piątek, 10 kwietnia 2015

Matthew Kneale, Anglicy na pokładzie



Matthew Kneale, Anglicy na pokładzie, wyd. Wydawnictwo Wiatr od Morza

Tasmania. W „Anglikach na pokładzie” jest ona albo domem albo więzieniem. Dawno utraconym rajskim ogrodem albo miejscem przemocy, chorób i śmierci. Piekłem, ale i wybawieniem skazańców. Przynajmniej dla tych, którym udało się uciec. Rozległą przestrzenią dla ambicji. Nadziei na nowy początek. I źle pojętego współczucia. Azylem. Niedościgłym marzeniem. Bezpowrotnie utraconą przeszłością.

Anglicy na pokładzie” to książka, o której już dawno powinnam coś napisać. Zdecydowanie zasługuje ona na wszelkie pochwały – ze względu na rozmach, z jakim została napisana (i przetłumaczona! ale o tym za chwilę), ujęcie tematu europejskiej kolonizacji antypodów i leżących u jej podstaw odrażających teorii naukowych (zogniskowanych w postaci lekarza Thomasa Pottera), tragicznego losu tasmańskich Aborygenów oraz pokazanie ich z różnych punktów widzenia. Ważny jest też język i styl nawiązujące do okresu, w którym trwa akcja, czyli do dziewiętnastego wieku, a które są jednocześnie zrozumiałe dla współczesnego czytelnika. Oraz wykorzystanie przez Matthew Kneale'a cech powieści marynistycznych, podróżniczych, wspomnieniowych, a nawet epistolarnych do pokazania rzeczywistości odbieranej przez bohaterów wywodzących się z różnych środowisk i kultur, mentalnych barier na jakie się natykają, konfliktów, które między nimi narastają. A co z tłumaczeniem?

Zazwyczaj po tytule danej książki podaję nazwisko osoby dokonującej przekładu. W końcu jej wkład jest niemal tak ważny, jak pomysłowość autora. W przypadku „Anglików ...” musiałbym zamieścić aż... 21 nazwisk! Ponieważ aż tylu narratorów posiada powieść Kneale'a, a celem wydawnictwa Wiatr od Morza (założonego przez Michała Alenowicza, zawodowego tłumacza literatury angielskiej) było, by głos każdego z nich został oddany przez inną osobę. Ten ambitny plan znakomicie się powiódł. Chociaż oznaczał różny nakład pracy poszczególnych tłumaczy, ponieważ niektórzy narratorzy pojawiają się w powieści epizodycznie, a z pozostałymi mamy do czynienia niemal do ostatniej strony.

Anglicy na pokładzie” łączą w sobie kilka wątków, z których najważniejszymi są: historia Peevaya, tasmańskiego Aborygena, urodzonego w wyniku gwałtu białego mężczyzny na miejscowej kobiecie, fantastyczny projekt pastora Wilsona, który na nowo odczytał biblijne wskazówki i postanowił udowodnić, że Eden wciąż istnieje, a znaleźć go można na Tasmanii oraz komiczne perypetie pechowych przemytników z Wyspy Man, którzy, zamiast bogacić się na francuskiej brandy, musieli uciekać przed angielską sprawiedliwością na drugi koniec świata. I ponownie spotkać tam tych przeklętych Anglików. Ich zmagania z losem dodają lekkości powieści, która przede wszystkim opowiada o niepotrzebnej, dokonanej w imieniu prawa zagładzie całej aborygeńskiej populacji Tasmanii.

Istnieje powiedzenie, że piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami. „Anglicy na pokładzie” potwierdzają jak najbardziej tę życiową mądrość. Nie wszyscy ludzie, którzy się pojawiają na jej kartach są źli, bezmyślni i prymitywni. Część z nich to osoby głęboko przejęte losem innych, współczujące i pragnące im ulżyć. Jednak wizja tego, na czym polega dobre życie zależy od przysłowiowego „punktu siedzenia”, a szczęściem tak naprawdę jest to, czy od razu jesteśmy po stronie wygranych czy należymy do tych z góry skazanych na przegraną. Niby to nic nowego w historii ludzkości, ale boli.

Anglicy na pokładzie” to powieść odwołująca się do najlepszych tradycji literackich. Ma wiele do zaoferowania czytelnikom i bardzo dobrze się ją czyta. Zdecydowanie wyższa półka! 


Do przeczytania fragment powieści zamieszczony na stronie wydawnictwa:

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz