środa, 18 stycznia 2012

Pod obcym niebem


Angel Wagenstein, Pożegnanie z Szanghajem, wyd. Zysk i S-ka

Samotność, obcość i egzotyka – to wszystko jest wyrażone we wspaniałej w swej prostocie okładce „Pożegnania z Szanghajem”.

Pożegnanie z Szanghajem” miewa fragmenty poruszające, niektóre wręcz na granicy nieprawdopodobieństwa. Inne to żmudny opis przetrwania w nieprzyjaznym, wschodnim mieście. Niektóre z nich to zdarzenia, które przytrafiły się naprawdę, inne dopowiedziała wyobraźnia autora. On sam w epilogu nie rozstrzyga do końca naszych wątpliwości. Wiemy tylko, że pewni jego bohaterowie istnieli naprawdę, innych stworzył na podstawie życiorysów kilku osób. Z pewnością autentyczne jest tło, którym stał się pewien mało znany epizod z czasów drugiej wojny światowej. Świadomie używam słowa „epizod”, choć wiem, że rzecz dotyczyła kilkudziesięciu tysięcy osób - zaledwie ułamek z milionów dotkniętych wojenną zawieruchą. Angel Wagenstein przypomniał ciężkie losy niemieckich i austriackich Żydów, którzy w ostatniej chwili znaleźli schronienie na drugim końcu świata, w Szanghaju. Jedynym mieście na świecie, które jeszcze przyjmowało uchodźców z Niemiec.

Autor celowo skupia naszą uwagę na kilku osobach, by na ich przykładzie pokazać, w jak brutalny sposób nazizm zmuszał do porzucania wszystkiego, co znane, miłe i drogie. Na pierwszy plan wysuwa się młoda dziewczyna Hilda Braun, której perypetie życiowe przypominają pełen nagłych zwrotów i brawury scenariusz filmowy. Oraz światowej sławy skrzypek Theodor Weissberg, którego do wyjazdu przekonuje żona, wybitna śpiewaczka. Elisabeth to rodowita Niemka, która świadomie decyduje się towarzyszyć mężowi w wygnaniu. Choć przyjdzie jej za to zapłacić wysoką cenę.

Cała powieść to ciągłe przechodzenie od wątków pojedynczych bohaterów do szerokiego tła historycznego i obyczajowego. Wagenstein dysponuje bardzo drobiazgową wiedzą i stara się ją przekazać w całości. Sytuacja w Chinach, okupacja japońska, pełne nieufności przymierze między Japończykami i Niemcami, którzy nie rozumieją nawzajem swoich priorytetów, niechęć amerykańskich i zamieszkałych w Azji Żydów do pomocy europejskim pobratymcom, siatka szpiegowska genialnego doktora Richarda Sorgego, drugie dno ataku na Pearl Harbor. Nigdy przedtem nie spotkałam się z tak całościowym ujęciem historycznych wydarzeń w południowo-wschodniej Azji i na Pacyfiku. I chociaż większość z nich była mi znana, informacja o oddziałach SS, które przybyły do Szanghaju w celu utworzenia getta (i nie tylko), była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Niewiele brakowało, a ci udręczeni ludzie podzieliliby los swoich krewnych i znajomych.

Mimo wielu walorów, „Pożegnanie z Szanghajem” należy jednak do tych książek, które powinno się przeczytać ze względu na treść, a nie na sposób napisania. Ponieważ to drugie nie dorównuje temu pierwszemu. Wagenstien przy tej powieści stał się bardziej przekazicielem faktów niż pisarzem. Wątki Hildy, rabina Levina czy Theodora Weissberga pojawiają się niespodziewanie i tak samo urywają. Pragnienie zachowania od zapomnienia tak mało znanej części historii, a przecież niemniej dramatycznej niż inne, przeważyło nad tworzeniem rzeczywistości literackiej, którą my, czytelnicy, możemy odebrać przy pomocy wyobraźni. Stąd brak w tej powieści spójności tak wyczuwalnej w osobistej podróży do krainy dzieciństwa, jaką jest „Daleko od Toledo”, środkowa część trylogii Wagensteina (cykl kończy właśnie „Pożegnanie ...”).

