ofiara, którą spotkał w tragiczny w skutkach wypadek. Są
wypowiedzi jej bliskich i znajomych, którzy co prawda mimochodem
wspominają o samej Joy, ale ich opowieści pokazują w różnym
świetle jej fatalny upadek i jego przyczyny. Jednak detektywem,
który ma powiązać ze sobą wszystkie dane jest nietypowo sam
czytelnik, a pomóc w tym ma mu jego wyczucie, intuicja, wnikliwość
w słowo pisane.
Pierwsze rozdziały nie
były dla mnie łatwe. Musiałam się wczuć w specyfikę prozy
Jonathana Lee, rozgryźć konstrukcję jego powieści, zaakceptować
jej inny porządek chronologiczny. Oswoić się z faktami, które
nagle wychodziły na jaw, przyjmować i te, które wydawały mi się
w danej chwili zbędne. To było powolne, ale intrygujące czytanie.
Satysfakcjonujące, bo Jonathan Lee to specjalista od
psychologicznych portretów. Monologi Dennisa, Barbary, Samira i
Petera początkowo drażniły mnie, bo wydawały się nie wprowadzać
nic nowego do wyjaśnienia sprawy. A jednak mówiły tak wiele o nich
samych, że miałam wrażenie kontaktu z realnymi osobami.
„Joy” to powieść z
gatunku tych, które próbują uchwycić prawdę o drugim człowieku.
A jednocześnie podważają to, co na pierwszy rzut oka wydaje się
jasne i pewne. Samo to, że Jonathan Lee od pierwszego rozdziału
daje do zrozumienia, że jego główna bohaterka planuje samobójstwo
(bez podania motywu!), potrafi wywołać konsternację. Nie ostatnią,
jak się później okaże! I nie tak, jak jesteśmy do tego
przyzwyczajeni.
Powieść nominowana w
kategorii KSIĄŻKA ROKU 2012 według brytyjskiego „The Observer”.
Okładka i to co na niej napisane średnio zachęcające, ale już Twoja opinia mnie zachęciła, przeczytam chętnie.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że Ci się spodoba, chociaż na pewno nie nastąpi to od pierwszych stron.
Usuń