środa, 29 kwietnia 2015

Anna Wojtacha, Zabijemy albo pokochamy. Opowieści z Rosji




Anna Wojtacha, Zabijemy albo pokochamy. Opowieści z Rosji, wyd. Znak Literanova

Czytałam już wiele książek o Rosji i ciągle mi mało. Trudno chyba znaleźć inny kraj i naród tak obcy i swojski zarazem. Książka napisana przez dziennikarkę Annę Wojtachę jest kolejną wariacją na rosyjskie tematy. Napisaną zręcznie, z podziwu godną lekkością. Bez powtarzania wciąż tych samych informacji, którymi w dobrej wierze raczą nas podróżnicy wybierający wschodni kierunek włóczęgi. Opowieści Wojtachy nie są typowymi reportażami choćby ze względu na ich zbeletryzowany charakter. Sprawiają one wrażenie, jakby powstały wyłącznie z tych przeżyć i doświadczeń Anny Wojtachy, które miały miejsce przy okazji jej pracy reporterki. Co do charakteru tejże, to nie dowiemy się zbyt wielu szczegółów na jej temat. Nie będziemy znać celów, w jakich dziennikarka wyruszała do Rosji, prócz tych dyktowanych własną potrzebą. W tym sensie opowieści z „Zabijemy lub pokochamy” nie stanowią ściśle reporterskiego materiału. Mogły się wydarzyć (i tak z pewnością było), ale mogły również powstać wyłącznie dzięki wyobraźni. Mają jeszcze to do siebie, że przypominają poufne pogaduchy przyjaciółki, która dzieli się historiami przeznaczonymi tylko dla naszych uszu. Albo zapiski w pamiętniku, chociaż na to są zbyt starannie opracowane.

Każdy rozdział „Zabijemy lub pokochamy” to inni ludzie, których spotyka Wojtacha, i inne życiowe opowieści. Jej bohaterowie rzadko wygłaszają polityczne uwagi, zbyt zajęci codziennością i wiązaniem końca z końcem. Aczkolwiek pewne sprawy można wyraźnie odczytać z kontekstu sytuacji, w jakiej się znaleźli. Wyjątkiem jest tu Ninoczka, prostytutka, której losy mogłyby dziać się chyba w każdym miejscu na ziemi, niekoniecznie w Moskwie. I być może jeszcze Igor, bezdomny, którego nikt nie chce przyjąć do pracy z powodu pobytu w więzieniu. Jedyna osoba, która co jakiś czas przewija się przez książkę, to Ogi. Uprzedzam, że poświęconą mu część czyta się jak płomienny romans! A sama autorka nie należy do osób pruderyjnych czy wstydliwych, także na innych polach niż uczuciowe.

Anna Wojtacha nie jest bierną słuchaczką, ale aktywnym uczestnikiem wydarzeń. Lubi wciągać napotkanych ludzi w swoją orbitę, darzy ich szczerą sympatią. Nie zajmuje się ich obserwacją, ale staje się – przynajmniej na jakiś czas - częścią ich życia. Opisane przez nią sytuacje bardziej podkreślają charakter narodowy Rosjan oraz ich stosunek do życia (a czasem i do swoich władz) niż powiedzą o Rosji coś nowego, czego by nie wiedział czytelnik nawet luźno zainteresowany tym krajem. Niemniej książka „Zabijemy lub pokochamy” potrafi do siebie przekonać. Zaletami tego tytułu są szczerość, bezpośredniość i atmosfera zażyłości, którą autorka tworzy w relacjach ze swoimi bohaterami i którą się wyczuwa w stosunku do czytelników. Oraz dobre pióro, które sprawia, że „Zabijemy lub pokochamy” czyta się naprawdę bardzo szybko.