Tak czy owak „Pożegnanie Szanghaju” zasługuje na naszą uwagę, dostarcza wiele cennej wiedzy i pozwala wyrobić sobie zdanie na temat prowadzenia polityki. Skłania także do myślenia o tych wszystkich ludziach, którzy musieli (i nadal muszą) uchodzić w popłochu, unosząc jedyną cenną rzecz – własne życie. Nic dziwnego, że taki ogrom niezawinionego cierpienia wpłynął na pisarstwo tak wyrobionego warsztatowo pisarza, jakim jest Angel Wagenstein. Jego książka jest pomnikiem. Może trochę z grubsza ciosanym, ale szczerym i pełnym współczucia.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Miłosne życie inteligenta


Anita Halina Janowska, Wariacje jesienne, wyd. W.A.B.

Te tytułowe wariacje jesienne powinny być raczej nazwane wariacjami miłosnymi. Ich początek wydawał mi się być zbyt niefrasobliwy i mało poważny, by poświęcać mu więcej uwagi. Trochę cierpliwości i „Wariacje ...” ujawniają cały swój wewnętrzny skarbiec.

Ludzie nie żyją w próżni, zawsze potrzebują chętnych słuchaczy i rozmówców, którym przekazują swoje myśli, spostrzeżenia i wspomnienia. Między płciami istnieje jakieś napięcie, wzajemne przyciąganie, które łatwo może przerodzić się w coś poważniejszego lub tak samo łatwo odejść w niebyt. Anita Halina Janowska z wdziękiem podejmuje tę tematykę, rozpisuje ją na pyszne dialogi, wyciąga całą esencję stosunków międzyludzkich, które opierają się na błędnym w końcu aksjomacie, że ten drugi myśli i czuje tak, jak ja.

Miejsce zdarzeń wybiera niecodzienne - Dom Pracy Twórczej w Oborach. Ci, którzy tu przyjeżdżają, przynajmniej z racji zawodu mają określone zainteresowania i sposób bycia – czytają książki, w tym swoje nawzajem, rozmawiają o nich, szukają głębszego sensu w tym, co ich otacza, a jednocześnie nadal pozostają ludźmi z krwi i kości, pełnymi namiętności, z potrzebą pokazania się i kochania.

Takimi są właśnie Henryk, narrator tej powieści, oraz Anka. Krążą wokół siebie, zarzucają różne przynęty. Anka na przykład przypomina dawny żart telefoniczny, który może się przydać Henrykowi do napisania scenariusza. Henryk w rewanżu udostępnia to, co swoim zdaniem ma najcenniejszego – listy i wyjątki z dzienników zmarłej żony, Marii. Prócz oczarowań, zaczynają się pierwsze nieporozumienia, granie na zazdrość. Wokół Anki i Henryka przewijają się także inne, odmalowane żywo osoby – cyniczny Tomasz, złośliwa, ale lojalna Bujna, emanująca seksapilem Magdalena, pan Juliusz, konkurent Henryka, oraz pani Stefania wspominająca szczęśliwe chwile z wnukiem, kiedy ten był jeszcze małym chłopcem. Podobno większość z tych postaci istnieją naprawdę.

Całość jest napisana z prostotą, w jakby niegdysiejszym stylu, który na początku wprowadził mnie w błąd, co do okresu rozgrywanej akcji. Po dwutysięcznym roku wydaje się, że ludzie wyrażają się w bardziej dosadny sposób, prześlizgują po wierzchu bez głębszego zastanowienia. „Wariacje ...” są inne. Janowska pisze z cudowną lekkością. Jej proza jest żartobliwa, gdy trzeba, by nagle zmienić front o 180 stopni, spoważnieć i zmusić do zadania sobie trudnych pytań. Bo mimo miłosnej tematyki, nie mamy wrażenia, że przyszło nam czytać łzawy romans. Śmiało można powiedzieć, że Janowska stworzyła nową kategorię literatury lekkiej, zabawnej i rzewnej, która - w przeciwieństwie do znacznej większości określanych takimi przymiotnikami książek - nie straszy pustotą. Autorka nie boi się kontrowersyjnych tematów, chętnie wykorzystuje różne formy literackie, sięga po listy, relacje, fragmenty protokołów. Na uwagę zasługuje nawet okładka – twarda, w kolorze mieniącego się błękitu z motywem kwiatowej tapety. Oby powstawało jak najwięcej takich książek!

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.

czwartek, 12 stycznia 2012

Pizza smażona na sposób szkocki


Alexander McCall Smith, Świat według Bertiego, wyd. Muza

Ta książka należy do tych, które przynoszą wiele radości i stawiają na nogi. Zapewniają prawdziwą rozrywkę, a przy okazji pozwalają nam zajrzeć w głąb ludzkich myśli i dorzucają co nieco do naszej wiedzy o świecie. To tak rzadko spotykane połączenie udało się szkockiemu pisarzowi, którzy jest także profesorem prawa medycznego i bioetykiem, założycielem teatru w Botswanie (gdzie spędził dzieciństwo) i grającym amatorsko fagocistą. Tylko tak niezwykła osobowość mogła stworzyć coś tak ciepłego i autentycznego jak seria „44 Scotland Street”. „Świat według Bertiego” jest czwartym tomem serii, a pierwszym, jaki znalazł się w moim ręku. Od razu zatonęłam w codzienności jej szkockich bohaterów, a nieznajomość poprzednich części nie przeszkodziła mi w rozeznaniu się w charakterach postaci i wzajemnych powiązaniach między nimi.

Książka ma charakter powieści otwartej. To dlatego, że drukowano ją w odcinkach w gazecie. Być może to jest przyczyną, że tak łatwo wejść w powieściową rzeczywistość „Świata ...”. Ale uwaga! Pewne wątki naturalnie się rozwiną i zakończą podczas czytania powieści. Inne pokomplikują się, ale ostatnia strona książki nie zaspokoi naszej ciekawości, gdyż ciąg dalszy znajdzie się w... kolejnym tomie! A trudno będzie sobie odmówić przyjemności sięgnięcia po niego, jak i poszukania tych wcześniejszych. Powiedziałabym, że losy Bertiego, jego rodziców i szkolnych kolegów oraz panny Harmony, Angusa i jego psa Cyrila, Domeniki, Dużej Lou, Pat, Matthew, Antonii i Bruce'a uzależniają jak filiżanka małej czarnej, gdyby nie to, że kawa nie wywołuje tyle uśmiechu na twarzy.

Tytułowy Bertie to sześciolatek dręczony przez matkę. Irene kieruje się najnowszymi trendami wychowawczymi, które zakładają, że jej synowi potrzebna jest joga, wizyty u psychiatry, gra na saksofonie, a wykluczone jest bawienie się z dziećmi z podwórka, szczególnie z samymi chłopcami (bo to rozwija agresję) oraz posiadanie psa. Pomysły Irene, choć pełne szlachetnych intencji, unieszczęśliwiają jej syna. Aż trudno uwierzyć, że mimo to Bertie pozostaje miłym i normalnym chłopcem. Nawet jeśli musi zmieniać swojemu młodszemu braciszkowi pieluchy. Pozostali bohaterowie to obecni lub byli mieszkańcy kamienicy przy Scotland Street 44. Niektórzy się przyjaźnią, inni znają tylko przelotnie. Zakochują się, rozczarowują sobą, mają wobec siebie plany, a te, jak to w życiu bywa, zmieniają się. Wśród nich najbardziej rzucającą się w oczy jest postać Bruce'a – przystojniaka i egoisty, który prócz wielu talentów, dysponuje niebezpiecznym dla kobiet urokiem osobistym. I przekonaniem o własnej niezwykłości, które dla nas, obserwatorów z zewnątrz, balansuje na granicy komizmu.

Świat ...” prócz wnikliwej znajomości ludzkiej natury, oferuje nam szkocki koloryt. I tak według mieszkańców Edynburga, w Anglii mówi się dziwną odmianą angielskiego. Stuart, mąż Irene i ojciec Bertiego, jako statystyk wie, że Szkoci należą do najgorzej odżywiającej się nacji na świecie. Dowodem na to są smażone pizze i smażone batoniki w ich menu. Duża Lou spotyka się ze szkockim monarchistą, który całkiem na serio pragnie oderwania Szkocji od Wielkiej Brytanii i przywrócenia na tron dynastii Stuartów. Swojskim akcentem jest pojawienie się polskiej grupy budowlańców, którzy znają tylko jedno słowo po angielsku. I nie jest to przekleństwo :)

Za książkę dziękuję wydawnictwu Muza.

środa, 11 stycznia 2012

Dawcy nikczemnej nadziei


Jonathann Littell, Łaskawe, wyd. Wydawnictwo Literackie

Łaskawe” ścinają z nóg. Dławią w gardle. Budzą rozpacz i niemoc. Wstrząsają do głębi.

Zostały napisane w formie pamiętnika byłego nazisty, który po wojnie przybrał inną tożsamość, a potem wiódł nudne, spokojne i dostatnie życie. Inteligentny, chłodny, wydaje się beznamiętnie opisywać wydarzenia na froncie wschodnim, których był bezpośrednim świadkiem i aktywnym uczestnikiem. Nie szczędzi żadnego szczegółu, dodaje własne przemyślenia i obserwacje, które tylko powiększają grozę.

Wydawałoby się, że literatura o wydarzeniach drugiej wojny światowej jest tak obfita, że nic już nie jest w stanie przerazić bardziej niż to, co zostało opisane i udokumentowane. „Łaskawe” szybko udowadniają nam naszą pomyłkę. Nowość, jaką wprowadził Littell, to spojrzenie na nazistowskie zbrodnie od strony katów, nie ofiar. Bohater Littella, doktor prawa i funkcjonariusz SD Maximilian Aue na pozór nie odczuwa skruchy, nie próbuje budzić naszego współczucia czy litości. W pewnym sensie uważa się za ofiarę konieczności, za trybik w wielkiej machinie totalitarnego państwa, którego nie interesują uczucia mu poddanych, tylko ich gotowość do posłuszeństwa. A to jest niemalże ślepe.

Kierują się nim ludzie, którzy stworzyli koszmar i musieli żyć z nim dalej za cenę własnego człowieczeństwa, zdrowia psychicznego i poczucia więzi z resztą ludzkości. To nawet nie zezwierzęcenie, bo zwierzęta nie oszukują, nie obrabowują skazanych na śmierć, nie każą im się kłaść półnagim na martwych ciałach swoich sąsiadów i krewnych, i nie strzelają do nich, patrząc im w oczy.

Po kolei Aue przedstawia, jak rozkręcała się machina zbrodni, jak nieporadne było to początkowe zabijanie ze względu na opór moralny mordujących, nadmiar ludzi do zabicia... Aue zadaje sobie pytanie, po co to marnotrawstwo ludzkiej materii i ducha, czemu to służy? I dochodzi do demonicznego wniosku, że po to, by od tej pory Niemcy nosili w sobie brzemię wspólnej odpowiedzialności. Chociaż jeszcze we wstępie podaje przykład, jak udział wielu ludzi na raz w zbrodni rozmywa tę odpowiedzialność. Jeśli pielęgniarka uspokaja psychicznie chorego, lekarz go bada, policjant odprowadza do komory gazowej, a technik włącza przycisk uwalniający śmiertelne opary, to tak naprawdę nikt nie zabija (!). To nie jedyny raz, gdy umysł Auego przy pomocy logiki próbuje uporać się z wojennymi potwornościami. Może nie odczuwa wyrzutów sumienia, ale wie, że uczestniczył w czymś, co straciło ludzki wymiar i na zawsze postawiło go i jego towarzyszy broni poza pewną granicą. Może i nie doświadcza wstydu, ale też nie chwali się swoją przeszłością, tylko ukrywa ją przed rodziną i znajomymi. To wszystko jest zrozumiałe, a zarazem wstrętne. Jego ciało jest bardziej szczere – lata po wojnie reaguje mdłościami i wymiotami.

Łaskawe” to jedna z najtrudniejszych powieści, z jakimi miałam do czynienia. I to nie ze względu na imponującą objętość. Tylko na pełny bolesnej prawdy przekaz, że w nas, ludziach, zawsze istnieje gotowość, by stopniowo, powolutku wyzwalać w sobie okrucieństwo i obojętność wobec czyjegoś losu. Aż staną się one normą. I że tkwi w nas nie tylko potencjalna ofiara, ale i kat, który czeka, po której stronie się opowiemy.

Książka genialna i budząca sporo niełatwych emocji. Zdecydowanie nie dla wrażliwców.

Koniec szlacheckich czasów


Robert Foryś, Z zimną krwią, wyd. Fabryka Słów

Chociaż „Z zimną krwią” wydało wydawnictwo specjalizujące się w szeroko pojmowanej fantastyce, książka ta jest po prostu kryminałem historycznym. Nikt nie jest tu obdarzony nadludzką mocą, nie ma podróży w czasie, która implikuje zabawne zderzenie współczesności z dawnymi poglądami czy obyczajami, ani nawet aluzji do czasów obecnych. Nic zatem nie „przeszkodziło” autorowi w oddaniu niestabilnych, ostatnich lat Rzeczpospolitej szlacheckiej. Bombardowani romantyczną wizją patriotyzmu rzadko mamy okazję zetknąć się z tak sugestywnie przedstawionymi przyczynami, które doprowadziły do utraty niepodległości Polski (co wciąż w jakiś sposób mentalnie na nas ciąży). Trudno mi ocenić, na ile autor trzymał się prawdy historycznej. Ponieważ - jak można wyczytać na stronie Fabryki Słów - z wykształcenia jest archeologiem, a z zamiłowania historykiem, sądzę, że można mu zaufać. Zwłaszcza, że napisał nie podręcznik czy rozprawę, tylko powieść przygodową. Autor zrezygnował z przesadnych opisów oraz z niestrawnego dla nas, współczesnych, sposobu wyrażania się ludzi z końca osiemnastego wieku. Powstrzymał się również od naukowych wykładów, a wiedzę o epoce przemycił w sposób przystępny nawet dla niezainteresowanego historią czytelnika. Wyszła z tego rzetelnie napisana, popularyzująca czasy stanisławowskie powieść. Może nie wybitna, ale na pewno dobra.

Bohaterem „Z zimną krwią” jest Hieronim Woyski. Ten żołnierz, szlachcic i obieżyświat ma rozwikłać zagadkę zbrodni, których ujawnienie może wywołać polityczny skandal, a być może i pretekst do interwencji carycy Katarzyny. Chociaż wątek kryminalny jest poprowadzony zgrabne i rozwiązanie sprawy potrafi zaskoczyć, dla mnie nie on był najważniejszy. W dobie wykrywania sprawcy dzięki pozostawionej nitce z ubrania lub włosa, dawne metody prowadzenia śledztwa wydają się raczej skazane na porażkę niż sukces. Woyski dysponuje własną inteligencję i nieprzekupnością, osobą wiernego sługi Stiepana oraz nielicznymi zbrojnymi wyznaczonymi do pomocy. Musi działać ostrożnie, bo chociaż za nim stoją sami Czartoryscy, niechcący może nadepnąć na odcisk innej wpływowej grupie. Bywa, że jest zmuszony odpuścić i szukać innego sposobu, nawet gdy ma w ręku twarde dowody winy.

Świat opisany przez Forysia jest z gruntu niesprawiedliwy i chaotyczny. Brakuje w nim jasnych praw obejmujących wszystkich, jakiejkolwiek instancji, do której można się odwołać czy zwrócić po sprawiedliwość. To czasy, gdy król jest tylko marionetką, niższe warstwy społeczne są traktowane jak bydło, a dobrze urodzeni dzielą się na tych dobrych, lepszych i jeszcze lepszych. Którzy bacznie pilnują, by ten stan rzeczy się nie zmienił. Zdolności, talenty, zasługi nie mają znaczenia bez odpowiedniego rodowodu, a tym bardziej bez pieniędzy. Rządzą brutalność i bezmyślność. To szeroko nakreślone tło obyczajowe budzi niepokój, zgrozę, a nawet niedowierzanie. I właśnie ono potrafi na dłużej utkwić w głowie.

Robert Foryś świetnie wykorzystał formułę literatury sensacyjnej, by przybliżyć ten okres historii. Zachowuje realia epoki nawet w takich szczegółach, jak np. informacje o opium traktowanym wtedy jeszcze jako nowinka medyczna. Chociaż główna akcja rozgrywa się w Warszawie, dowiemy się co nieco o sytuacji w Chinach, o walkach między Francuzami a Anglikami w Ameryce Północnej, o carskiej polityce. A przede wszystkim zaczniemy rozumieć, dlaczego historia Polski potoczyła się tak, a nie inaczej. Nie pozwoli nam o tym zapomnieć wyrazisty bohater, pełne dynamiki wydarzenia, trochę erotyki oraz złowrogie, symboliczne morderstwa.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Dr House wykopalisk


Marta Guzowska, Ofiara Polikseny, wyd. W.A.B

Marta Guzowska sprawi, że jeszcze bardziej stęsknimy się za śniegiem i kojącym chłodem. Jej proza ma tylko jedna wadę - jest ciut przeładowana opisami. Po jakimś czasie przyzwyczajamy się do tej maniery. A wyobraźnia na ich podstawie zaczyna nam wyświetlać w głowie film o suchej, pylistej ziemi, żarze lejącym się z nieba, wszędobylskich muchach, przepoconych ubraniach na ludziach, z których słońce wyciska ostatnią resztkę sił i potu. To w takich warunkach pracuje ekipa archeologiczna, poszukująca w pobliżu ruin Troi m.in. cmentarzyska Achajów.

Chociaż to nie pierwszy kryminał, którego akcja rozgrywa się na wykopaliskach (przykład: Agatha Christie i jej „Morderstwo w Mezopotamii”), tylko Marcie Guzowskiej udało się oddać całościowo klimat panujący w tak specyficznym miejscu pracy i wśród ludzi parających się archeologią zawodowo. Zwłaszcza, że autorka sama spędziła kilkanaście lat na wykopaliskach. Żmudna praca, brud, brak klimatyzacji, cierpliwość, z jaką trzeba wydobyć, opisać i skatalogować najmniejszy odłamek skorupy. Kolejny raport, który trzeba napisać. Grant na wykopaliska, który trzeba pozyskać. Oczekiwanie latami na spektakularne odkrycie, które przyniesie sławę i pieniądze. Służbowa hierarchia, której nie wyrzekną się nawet pracujący ramię w ramię naukowcy. Sponsorzy, przed którymi trzeba giąć się w pokłonach. Z drugiej strony dochodzą sprawy administracyjne, w tym niełatwe relacje z przedstawicielami tureckich władz, które zamiast starożytnego cmentarza wolałyby widzieć w tym nadmorskim regionie jeszcze jedną turystyczną wioskę. To wszystko sprawia, że łatwiej o nieuczciwość i nieetyczne zachowania.

Marta Guzowska zafundowała swoim czytelnikom nie tylko pokątny szwindelek, ale i kilka trupów. Udało jej się przełamać typową konwencję kryminału i stworzyć nową jakość kryminalnej intrygi. Przede wszystkim na pierwsze szczątki trzeba będzie trochę poczekać. Po drugie każde znalezione zwłoki będą oznaczały coś innego niż by to sugerowały pierwsze oględziny. Po trzecie kwestia sprawcy i motywu jest o wiele bardziej zagmatwana niż mogłoby się to wydawać. Trudno pisać więcej na ten temat, by nie popsuć innym przyjemności czytania. Zwłaszcza, że główny bohater, antropolog Mario Ybl, to nietuzinkowa postać w tym barwnym zbiorowisku, które bada Troję. Mario prowadzi własne śledztwo, zbiera obserwacje i pogłoski oraz korzysta ze swojej bogatej antropologicznej wiedzy. To, czego można się dowiedzieć od niego o rozkładzie zwłok, przebija to, czym dotąd zadziwiała Temperance Brennan, antropolog sądowy i bohaterka powieści Kathy Reichs. Poza tym Mario jest bezczelny, egocentryczny, piekielnie inteligentny i aspołeczny. Co tylko pogłębia jego pociąg do dobrze schłodzonego piwa o każdej porze dnia i nocy. To taki doktor House na wykopaliskach. Dokuczliwy jak mucha, a jednak tylko on na serio przejął się zaginięciem tureckiej dziewczyny i bezsensowną śmiercią koleżanki.

Ofiara Polikseny” to fantastycznie poprowadzony kryminał. Bogaty w różne specjalistyczne szczegóły, pewne mniej znane wątki z greckiej mitologii oraz wyjątki z historii różnych ludów, które zamieszkiwały okolice Troi. Pod względem obyczajowym szybko i skutecznie kończy z mitem szlachetnego człowieka nauki. Ale pozostawia też nadzieję, że nie wszystkim jest wszystko jedno. Nawet, gdy kimś takim okazuje się Mario – najbardziej uprzykrzony, rzadko trzeźwy i pyskaty członek ekipy archeologicznej.

Lektura bardziej wymagająca niż inne tego typu powieści, ale też warta tego ze względu na niebanalne pomysły i odkrywczość. Trudno uwierzyć, że to debiut.

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.