Matthew Kneale, Anglicy na
pokładzie, wyd. Wydawnictwo Wiatr od Morza
Tasmania. W „Anglikach
na pokładzie” jest ona albo domem albo więzieniem. Dawno
utraconym rajskim ogrodem albo miejscem przemocy, chorób i śmierci.
Piekłem, ale i wybawieniem skazańców. Przynajmniej dla tych,
którym udało się uciec. Rozległą przestrzenią dla ambicji.
Nadziei na nowy początek. I źle pojętego współczucia. Azylem.
Niedościgłym marzeniem. Bezpowrotnie utraconą przeszłością.
„Anglicy na pokładzie”
to książka, o której już dawno powinnam coś napisać.
Zdecydowanie zasługuje ona na wszelkie pochwały – ze względu na
rozmach, z jakim została napisana (i przetłumaczona! ale o tym za
chwilę), ujęcie tematu europejskiej kolonizacji antypodów i
leżących u jej podstaw odrażających teorii naukowych (zogniskowanych w postaci lekarza Thomasa Pottera), tragicznego
losu tasmańskich Aborygenów oraz pokazanie ich z różnych punktów
widzenia. Ważny jest też język i styl nawiązujące do okresu, w
którym trwa akcja, czyli do dziewiętnastego wieku, a które są
jednocześnie zrozumiałe dla współczesnego czytelnika. Oraz
wykorzystanie przez Matthew Kneale'a cech powieści marynistycznych,
podróżniczych, wspomnieniowych, a nawet epistolarnych do pokazania
rzeczywistości odbieranej przez bohaterów wywodzących się z
różnych środowisk i kultur, mentalnych barier na jakie się
natykają, konfliktów, które między nimi narastają. A co z
tłumaczeniem?
Zazwyczaj po tytule danej
książki podaję nazwisko osoby dokonującej przekładu. W końcu
jej wkład jest niemal tak ważny, jak pomysłowość autora. W
przypadku „Anglików ...” musiałbym zamieścić aż... 21
nazwisk! Ponieważ aż tylu narratorów posiada powieść Kneale'a, a
celem wydawnictwa Wiatr od Morza (założonego przez Michała
Alenowicza, zawodowego tłumacza literatury angielskiej) było, by
głos każdego z nich został oddany przez inną osobę. Ten ambitny
plan znakomicie się powiódł. Chociaż oznaczał różny nakład
pracy poszczególnych tłumaczy, ponieważ niektórzy narratorzy
pojawiają się w powieści epizodycznie, a z pozostałymi mamy do
czynienia niemal do ostatniej strony.
„Anglicy na pokładzie”
łączą w sobie kilka wątków, z których najważniejszymi są:
historia Peevaya, tasmańskiego Aborygena, urodzonego w wyniku gwałtu
białego mężczyzny na miejscowej kobiecie, fantastyczny projekt
pastora Wilsona, który na nowo odczytał biblijne wskazówki i
postanowił udowodnić, że Eden wciąż istnieje, a znaleźć go
można na Tasmanii oraz komiczne perypetie pechowych przemytników z
Wyspy Man, którzy, zamiast bogacić się na francuskiej brandy,
musieli uciekać przed angielską sprawiedliwością na drugi koniec
świata. I ponownie spotkać tam tych przeklętych Anglików. Ich
zmagania z losem dodają lekkości powieści, która przede wszystkim
opowiada o niepotrzebnej, dokonanej w imieniu prawa zagładzie całej
aborygeńskiej populacji Tasmanii.
Istnieje powiedzenie, że
piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami. „Anglicy na pokładzie”
potwierdzają jak najbardziej tę życiową mądrość. Nie wszyscy
ludzie, którzy się pojawiają na jej kartach są źli, bezmyślni i
prymitywni. Część z nich to osoby głęboko przejęte losem
innych, współczujące i pragnące im ulżyć. Jednak wizja tego, na
czym polega dobre życie zależy od przysłowiowego „punktu
siedzenia”, a szczęściem tak naprawdę jest to, czy od razu
jesteśmy po stronie wygranych czy należymy do tych z góry
skazanych na przegraną. Niby to nic nowego w historii ludzkości,
ale boli.
„Anglicy na pokładzie”
to powieść odwołująca się do najlepszych tradycji literackich. Ma wiele do zaoferowania czytelnikom i bardzo dobrze się ją czyta. Zdecydowanie wyższa półka!
Do przeczytania fragment powieści zamieszczony na stronie wydawnictwa:
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz