czwartek, 26 kwietnia 2012

Rozstrzygnięcie konkursu!

Kiedy wpadłam na pomysł, żeby konkursowe pytanie dotyczyło debiutu książkowego Łukasza Orbitowskiego, nie sądziłam, że odpowiedź na nie okaże się czymś skomplikowanym. Sama zajrzałam na stronę autora orbitowski.pl, gdzie jako pierwsze widnieją tylko i wyłącznie "Wigilijne psy". Pojawiające się w odpowiedziach "Złe wybrzeże" zbiło mnie z tropu. Rozstrzygnięcie spornej kwestii pozostawiłam zatem samemu autorowi, który uprzejmnie odpisał na mojego maila i poradził, żebym uznała za poprawne... obydwie odpowiedzi! Użył przy tym tych samych argumentów, co everyman, do którego właśnie trafi nagroda - za dociekliwość.
Dziękuję wszystkim za udział w konkursie i zmierzenie się, jak się niechcący okazało, z podchwytliwym pytaniem.
Do następnego razu :)

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Konkurs rozpoczęty - "Widma" do wygrania!



Dziś Światowy Dzień Książki i Praw Autorskich. Z tej okazji życzę Wam, byście zawsze mieli pod ręką ciekawą książkę.

Dziś jedną taką właśnie mam dla Was do wygrania. "Widma. Historia Polski bez Powstania Warszawskiego" Łukasza Orbitowskiego to zaproszenie do historii alternatywnej, ale takiej, która niespodziewanie zatacza koło. Egzemplarz konkursowy jest nowy, nieczytany, pozyskany dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego.

Pytanie konkursowe: Jak brzmi tytuł pierwszej książki (zbioru opowiadań) Łukasza Orbitowskiego?

Warunki uczestnictwa:
- jeśli jeszcze nie jesteś obserwatorem witryny Łowisko książek, przyłącz się do niej (w prawym górnym rogu)
- zamieść odpowiedź w komentarzach
- jeśli jest to niemożliwe, rozwiązanie prześlij (jako członek witryny) pod adresem jurczyk.anna@gmail.com
- masz czas do 25 kwietnia do północy
- powodzenia!

sobota, 21 kwietnia 2012

Dalej i głębiej niż do Władywostoku



Paulo Coelho, Alef, wyd. Drzewo Babel

Pisarstwo Paula Coelho można podzielić na nurt fikcyjny i ten, w którym narrator sugeruje i wspólną tożsamość z autorem, i autentyczność opisywanych wydarzeń. „Alef” wpisuje się w ten drugi, bardzo osobisty sposób ujęcia tematu. Może dlatego jego wydźwięk jest tak naturalny, nawet gdy docieramy do fragmentów, przy których nie sposób uniknąć sceptycznego podniesienia brwi.

Paulo Coelho używa prostego języka pozbawionego sztywno brzmiących zwrotów czy pretensjonalnych wyrażeń. Dlatego „Alef” czyta się tak, jak pije wodę – jednym haustem aż... no właśnie. Aż dociera się do takich stwierdzeń i zdań, które trzeba sobie na spokojnie przemyśleć, odnieść do własnych doświadczeń. Jedne brzmią znajomo i swojsko, inne jak się okazuje nie przyszły nam jeszcze do głowy, są przyjemnym zaskoczeniem, a czasem i wyzwaniem. W „Alefie” nie jest najważniejsze, czy coś rzeczywiście miało miejsce czy nie. Istotny jest przekaz, który towarzyszy opisywanym wydarzeniom, a dotyczy on naszego życia. Czy żyjemy w zgodzie z własną naturą i pragnieniami serca? Czy dążymy do spełnienia marzeń, czy pozostawiamy wszystko biegowi dni? Czy zaspakajamy potrzebę duchowości (niekoniecznie religijności), która towarzyszy chyba każdej ludzkiej istocie? I wreszcie, jak możemy zadośćuczynić osobom, które skrzywdziliśmy podczas całego naszego istnienia? To ważne pytania, na które nie mamy czasu albo których nie chcemy sobie zadać. Poszukiwania odpowiedzi niosą z sobą ryzyko, że nic już nie będzie tak, jak przedtem. W dodatku treść „Alefa” dowodzi, że nawet jeśli dotrzemy do zamierzonych celów, nic nie jest nam dane na zawsze.

Narrator, alter ego Paula Coelho, czuje, że zmierza donikąd. To, co osiągnął, przestaje mieć znaczenie. Ogarnia go duchowa pustka, wszystko wymyka się z rąk, chociaż pozornie w jego życiu nie brak niczego – czytelnicy tłumnie przychodzą na spotkania, książki dobrze się sprzedają, a relacje z bliskimi układają się w satysfakcjonujący sposób. Antidotum na duchową pustkę staje się podróż Koleją Transsyberyjską przez całą Rosję i kontakty z różnymi ludźmi. Podoba mi się, że Coelho celowo podkreślił, że to jego sposób na „odnalezienie swojego królestwa”, nie koniecznie odpowiedni dla innych. Ślepe naśladownictwo może przynieść tylko rozczarowanie, a nawet okazać się niebezpieczne. Autor nie kryje przed nami monotonii kołyszących się wagonów, ciężkiej atmosfery, która pojawia się wtedy, gdy na małej powierzchni stłoczono słabo znających się ludzi. Postawa niepokornej skrzypaczki Hilal tylko pobudza do wrzenia. Zanim bohaterowie dotrą do Władywostoku, czeka ich wiele rozmów, niesnasek, ale i chwil pełnych bliskości i głębokiego porozumienia.

Może za mało jak dla mnie w „Alefie” jest Rosji, ale rozumiem, że rola tej książki jest inna niż typowej, podróżniczej relacji. Na pewno ma przekonać nas, że istniejemy po coś więcej niż tylko spanie i jedzenie. I że można naprawiać błędy, nawet te popełnione w innym wcieleniu. Dlatego warto ją przeczytać!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Drzewo Babel.

piątek, 20 kwietnia 2012

Chcesz wygrać książkę? Zajrzyj!



Zaglądaj na Łowisko Książek, bo jeszcze w tym miesiącu, w wiosennym konkursie będzie można wygrać najnowszą powieść Łukasza Orbitowskiego „Widma. Historia Polski bez Powstania Warszawskiego”. To ponad sześćset stron opowieści, w której świat rozpada się w innych latach niż te znane nam z podręczników historii!
Egzemplarz konkursowy jest nowy i nieczytany, pozyskany dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Europa na kolanach



Giles Milton, Białe złoto, wyd. Noir sur Blanc

Giles Milton bardzo mnie zaskoczył. Po pierwsze wyborem tematu, którego się podjął. Po drugie – formą, w jaki go ujął. Tytułowe białe złoto to europejscy niewolnicy chwytani na statkach lub na stałym lądzie przez mauretańskich piratów, a następnie sprzedawani w Afryce Północnej. Hiszpanie, Włosi, Amerykanie, Holendrzy, Brytyjczycy, a nawet Islandczycy. Mężczyźni, kobiety i dzieci liczeni w setki tysięcy, a być może i w miliony, biorąc pod uwagę, że proceder ten trwał więcej niż dwa stulecia. Pochodzę z innej części Europy niż ci nieszczęśnicy, niemniej zastanawia mnie to, że nigdy nie uczyłam się ani nawet nie słyszałam o tych wydarzeniach. Tak jak o sułtanie Maroka, Mulaju Ismailu, który przewyższał współczesnego mu Króla Słońce przepychem i wizją stworzenia najpiękniejszego i największego na świecie kompleksu pałaców i ogrodów. Na pewno swoje zrobiła i przyroda. Turyści do dziś podziwiają Wersal Ludwika XIV. W Maroku trzęsienie ziemi zmiotło z powierzchni siedzibę tego nieobliczalnego, choć rządzącego skutecznie marokańskiego władcy. Ale czy to jedyna przyczyna?

Co do ujęcia tematu, to Giles Milton postawił na fakty. Bazuje wyłącznie na tym, co wyczytał w historycznych książkach i co znalazł w archiwach. Dokumenty, niepublikowane listy, relacje naocznych świadków – niewolników, dyplomatów, kupców i duchownych. Dzięki nim autorowi udało się nakreślić pełną panoramę tragicznych wypadków, które dotknęły tak wielu ludzi. Nie jest jednak hipokrytą. Na stronach jego książki pobrzmiewa współczucie, ale autor jednocześnie nie ukrywa, że w tym samym czasie trwały polowania na czarnoskórych Afrykańczyków, prowadzone zarówno przez Arabów, jak Europejczyków.

Na tle szerzej przedstawionych historycznych faktów Milton skupia się na jednej autentycznej postaci, Thomasie Pellowie z Kornwalii. Ten kilkunastoletni wyrostek wolał przygodę od nauki i już podczas pierwszego rejsu stracił wolność. I tak zaczęło się jego najeżone pułapkami życie na dworze sułtana, kolejne misje wojskowe, założenie rodziny i próby często brawurowych ucieczek. Jesteśmy przyzwyczajeni, że kiedy poznajemy jakiegoś bohatera, mamy dostęp do jego najintymniejszych chwil i myśli. W przypadku Thomasa Pellowa zachowało się dość, by uznać jego losy za niezwykłe i pełne niespodziewanych zwrotów. Niemniej są w nich siłą rzeczy luki. Barierą stał się upływ czasu oraz większa powściągliwość w ujawnianiu uczuć i przeżyć, jaka cechowała naszych przodków. A także brak tak wielu współczesnych narzędzi rozpowszechniania informacji. Milton nie zmyśla, pozostaje wierny przekazom. Wzbudza szacunek, ponieważ wybrana przez niego forma reportażu historycznego oznacza więcej pracy i być może mniejsze wzięcie u czytelnika przyzwyczajonego do łatwych treści nasyconych odpowiednią emocjonalnością i dawką pikantnych szczegółów (w końcu Thomas był nawet strażnikiem sułtańskiego haremu!).

Milton błyskotliwie łączy okruchy wiedzy i fascynująco odtwarza okres mało chwalebnej części europejskiej historii. Mimo opisów i dat jego książka dowodzi, że życie bywa bardziej nieprawdopodobne niż fikcja literacka. Niespodzianką jest już choćby to, kto ciągnął karetę Mulaja Ismaila, za co można było stracić głowę na jego dworze i jak miska mleka może wpłynąć na los całego państwa. Co było powodem pierwszego przekładu Koranu na język angielski i jak wzajemnie postrzegali się muzułmańscy i chrześcijańscy dyplomaci. Wspomniane wcześniej luki mocno pobudzają czytelniczą wyobraźnię i kierują myśli ku ważniejszym bohaterom długo po skończeniu lektury. A nie ma lepszego uznania dla książki, jak to, że nie możemy się z nią rozstać!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Noir sur Blanc

Wenecja na talerzu



Donna Leon, Roberta Pianaro, Szczypta Wenecji, czyli ulubione dania komisarza Brunettiego, wyd. Noir sur Blanc

To prawda, że kiedyś podczas lektury jednego z kryminałów Donny Leon napłynęła mi ślinka do ust i rzuciłam się do kuchni siekać czosnek i ostrą papryczkę, by następnie dodać je podsmażone na oliwie do spaghetti. Efekt był taki sobie, więc nie próbowałam więcej odtwarzać innych, równie smakowitych na kartach książek potraw ani z cyklu o komisarzu Brunettim z Wenecji, ani z serii o sycylijskim komisarzu Montalbano autorstwa Camilleriego (również wydawanej przez Noir sur Blanc).

„Szczypta Wenecji...” jest odpowiedzią na jęki i błagania łasuchów z państw nieleżących w sąsiedztwie Morza Śródziemnego. Donna Leon delikatnie określa ich jako pochodzących z krajów o kulturze kulinarnej odległej od tej preferowanej na co dzień przez Włochów. Doskonale wie, o czym mówi, gdyż sama wywodzi się z amerykańskiej rodziny o bardzo różnych korzeniach. Z dowcipem i taktem wspomina sposób gotowania swojej mamy i to, jak przyrządzała ona nieliczne w domowym menu warzywa. Czterdzieści lat mieszkania w Wenecji otworzyło pisarce oczy na prawdziwą naturę tego, co w dzieciństwie uważała za normalne. „Szczypta Wenecji...” na pewno zachwyci tych, którzy lubią jeść, czytać o jedzeniu oraz (choć niekoniecznie) kroić, przyprawiać, mieszać w garnkach, słowem gotować!

Książeczka to nie tylko zbiór codziennych dań wenecjan, ale także fragmenty rozdziałów z poszczególnych powieści Donny Leon (w których się je bądź przyrządza jedzenie i rozmawia o codziennych sprawach) oraz jej własne krótkie historyjki o życiu w Włoszech, o tutejszych przyjaciołach, w tym o Robercie Pianaro, która pomogła jej skompletować przepisy.
Donna Leon jest świetnym obserwatorem, stąd jej krótkie wstawki skrzą inteligencją i imponują wnikliwością. Dają nam poczucie uczestnictwa w codzienności mieszkańców Wenecji, czyli coś, czego nie jest w stanie zapewnić nawet najlepszy przewodnik turystyczny, nawet ten z gatunku subiektywnych. Pisarce dużą przewagę daje to, że opisuje miejsca, które od kilkudziesięciu lat są jej własnymi, a jednocześnie jako osoba z zewnątrz ostrzej dostrzega to, co dla miejscowych oczywiste i oswojone. Wyprawiamy się z nią na Sant'Erasmo – wysepkę, której Wenecja zawdzięczała przez wieki świeże warzywa i owoce, na targ w Rialto z jego najbardziej barwnymi klientkami, czyli wpychającymi się bez kolejki staruszkami. Spacerujemy po ulicach, z których poznikały sklepy spożywcze, mięsne i te z wyborem wyśmienitych serów, ustępując biżuterii i wyrobom pamiątkarskim, oraz dowiadujemy się, jak najprościej przyrządzić rybę od pewnego starego wilka morskiego.

Także Roberta Pianaro dorzuca od siebie kilka słów, rozpoczynając w ten sposób kolejne części poświęcone zupom, przekąskom, daniom z mięs czy z ryb i owoców morza, a kończąc na deserach. Spis treści został tak pomyślany, by znaleźć propozycję przyrządzenia danej potrawy według tego podziału albo według składnika, który w niej dominuje. Przepisy zwracają uwagę prostotą, rzadko mają więcej niż kilka składników, a z tych większość jest dostępna w naszych sklepach. Problem może przysporzyć znalezienie mątwy czy czerwonej włoskiej kapusty, ale to naprawdę wyjątki. Wiem, o czym mówię, bo jestem już po ugotowaniu sosu z wołowiny, z papryką, cebulą i marchewką. Zatem jako osoba bardziej doświadczona mogę tylko doradzić – trzymajcie się podanych proporcji, nie bójcie się papryczki chilli (i nie trzyjcie oczu po jej posiekaniu) i nie czytajcie przed zrobieniem obiadu receptury na ciasto truskawkowe z bitą śmietaną, bo inaczej zamiast ciepłej zupy i pożywnego drugiego dania zaserwujecie domownikom... deser!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Noir sur Blanc.

Tę recenzję dedykuję mojemu przyjacielowi Krystianowi z okazji Jego urodzin !!!
Bo sprawia, że życie innych nabiera smaku - dosłownie i w przenośni. Sto lat!

czwartek, 5 kwietnia 2012

Miłość na przekór wojnie


Astrid Rosenfeld, Dziedzictwo Adama, wyd. Muza

Powieść Astrid Rosenfeld początkowo wydaje się mało poważną powiastką o dorastaniu w Niemczech Zachodnich. I to wrażenie długo nie odpuszcza, mimo że wydawca wspomina na tylnej okładce o rodzinnych tajemnicach sięgających czasów drugiej wojny światowej. Fabułę można podzielić na dwie części, z których każda ma innego narratora – Edwarda i Adama. W ich żyłach płynie ta sama krew, ale dzielą ich dwa pokolenia. Nigdy też nie spotkali się osobiście. Mają szczęście do silnych kobiet w rodzinie, ale ich wpływ na każdego z nich jest zupełnie odmienny. Wspólnym mianownikiem jest także brak gruntownego wykształcenia i … wygląd.

Życie Edwarda nie układało się konwencjonalnie, niemniej nie omija go poczucie pustki i zniechęcenia. Na jego samopoczucie nie ma wpływu ani sukces finansowy, ani zjednoczenie Niemiec. Jego historia to, niestety, najmniej przekonująca część powieści. Trudno uwierzyć w bezwarunkowe uwielbienie Edwarda wobec osoby, która w euforii biła jego samego oraz jego matkę, a później obdarowywała miłością. Jeśli warto w jakimś celu przeczytać rozdziały poświęcone Edwardowi, to tylko po to, by dowiedzieć się, jak żyjący członkowie rodziny postrzegali Adama, rodzinną czarną owcę. I po to, by razem z Edwardem odnaleźć zapiski nieznanego krewniaka prowadzone podczas wojny (pozostawiając na boku kwestię prawdopodobieństwa, jak mogły dotrzeć poprzez wojenne zawirowania na strych rodzinnego domu Cohenów, nie zostać wyrzucone przed powrotem żydowskich właścicieli z Londynu i wreszcie, czemu nie zostały wcześniej przeczytane przez brata Adama, a dziadka Edwarda).

Historia Adama wydaje się z początku niefrasobliwa. Z czasem nabiera bardziej dramatycznych rysów, po tym jak on sam dojrzewa do poświęcenia i życia dla kogoś. Najbardziej wzruszające jest jego bezwarunkowe oddanie i pewność, z jaką ofiarował serce. Ten wybór na dobre przypieczętował jego los. Marzycielska i zarazem konsekwentna postawa Adama jest czymś jasnym i dobrym w świecie, którym zawładnęło bestialstwo i chaos. Może dlatego tak trudno książkę tę nazwać powieścią o okrucieństwach drugiej wojny światowej. Chociaż są one tłem i określają dzieje głównego bohatera i jego wybranki oraz naznaczają każdą osobę, z którą Adam ma do czynienia. Gdyby nie wojna, miłosne perypetie niemieckiego młodzieńca z żydowskiej rodziny miałyby zupełnie inny przebieg.

Romantyczna nuta pojawiająca się w rozdziałach, których narratorem jest Adam, dodaje „Dziedzictwu Adama” blasku. Sprawia, że zaczynamy przez palce patrzeć na mankamenty książki i pozwalamy się jej uwieść. Niecodzienne okoliczności, ciągłe ryzyko śmierci, poszukiwanie ukochanej i niepoddawanie się twardym realiom tworzą mieszankę, która, o dziwo, zaczyna się w pewnym momencie bardzo podobać. Miła niespodzianka!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Muza.