wtorek, 28 kwietnia 2015

Igor T. Miecik, Sezon na słoneczniki




Igor T. Miecik, Sezon na słoneczniki, wyd. AGORA SA

Czytanie reportaży bywa i pasjonujące, i pouczające. To kawał historii danego miejsca na ziemi zazwyczaj pokazany od strony indywidualnych losów zwykłych ludzi. W „Sezonie na słoneczniki” dostrzegłam coś jeszcze, co autorowi udało się wyciągnąć niejako przy okazji z całego wachlarza rozmów i sytuacji. Śmieszność megalomanii na punkcie narodowym, która zawsze wydawała mi się czysto polską specyfiką, a która nie jest obca także Ukraińcom (i innym doświadczonym przez historię narodom). Być może to nieunikniony dodatek do patriotyzmu, który jest niepewny swego i czuje się zagrożony. Stąd w reportażach Miecika pojawia się Matka Boska Kozaczka Dońska (we „Wróżbach kumaka” Guenthera Grassa Matka Boska Ostrobramska jest rodowitą Litwinką!), a nawet pseudonaukowe i naciągane rozważania o wyższości języka ukraińskiego nad rosyjskim (cudaczne, ale nieszkodliwe) i wreszcie najbardziej kontrowersyjne z mojego punktu widzenia – budowanie tożsamości narodowej na podstawie udziału ukraińskich ochotników w dywizji SS „Galicja”.

Oczywiście nie są to opinie typowe dla wszystkich Ukraińców. To akurat tylko wycinek przekroju postaw i sposobów myślenia, na jakie Igor Miecik natknął się w swojej podróży poprzez Ukrainę. Z proeuropejskiego Zachodu na separatystyczny Wschód, dowodząc, że takie etykietki nie zawsze muszą być zgodne z prawdą i nie dla każdego są wiążące. Miecik podpatrywał, podglądał, dając możliwość czytelnikom wyciągania samodzielnych wniosków. Od Kijowa po linię frontu, od fabryki cukierków po donbaskie kopalnie. Wszędzie, gdzie się dało.

Wnioskując na podstawie przeczytanego najpierw w „Dużym Formacie” ostatniego z reportaży – opowiadającego o codziennej nędzy matek z dziećmi i staruszek, które uciekły ze swoich domów z powodu działań wojennych, bez względu na sympatie polityczne – domyślam się, że „Sezon na słoneczniki” jako całość powstał z odrębnych tekstów. Stąd może wynika jeszcze jedna właściwość „Sezonu ...”. Miecik nie cofa się głęboko w przeszłość (a jeśli już to tylko w wybranych wycinkach, nie systemowo, np. opisując bandycki Krym), nie szasta datami, nie dokonuje ogólnych analiz. Zakłada, że jego czytelnicy będą zaznajomieni z najważniejszymi wydarzeniami na Ukrainie, które miały miejsce w przeciągu ostatnich lat. Będą wiedzieć, kim byli banderowcy i dlaczego nazywa się ich faszystami, czym był Majdan, kto do kogo tam strzelał i dlaczego, kim był i obecnie jest Petro Poroszenko, skąd wzięli się Rosjanie we wschodnich obwodach kraju. To świadczy o tym, że reportaże te powstawały na bieżąco.

Spoiwem książki stały się sprawy osobiste dziennikarza, który przy okazji stara się dotrzeć do mieszkającej na Ukrainie części swojej rodziny. Stąd jego wspomnienia i opowieści rodzinne, które czasami złowrogo wpisują się w najnowszą historię tego państwa. Kontakt z dalekim kuzynem staje się sposobnością do wytłumaczenia mentalnego pęknięcia, które dzieli obywateli Ukrainy. Dotarcie do miasta, gdzie niegdyś autor spędzał wakacje jako dziecko, jest pretekstem, by porównać zmiany w krajobrazie i atmosferze miejsca.

Rozpiętość tematów, w obrębie których porusza się Igor Miecik, różnorodność rozmówców, z którymi ma do czynienia sprawiają, że „Sezon na słoneczniki” jest pozycją wartościową poznawczo. Udaną próbą uchwycenia na gorąco obecnej Ukrainy i jej problemów. Jeśli pozostawia niedosyt, to nie z winy autora, tylko dlatego, że historia toczy się dalej, a bez następnych reportaży i dziennikarzy takich jak Miecik nie wiemy, co tak naprawdę się dzieje w mniej spokojnych miejscach świata i jak odbierają to wszystko zwykli ludzie. Zdecydowanie warto przeczytać!

środa, 22 kwietnia 2015

Żanna Słoniowska, Dom z witrażem



Żanna Słoniowska, Dom z witrażem, wyd. Znak Literanova

Dom z witrażem” okazał się najlepszą powieścią w konkursie wydawnictwa Znak Literanova. Taką decyzję podjęło jury, w którym zasiadła m.in. pisarka Sylwia Chutnik, Justyna Sobolewska, dziennikarka „Polityki” i „Tygodnika Kulturalnego” czy Jarosław Czechowicz, który prowadzi blog krytycznoliteracki „Krytycznym okiem”. I rzeczywiście debiut Żanny Słoniowskiej, Ukrainki o polskich korzeniach, robi ogromne wrażenie.

Słoniowska mieszka obecnie w Krakowie. Jest dziennikarką i tłumaczką, nic więc dziwnego, że język jest dla niej istotnym narzędziem pracy i wyrażania myśli, uczuć. Jej polszczyzna jest naturalna. Autorka porusza się w jej obrębie bardzo swobodnie, kształtuje na swój użytek. Bez względu na to, czy nacechowana jest rzeczowością, czy służąca bardziej poetyckiemu odmalowaniu świata. Zwracam na to Waszą uwagę, ponieważ to właśnie język jest obok opisywanej rzeczywistości głównym atutem tej powieści.

Dom z witrażem” to intymna opowieść rodzinna z szerszym tłem, opowiedziana przez jedną osobę. Nie od razu jest to oczywiste, ale w tej historii niebagatelne znaczenie ma miejsce zamieszkania. Ono staje się tym czynnikiem, który determinuje losy poszczególnych osób z tej samej rodziny – Prababki, Aby, Marianny i narratorki, przedstawicielki najmłodszego pokolenia. Lwów oczywiście jest w tej opowieści najważniejszy jako punkt docelowy, gdzie w końcu po wojennych perypetiach dotarły Prababka z córką Abą. Tu urodziły się Marianna, a potem jej córka, najważniejsza postać „Domu z witrażem”. I gdzie potem wszystkie cztery we wspólnej przestrzeni mieszkania dzieliły urazy i wspomnienia. Pamiętając o polskim pochodzeniu, ale bez nadawania mu praktycznego wymiaru. Znamiennym przykładem jest tu Marianna, śpiewaczka operowa, dla której naturalnym jak oddychanie był wybór ukraińskości. Albo Aba, którą polska część rodziny ukarała zerwaniem kontaktów po wyjściu za mąż za Rosjanina.

Akcja „Domu z witrażem” balansuje pomiędzy przeszłością dalszą i bliższą, tą osobistą i tą przynależną ogółowi. Jest przy okazji zapisem przemian, którym Lwów podlega jak żywy organizm. Ma swoje legendy i powiększający się panteon miejscowych bohaterów. Szczęście do historycznych postaci, których narodowość z czasem staje się mniej ważna niż przynależność do miejsca. I coraz to nowe elementy, które składają się na oblicze miasta, także te nie zawsze trafione czy gustowne. W narracji Żanny Słoniowskiej miasto istnieje nierozerwalnie z ludźmi, którzy je zamieszkują i współtworzą jego najnowszą historię. To nie jest już ten Lwów, który zakodował się w zbiorowej pamięci Polaków i który przestał istnieć w tej postaci po przymusowych wysiedleniach na Zachód po drugiej wojnie światowej. Posiada on swój ciąg dalszy, nowych mieszkańców. Tym razem dzielących się na miejscowych, czyli Ukraińców i nierozumiejących ich aspiracji przybyszy z głębi Związku Radzieckiego. Nowe granice państwowe, w który go wtłoczono, powodują, że pamięć narratorki przechowuje inne obrazy niż gdyby wychowała się w PRL-u. Najbardziej uderzyła mnie w „Domu z witrażem” właśnie ta inność – doświadczeń, oczekiwań, zapamiętanych smaków i szczegółów, a nawet przebiegu demonstracji i pieśni. Inne są tu przyczyny konfliktów i inny klucz do ich rozwiązania.

I jeszcze na koniec nie mogę nie wspomnieć o tym pięknym postulacie sformułowanym przez Mikołaja - osoby znaczącej w życiu Marianny, a jeszcze ważniejszej dla jej dorosłej córki - o tym, że powinna istnieć „narodowość lwowska”, która kumuluje w sobie to, co najlepszego pojawiało się przez wieki we Lwowie. I którą każdy powinien móc sobie wybrać za własną.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Arturo Pérez-Reverte, Cierpliwy snajper




Arturo Pérez-Reverte, Cierpliwy snajper, tłum. Joanna Karasek, wyd. Znak

Był taki czas, że Arturo Pérez-Reverte stał się moim odkryciem, prywatną przygodą po świecie tajemnic, sztuki i sensacji. Może akurat nie wciągnęłam się w jego cykl o kapitanie Alatriste z gatunku płaszcza i szpady (wyrosłam z takich opowieści, niestety), ale doskonale pamiętam wrażenie, jakie na mnie zrobiła choćby „Szachownica flamandzka”, „Ostania bitwa Templariusza” czy wręcz gotowa do ekranizacji „Królowa Południa”. Zresztą jedną z jego historii - „Klub Dumas” - wyreżyserował sam Roman Polański (i zepsuł ją, wycinając połowę wątków). I jeszcze ten dziwny smutek po lekturze „Batalisty”, w której Pérez-Reverte zwalnia rytm, a tematyką nawiązuje do swojego doświadczenia korespondenta wojennego i dziennikarskiej odpowiedzialności za los drugiego człowieka.

Cierpliwy snajper” wpisuje się w nurt przygodowo-sensacyjny z odniesieniami do działalności artystycznej, ten sam, który niegdyś tak mocno zawładnął moją wyobraźnią. Snajperów jest tu dwóch. Grafficiarz podpisujący swoje malunki tagiem Sniper, od lat bożyszcze i idol młodych-gniewnych, buszujących nocami po Madrycie, Lizbonie, Weronie i Neapolu (i nie tylko) z puszkami farby i próbujących zostawić na ścianach, murach, pociągach czy posągach swój znak. Drugim można określić główną bohaterkę tej książki – specjalistkę od sztuki ulicznej i wolnego strzelca, która na zlecenie pewnego wydawnictwa ma odnaleźć Snipera i namówić go na zgodę na wydanie zdjęć jego dzieł w luksusowym albumie. Lex nie jest jedyną osobą, która chce dorwać Snipera. Jej (a przy okazji i jego) śladem podążają ludzie wynajęci przez pewnego bogatego i wpływowego mężczyznę, który obwinia grafficiarza o śmierć syna.

I tu pierwszy zgrzyt – Lex aż nazbyt łatwo rozbija skorupę nieufności, która charakteryzuje środowisko writerów (tak nazywają siebie grafficiarze). Co prawda naszej bohaterce nie od razu udaje się spotkać z kimś, kto miałby ostatnio ze Sniperem bezpośrednio do czynienia. Ale jej wysiłki spotykają się z jako takim zrozumieniem, wreszcie z pomocą. Czego nie można powiedzieć o agentach od Lorenza Biscarruesa, który stracił syna Daniela dużo wcześniej niż Lex otrzymała zlecenie. Arturo Pérez-Reverte nie potrafi mnie przekonać, dlaczego akurat w tej sprawie Lex jest skuteczniejsza od zawodowców. Drugi zgrzyt – zakończenie, które wcale a wcale nie zaskakuje. Pod względem nieprzewidywalności „Cierpliwy snajper” to niestety klapa. Ale ma inny walor, który sprawia, że mimo wszystko warto przeczytać najnowszą powieść Péreza-Revertego.

Nigdy wcześniej nie zaprzątałam sobie głowy sztuką uliczną. Ba, nie miałam świadomości, że taka w ogóle istnieje. Na bazgroły na ścianach patrzyłam z niechęcią, nie widząc w nich niczego związanego ze sztuką, z wolnością wyrażania siebie czy z odrzucaniem społecznych reguł, które narzucają, co jest ładne i wartościowe, a więc może się dobrze sprzedać, a co nie. Po przeczytaniu „Cierpliwego snajpera” może nie zmieniłam do końca zdania na temat tego, co uważam za wandalizm, ale odkryłam zupełnie dla mnie nowy, nieznany świat.

Uniwersum młodych i zbuntowanych, idących pod prąd, negujących komercję, bezpieczeństwo i jakiekolwiek zasady. Podziemie artystów, nieważne lepszych czy gorszych, otwarte dla wszystkich, którzy mają odwagę i chęć. Próbujące się opierać oficjalnemu światu sztuki, który chce zawłaszczyć graffiti, prezentować je tylko wybranej publiczności. W końcu sprzedawać je, a zatem wykorzystywać jego dzikość i nieokiełznanie. „Cierpliwy snajper” opisuje tę walkę o zawłaszczenie dusz, o wielkie pieniądze, które zabijają autentyczność. Mocno akcentuje pragnienie zachowania niezależności za wszelką cenę. Przy okazji podejmuje temat roli autorytetów. Pyta o granice swobody i nieskrępowania w chwili, gdy prowokują one ryzykowne zachowania, kończą się tragedią.

Nie skreślam więc „Cierpliwego snajpera”, ponieważ mówi on tak wiele, tak wyczerpująco o współczesności i sztuce rozumianej całkowicie niekonwencjonalnie oraz zrośniętej ze specyficznym stylem życia i myślenia. Po dreszcz emocji i zaskakującą fabułę odsyłam jednak czytelników do wcześniejszych powieści Artura Péreza-Revertego.

niedziela, 19 kwietnia 2015

John Borrell, Nad Jeziorem Białym. Piekło i raj na ziemi. Polska oczami cudzoziemca



John Borrell, Nad Jeziorem Białym. Piekło i raj na ziemi. Polska oczami cudzoziemca, tłum. Dobromiła Jankowska, wyd. W.A.B.

Piękne kaszubskie jezioro, łąka i pobliski las. Spokój i sielanka. Dla Johna Borrella - ożenionego z Polką korespondenta prestiżowych agencji prasowych - wymarzone miejsce, by osiąść na stałe i zacząć nowe życie. Bez ciągłych wyjazdów, bez konfliktów zbrojnych i ludzkich nieszczęść, o których mógł tylko pisać, ale zaradzić im już nie potrafił. Jednak, tak jak w bajkach, gdzie najpierw trzeba się zmierzyć ze smokiem, by zdobyć skarb i serce królewny, tak samo Borrell musiał powalczyć o szczęśliwą przyszłość swojej rodziny w Polsce.

Spojrzenie kogoś z zewnątrz może uświadomić, że to, co uważamy za normalne i oczywiste, tak naprawdę jest czymś chorym, wymagającym zmiany. I nie chodzi tu o stawianie własnych norm wyżej od miejscowych dla zasady, że moje jest lepsze, bo jest moje i kropka. Albo szukania na siłę ciekawostek, które pokażą gospodarzy jako dziwaków lub w najlepszym razie jako osoby komiczne. Tego Borrell nie robi. Dziennikarza, który po 89. roku wybrał Polskę na swój dom, najbardziej dotknęła bezkarność lokalnych przedstawicieli władzy, oczekiwanie na łapówki i wykorzystywanie urzędów do własnych celów. Brzmi znajomo? Czy nie jest to tym, co nam najbardziej uwiera, na co narzekamy? Borrell poszedł dalej, bo nie bał się przeciwstawić miejscowym układom i postanowił z nimi walczyć zanim jeszcze zaczęto głośno mówić o korupcji. Nie miał wkodowane, że nic się nie da zrobić. Że lepiej zapłacić i mieć święty spokój. Jego książka to w dużej mierze opis tych zmagań. Ale nie tylko.

Są fragmenty, gdy „Nad Jeziorem Białym” wydaje się być bardziej skierowane do zagranicznego czytelnika, któremu Borrell tłumaczy zawiłości polskiej historii (trzeba przyznać, że podkreśla głównie pozytywy). Wyjaśnia również, jak komunistyczne rządy wpłynęły na polską mentalność i postrzeganie świata (a to już takie miłe nie jest). I jak wyglądała codzienna praktyka Polaków radzenia sobie z typowym dla PRL-u stanem niedoboru towarów i jedzenia. Ta część była ciekawa nawet dla mnie, wychowanej u schyłku poprzedniego ustroju. Bo powiedzmy sobie szczerze, że to nie na dzieciach spoczywa obowiązek i ciężar organizowania zaopatrzenia, tylko na dorosłych. Wyobrażam sobie, jak bardzo te opisy muszą się wydawać nieprawdopodobne obecnemu młodemu pokoleniu, przyzwyczajonemu do tego, że wszystko jest pod ręką. Borrell dodatkowo konfrontuje te fragmenty z własnymi wspomnieniami z rodzinnej Nowej Zelandii.

Pisząc o polskiej zawiści i nieufności wobec innych, podaje także przykłady z kraju dzieciństwa oraz pobliskiej Australii, które nie stawiają nas w aż tak złym świetle. To jedne z wielu oznak tego, że autor stara się zachować obiektywizm i rzeczowość, co z pewnością nie było łatwe, gdy taka bezrozumna zawiść i zazdrość były skierowane przeciwko niemu. Ta rzeczowość ma tylko jedną wadę – narracja Borrella wydaje się trochę zbyt chłodna emocjonalnie. I za bardzo drobiazgowa, gdy opisuje z detalami prowadzone przez siebie interesy (może akurat dla kogoś innego będą to użyteczne wskazówki). Szczególnie, gdy porówna się ją z książkami Andrew Tarnowskiego *, Polaka urodzonego i wychowanego za granicą, który dopiero jako dorosły człowiek miał możliwość poznania Polski i jej mieszkańców od każdej strony, dobrej i złej.

