Ann Patchett, Taft, tłum.
Anna Gralak, wyd. Znak Literanova
Ann Patchett poznałam za
sprawą jej zachwycającego „Stanu zdumienia” *. Ta amerykańska
autorka jest laureatką prestiżowych nagród literackich - Orange
Prize i PEN/Faulkner Award, które przyznano jej za powieść
„Belcanto”, czwartą w jej dorobku. „Taft” jest drugą z
kolei i - chociaż doczekał się nominacji do Orange Prize oraz
został wyróżniony Janet Heidinger Kafka Prize - w moim odczuciu
odzwierciedla tylko część talentu pisarskiego Patchett. Ale nawet
ta część jest czymś godnym uwagi i trochę mi szkoda, że pisarka
zamiast rozwinąć bardziej jeden wątek, połączyła go z innym.
Jednak wtedy być może
„Taft” nie byłby powieścią o rodzicielstwie i o bezwarunkowej
odpowiedzialności i miłości wobec dzieci. W tym kontekście „Taft”
jest książką wyjątkową, bo w najważniejszych rolach osadza nie
zwyczajowo kobiety (jak moglibyśmy się spodziewać po
autorce-kobiecie), ale mężczyzn. I - tak samo jak paniom - nie
odmawia im instynktownego, niepodlegającego dyskusji oddania,
którego przedmiotem są własne dzieci. Ten motyw nie jest
początkowo tak oczywisty, skutecznie przysłania go inny. Nie
jesteśmy jako czytelnicy przyzwyczajeni do opowieści o mężczyznach,
dla których bycie dobrym ojcem jest najistotniejszą życiową misją. Za to do książek, w których młoda, niedoświadczona
dziewczyna zakochuje się w kimś starszym od siebie – jak
najbardziej. I Ann Patchett sprytnie to wykorzystuje jako zasłonę
dymną.
„Taft” to jakby dwie,
opowiedziane równolegle historie dwóch mężczyzn. Jednym z nich
jest John, były muzyk bluesowy, szef baru, do którego pewnego dnia
zawitała młodziutka Fay Taft w poszukiwaniu dorywczej pracy. John
ma za sobą nieudany związek i kilkunastoletniego syna, za którym
tęskni i którego pragnąłby wychowywać. Uważam, że jego relacja
z Marion, matką chłopca, to najciekawszy i najlepiej napisany wątek powieści.
Patchett odmalowuje we wszystkich emocjonalnych odcieniach związaną
z nim intensywność uczuć, gorzką świadomość porażki i
nieodwracalności krzywd. Więź Johna i Fay jest inna, jakby
zatrzymana na początku drogi, i szczerze mówiąc, mało
przekonująca. Johna oszałamia żarliwe przywiązanie młodej
dziewczyny, ale nie chce mu ulec, nie do końca uświadamiając sobie
dlaczego. Drugim narratorem jest Taft, tata Fay i jej brata Carla.
Kiedy w życie Johna wkracza rodzeństwo Taftów, ich ojciec już nie
żyje, a oni sami niedawno przeprowadzili się ze swojego miasteczka
do domu wujostwa. Trudno powiedzieć, na ile narracja Tafta jest
autonomiczna, a na ile jest projekcją wyobrażeń Johna na temat
wcześniejszego życia Taftów. Wydaje się, że rodzicielska troska
jest płaszczyzną, na której tych dwóch, różniących się
wszystkim mężczyzn mogłoby się zrozumieć i poczuć do siebie
szacunek. Niewątpliwe jest to, że kierują się nią do samego
końca...
Jak na książkę, której
nie uważam za najlepszą, „Taft” długo zajmowała moje myśli.
Miałabym ochotę podyskutować o niej z kimś, kto ją również
przeczytał, zapytać o wrażenia i odbiór poszczególnych sytuacji.
Mam wrażenie, że coś mi umknęło podczas lektury, i jest to myśl
z gatunku tych, które uwierają i nie dają spokoju. Powieść mogę
polecić tym, którzy już zasmakowali w twórczości Ann Patchett i
chcą poznać całokształt jej literackiego dorobku. Tym, którzy
dotąd nie mieli do czynienia z jej pisarstwem, zachęcam, by jednak
najpierw sięgnęli po inny tytuł.
* Recenzja „Stanu
zdumienia”
No to mnie zaintrygowałaś. Mam tę książkę na półce i czuję, że sięgnę po nią szybciej niż planowałam. Nie to, żebym nie lubiła Ann Patchett. Przeciwnie, lubię ją bardzo, ale własne książki zawsze muszą odstać swoje, zanim się za nie wezmę. Zawsze jest coś innego (pożyczonego) do przeczytania.
OdpowiedzUsuńPozdrowienia :)
Moje też dojrzewają na półkach ;) Jestem ciekawa Twojej opinii o "Tafcie", bo znasz Patchett, więc będziesz mieć porównanie. I oczywiście inne spojrzenie niż moje :)
Usuń