Niemniej polecam książki obu panów jako fascynujący i dający do myślenia wgląd w polski stosunek do życia. Za pokazanie jak nasz sposób postrzegania rzeczywistości zmieniał się wraz z otwarciem granic i nowymi możliwościami. Oraz za sympatię i życzliwość autorów, zazwyczaj odwzajemnianą, choć nie było to regułą.



* „Ostatni mazur” oraz „Rdzawe szable, blade kości. Jak zostałem mazurskim chłopem”

sobota, 18 kwietnia 2015

Sachi Parker, Frederick Stroppel, Szczęściara! Moje życie z Shirley MacLaine, a raczej bez niej




Sachi Parker, Frederick Stroppel, Szczęściara! Moje życie z Shirley MacLaine, a raczej bez niej, tłum. Małgorzata Maruszkin, wyd. W.A.B.

Na okładce widać dwie okrągłe buzie, włosy tak samo przycięte na pazia z charakterystyczną, prostą grzywką. Te same niebieskie oczy i wyraz twarzy, to samo wydęcie czerwonych ust. To Shirley MacLaine ze swoją kilkuletnią córeczką Sachi. Już niedługo ta mała dziewczynka wyjedzie do Japonii, by dorastać u boku ojca, czarującego Amerykanina o nieokreślonej profesji. Wieczorami będzie chodzić w jego towarzystwie i u boku jego kochanki do klubów nocnych, a w dzień dzięki japońskiej guwernantce nasiąknie kulturą japońską i sposobem bycia, które w przyszłości, poza granicami Japonii okażą się zbyt krępujące jak na europejskie i amerykańskie standardy. I wpakują bohaterkę tej książki w niejedne uczuciowe tarapaty. Jednak tym, co dla niej pozostanie na zawsze najważniejsze i najmniej przewidywalne to relacje z rodzicami, ich nietypowe małżeństwo na odległość, własny brak pewności co do jutra. To o nich pisze najwięcej.

Sachi Parker nie osiągnęła sławy ani wielkich pieniędzy. Jej wychowaniu towarzyszyła miłość, ale była ona wydzielana kapryśnie i chaotycznie. Czasami wręcz jej brakło. Jej życie znaczyła niepewność wobec reguł, które dowolnie narzucali bądź odwoływali rodzice. Brak odpowiedniego wykształcenia i przymus samodzielności bez zapewnienia jakiejkolwiek bazy szokują w zestawieniu z możliwościami jednej z najbardziej wziętych aktorek Hollywood. Jeszcze bardziej bulwersujące są inne szczegóły z życiorysu Parker, a których źródłem byli rodzice. Jak widać w latach 50. i 60. wychowanie dziecka wcale nie musiało być bardziej konwencjonalne niż teraz. A może po prostu Sachi Parker miała pecha?

Wiadomo, że w autobiografiach tego typu, dotyczących osób znanych i sławnych, mogą się znajdować przekłamania spowodowane urazami, gniewem lub zwyczajną chęcią zrobienia na złość. Dlatego rewelacje Parker staram się traktować z przymrużeniem oka, chociaż nie mogę nie zauważyć, że nie używa ona złośliwego, ciętego języka, a w jej wspomnieniach znajdziemy też wiele pozytywnych wzmianek. Do samego końca Parker sprawia wrażenie prostodusznej i pogodnej, w młodości nieco fajtłapowatej i zagubionej, ale zawsze sympatycznej. Bezradnej wobec fanaberii dorosłych, którzy winni jej byli opiekę, a przynajmniej emocjonalne wsparcie.

Szczęściarę!” połknęłam w jeden dzień. Potraktowałam ją jako niezobowiązujący przerywnik, chociaż podczas lektury często zdarzało mi się podnosić do góry brwi ze zdumienia. Ponieważ to, co można zrobić złego i niewłaściwego z własnym dzieckiem, jest wręcz nieprawdopodobne i nie potrzeba do tego fizycznej przemocy. A poświęcenie go w imię urojonej idei wydaje się wręcz chore! Jeśli choć połowa opisywanych w „Szczęściarze!” wydarzeń jest prawdą, to cud, że jej autorka nie stała się zgorzkniała i przepełniona żółcią. Zresztą dlatego właśnie uważa się za szczęściarę.

Lektura dla tych, którzy lubią znać życie celebrytów od podszewki. Zwłaszcza tak ujmujących na pierwszy rzut oka i niewątpliwie utalentowanych jak Shirley MacLaine.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Adam Węgłowski, Bardzo polska historia wszystkiego



Adam Węgłowski, Bardzo polska historia wszystkiego, wyd. Znak Horyzont

Wystarczy rzucić okiem na spis treści, by się przekonać, że w „Bardzo polskiej historii wszystkiego” jest o czym czytać. „Matka voodoo była Polką” - to pierwszy rozdział, „Kolumb był Polakiem” - drugi, „Kuba Rozpruwacz był Polakiem” - trzeci z kolei. I tak dalej, i tak dalej. Do tego jeszcze James Bond i Indiana Jones, Frankenstein i Golem, a nawet... Stalin! Sami Polacy. Oczywiście, jak się okaże nie w dosłownym sensie, zwłaszcza w przypadku postaci fikcyjnych (i uff, dotyczy to również najprawdopodobniej Stalina).

Węgłowski rzuca bowiem takie hasła celowo, by przykuć naszą uwagę, a sam przedstawia wyniki swoich badań i poszukiwań w otwarty, pozbawiony kategoryczności sposób. Czyni tak, by pobudzić wyobraźnię czytelnika, zasugerować, że w mrokach dziejów mogą się kryć różne smakowite z polskiego punktu widzenia kąski. Autorowi nie chodzi o to, by na siłę dopasować daną teorię do faktów, choćby kosztem ich przeinaczenia lub przemilczenia. Przedstawia zawsze po kilka opcji, sięga do niejednej biografii. Wyciąga na wierzch konkretne argumenty, po czym przedstawia fakty, które pomagają je odrzucić lub obronić. Nie zawsze jest to możliwe z braku większej liczby źródeł informacji, o czym Węgłowski pisze wprost.

Widać, że Adam Węgłowski lubi swobodne buszowanie po pamiętnikach, kronikach, artykułach prasowych, naukowych książkach. To szukanie, takie "gonienie króliczka" ma dla niego taki sam sens, jak formułowanie jakiejś niezachwianej historycznej prawdy (ciekawe, czy naprawdę istnieją takie?). Pod koniec swojej książki wręcz zachęca do podejmowania się odkryć na własną rękę, do odkurzenia dawnych legend, wsłuchiwania się w emigracyjne opowieści. Jak słusznie zauważa, jeśli to nie my będziemy dogrzebywać się do opowieści o swoich bohaterach i nadawać im rozgłos, nikt za nas tego nie zrobi. Przykład Pragi pokazuje dobitnie, że historiami o Golemie można znakomicie wypromować miasto. Nawet jeśli ich pierwowzory – z czego mało kto zdaje sobie sprawę, włącznie z Czechami – miały miejsce w Poznaniu i Chełmie.

Rozumiem zamysł autora i go pochwalam, ponieważ dąży on do tego, aby historia jako dziedzina nauki stała się w potocznym rozumieniu synonimem przygody i wielu możliwości. Żeby nie kojarzyła się ze standardowym, wiejącym nudą i przymusem zestawem faktów i dat, który wynosimy ze szkoły. To jest plus tej książki. A minus? Na pewno jest nim to, że o niektórych postaciach Węgłowski mógłby napisać z większym rozmachem i mniej pobieżnie, np. o najlepszej kobiecie-szpiegu drugiej wojny światowej, Krystynie Skarbek. Ale może wtedy zabrakłoby miejsca na innych agentów: Czerniawskiego, który przekonał Niemców, że alianci planują desant pod Calais, nie w Normandii, co przesądziło o losie hitlerowskich Niemiec, czy Andrzeja Kowerskiego, który z drewnianą protezą zamiast nogi skakał ze spadochronu i brał udział w ryzykownych misjach.

I żeby było jasne: „Bardzo polska historia wszystkiego” to nie zbiór krzepiących anegdotek. Pojawiają się w niej także czarne charaktery czy niezbyt chlubne dla Polaków, ale dobrze udokumentowane zdarzenia. Czyta się dobrze, a o to chodzi w pozycji popularyzatorskiej.

piątek, 10 kwietnia 2015

Matthew Kneale, Anglicy na pokładzie



Matthew Kneale, Anglicy na pokładzie, wyd. Wydawnictwo Wiatr od Morza

Tasmania. W „Anglikach na pokładzie” jest ona albo domem albo więzieniem. Dawno utraconym rajskim ogrodem albo miejscem przemocy, chorób i śmierci. Piekłem, ale i wybawieniem skazańców. Przynajmniej dla tych, którym udało się uciec. Rozległą przestrzenią dla ambicji. Nadziei na nowy początek. I źle pojętego współczucia. Azylem. Niedościgłym marzeniem. Bezpowrotnie utraconą przeszłością.

Anglicy na pokładzie” to książka, o której już dawno powinnam coś napisać. Zdecydowanie zasługuje ona na wszelkie pochwały – ze względu na rozmach, z jakim została napisana (i przetłumaczona! ale o tym za chwilę), ujęcie tematu europejskiej kolonizacji antypodów i leżących u jej podstaw odrażających teorii naukowych (zogniskowanych w postaci lekarza Thomasa Pottera), tragicznego losu tasmańskich Aborygenów oraz pokazanie ich z różnych punktów widzenia. Ważny jest też język i styl nawiązujące do okresu, w którym trwa akcja, czyli do dziewiętnastego wieku, a które są jednocześnie zrozumiałe dla współczesnego czytelnika. Oraz wykorzystanie przez Matthew Kneale'a cech powieści marynistycznych, podróżniczych, wspomnieniowych, a nawet epistolarnych do pokazania rzeczywistości odbieranej przez bohaterów wywodzących się z różnych środowisk i kultur, mentalnych barier na jakie się natykają, konfliktów, które między nimi narastają. A co z tłumaczeniem?

Zazwyczaj po tytule danej książki podaję nazwisko osoby dokonującej przekładu. W końcu jej wkład jest niemal tak ważny, jak pomysłowość autora. W przypadku „Anglików ...” musiałbym zamieścić aż... 21 nazwisk! Ponieważ aż tylu narratorów posiada powieść Kneale'a, a celem wydawnictwa Wiatr od Morza (założonego przez Michała Alenowicza, zawodowego tłumacza literatury angielskiej) było, by głos każdego z nich został oddany przez inną osobę. Ten ambitny plan znakomicie się powiódł. Chociaż oznaczał różny nakład pracy poszczególnych tłumaczy, ponieważ niektórzy narratorzy pojawiają się w powieści epizodycznie, a z pozostałymi mamy do czynienia niemal do ostatniej strony.

Anglicy na pokładzie” łączą w sobie kilka wątków, z których najważniejszymi są: historia Peevaya, tasmańskiego Aborygena, urodzonego w wyniku gwałtu białego mężczyzny na miejscowej kobiecie, fantastyczny projekt pastora Wilsona, który na nowo odczytał biblijne wskazówki i postanowił udowodnić, że Eden wciąż istnieje, a znaleźć go można na Tasmanii oraz komiczne perypetie pechowych przemytników z Wyspy Man, którzy, zamiast bogacić się na francuskiej brandy, musieli uciekać przed angielską sprawiedliwością na drugi koniec świata. I ponownie spotkać tam tych przeklętych Anglików. Ich zmagania z losem dodają lekkości powieści, która przede wszystkim opowiada o niepotrzebnej, dokonanej w imieniu prawa zagładzie całej aborygeńskiej populacji Tasmanii.

Istnieje powiedzenie, że piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami. „Anglicy na pokładzie” potwierdzają jak najbardziej tę życiową mądrość. Nie wszyscy ludzie, którzy się pojawiają na jej kartach są źli, bezmyślni i prymitywni. Część z nich to osoby głęboko przejęte losem innych, współczujące i pragnące im ulżyć. Jednak wizja tego, na czym polega dobre życie zależy od przysłowiowego „punktu siedzenia”, a szczęściem tak naprawdę jest to, czy od razu jesteśmy po stronie wygranych czy należymy do tych z góry skazanych na przegraną. Niby to nic nowego w historii ludzkości, ale boli.

Anglicy na pokładzie” to powieść odwołująca się do najlepszych tradycji literackich. Ma wiele do zaoferowania czytelnikom i bardzo dobrze się ją czyta. Zdecydowanie wyższa półka! 


Do przeczytania fragment powieści zamieszczony na stronie wydawnictwa: