niedziela, 29 marca 2015




Garth Nix, Clariel, tłum. Agnieszka Kuc, wyd. Wydawnictwo Literackie

Książki Gartha Nixa są idealne dla lubiących fantasy – pomysłowe i jedyne w swoim rodzaju, napisane z rozmachem i wprowadzające do światów, w których nie będziemy po raz setny czytać o elfach i krasnoludach. I to bez względu na to, czy sięgniemy po serię „Klucze do Królestwa” czy po któryś z tomów „Starego Królestwa” (wbrew podobieństwu nazw stanowią one odrębne całości i opierają się na innym założeniu fabularnym). Z powieściami obu cyklów Nixa zapoznałam się już kilka lat temu i pamiętam, jak dobrze i przyjemnie mi się je czytało (chociaż klasyfikowane są jako literatura młodzieżowa). Dlatego z wielką ochotą sięgnęłam po najnowszą książkę australijskiego pisarza, czyli właśnie po „Clariel”, tematycznie należącą do „Starego Królestwa”, a której akcja rozgrywa się sześćset lat wcześniej niż w „Sabriel”, pierwszej części tej serii.

Garth Nix ma to do siebie, że jeśli nawet sięga po jakiś motyw częsty w literaturze popularnej, potrafi nadać mu nową jakość, nie zatrzymuje się w pół kroku, jak przytrafia się to niestety wielu autorom fantasy. Weźmy jako przykład samą Clariel. Jest młoda, niezależna, ma swój pomysł na życie. Nie interesuje ją moda ani ewentualne zamążpójście. Swoje miejsce widzi w lesie, na samotnych polowaniach. Prawda, że aż za dobrze przypomina inne młode gniewne? Z tym, że w trakcie lektury książki Nixa wychodzi na jaw, że upodobania Clariel nie biorą się z powietrza (bo tak napisał autor i nie ma dyskusji), tylko wynikają z cech odziedziczonych po przodkach. Do nich należy również wpadanie w bojowy szał czy wyczuwanie tzw. Magii Kodeksu. Są to jednak zdolności, którymi Clariel, podobnie inni bohaterowie wywodzący się z jej rodziny, jest obdarzona nierówno. Podczas gdy jedne ją fascynują i chce je rozwijać, inne nie budzą w niej emocji i nie ma na ich polu większych sukcesów. Na jej przykładzie widać, że Nix nie upraszcza swoich postaci. Nie będę przekonywać, że zostały one przedstawione z psychologiczną głębią, bo to jednak literatura przygodowa i nie ma tu miejsca na podobne portrety. Ale mogę zaręczyć, że bohaterowie Niksa są wiarygodni, mają swoje mocne i słabe strony, targają nimi różne pragnienia i ambicje, nie są papierowi. Dlatego ich perypetie są takie wciągające i jest w nich zawsze element niepewności, zaskoczenia. Co ciekawe nie tylko Clariel nie ma ochoty na wypełnianie powinności, które na niej ciążą jako bliskiej krewnej rodziny królewskiej i rodu Abhorsenów, z których wywodzą się obrońcy ludzi i życia przed Wolną Magią i zmarłymi.

No właśnie, kwestia magii, czarów i zaklęć. Oryginalność powieści „Starego Królestwa” zasadza się właśnie na podziale magii, ale nie na dobrą, złą, białą czy czarną. Raczej na taką, która służy życiu i je chroni (Magia Kodeksu). I na taką, która wykorzystuje emocje, instynkty, a także różnego rodzaju magiczne istoty. To Wolna Magia, łatwiejsza w użyciu, a zarazem niebezpieczna, bo wykorzystująca najmniejszą słabość jej użytkowników i błyskawicznie zwracająca się przeciw nim. Jeden rodzaj magii oznacza porządek, bezpieczeństwo i przewidywalność, drugi – wolność, chaos i anarchię.

Clariel żyje w świecie, w którym nie wierzy się już w niszczycielską moc Wolnej Magii ani nie poważa Magii Kodeksu. Nie przeciwstawia się temu stanu rzeczy ani ród Abhorsenów, którego głowa oddaje się rozrywkom zamiast obowiązkom, ani król, który wycofał się z zarządzania krajem. Problem w tym, że są ludzie ambitni, którzy chcą wypełnić powstałą próżnię i przejąć pełnię władzy. A rodzina Clariel, ze względu na swoje rodzinne koneksje, może być w tym użyteczna, jak i stanąć im drodze. W dodatku pewien rybak znajduje na morskim brzegu dziwną, zapieczętowaną srebrem butelkę. Otwiera ją i... wypuszcza na świat dawno tu niewidzianego ducha Wolnej Magii. I to są najpoważniejsze niebezpieczeństwa, którym musi stawić czoło Clariel wbrew swoim marzeniom o cichych leśnych ostępach.

Chciałbym napisać, że „Clariel”, jak i pozostałe książki Nixa, to pozycje obowiązkowe dla każdego miłośnika fantasy. Oraz dla każdego innego czytelnika, który pragnąłby się przekonać, że także i ten typ literatury ma do zaoferowania coś więcej niż szablonowe rozwiązania i schematycznie potraktowane postacie. Ale nie napiszę. Bo czytanie Nixa to przyjemność i świetna przygoda, nie obowiązek :)



czwartek, 26 marca 2015

Valérie Trierweiler, Dziękuję za te chwile




Trierweiler, Dziękuję za te chwile, tłum. Michał Krzykawski, wyd. Black Publishing

O Valérie Trierweiler usłyszałam po raz pierwszy ponad rok temu, gdy świat obiegła informacja, że jej życiowy partner, prezydent Francji François Hollande oficjalnie zakończył ich związek. Nie było tajemnicą, że przyczynił się do tego jego romans z inną kobietą. „Dziękuję za te chwile” jest odpowiedzią Trierweiler na suchy komunikat prasowy, którym posłużył się Hollande. Reakcją kobiety nie tyle zdradzonej, co zawiedzionej o jeden raz za dużo i głęboko zranionej.

Można oczywiście zadać pytania, czy wszystkie sytuacje, które opisuje była pierwsza dama Francji rzeczywiście miały miejsce? Czy jej odczucia nie były zbyt subiektywne? I czy naprawdę miewała większe wyczucie polityczne i trzeźwiejszy osąd niż jej partner? Trudno mi na nie odpowiedzieć. Zwłaszcza na to ostatnie. Pod tym względem „Dziękuję za te chwile” może się okazać dużo ciekawsze dla Francuzów na bieżąco śledzących meandry polityki wewnętrznej swojego kraj. Po lekturze książki Valérie Trierweiler wiem jednak, że jej wyznania nie są histerycznym, emocjonalnym bełkotem. Może trochę chaotyczne, ale napisane zostały przez osobę racjonalną, kogoś aktywnego i obdarzonego umiejętnością analizowania. I kto nigdy nie widział się wyłącznie w roli pięknego dodatku do mężczyzny sukcesu.

Potok czasem gorzkich spostrzeżeń i słów to efekt kilkuletniego milczenia na swój temat i prób ignorowania wydawanych odgórnie sądów wobec jej osoby. Postrzeganej przez media - których o ironio! sama była częścią jako dziennikarka - jako niszczycielkę cudzych małżeństw, „burżujkę”, której władza uderzyła do głowy i chętnie trwoniącą publiczne pieniądze. Valérie Trierweiler broni się opowieściami o satysfakcjonującej działalności charytatywnej, zakupach w dyskontach i korzystaniu z last minute, rozumieniu postawy nieakceptujących jej u boku ojca dzieci Hollande'a, o ubogim, ale szczęśliwym dzieciństwie. Wreszcie o drobnych szansach podsuwanych przez los (w osobie samego prezydenta Mitteranda) oraz pracowitości, które mimo braku ukończenia którejś z prestiżowych szkół wyższych pozwoliły jej zdobywać doświadczenie w dziennikarstwie politycznym i wreszcie uznanie w zawodzie. To z tego okresu pochodzi jej przyjaźń z Hollandem, która dopiero po kilkunastu latach przerodzi się w coś głębszego. A i wtedy - trzeba o tym pamiętać – nikt w Hollandzie nie widział przyszłego prezydenta.

To, co jednak Valérie Trierweiler boli najbardziej, to zmiany w stosunku do niej ze strony ukochanego mężczyzny, którego chciała profesjonalnie wspierać wiedzą zdobytą poprzez lata pracy w mediach. Po wygranych wyborach coraz częściej demonstrował on w ich związku obojętność, brak empatii i zainteresowania jej sprawami. Pojawiały się przykre uwagi, ignorowanie dobrych rad, a co gorsza dwulicowość i brak zaufania okazywane przy okazji spraw prywatnych i zawodowych.

Z kart „Dziękuję za te chwile” wyłania się portret kobiety nowoczesnej, inaczej pojmującej partnerstwo i zaangażowanej nie tylko na polu uczuć. Jej wyznania odsłaniają wiele, ale nie przekraczają granic dobrego smaku czy najgłębiej pojmowanej prywatności. Dlatego ktoś, kto lubi plotki nie dowie się, co prezydencka para jadała na śniadania ani co szeptała sobie w intymnych chwilach. Z książki Valérie Trierweiler bije rozżalenie i potrzeba rozwiania wszelkich wątpliwości. Ale nie tylko. Czuć w niej też silne poczucie własnej wartości, która nie pozwala na przełykanie kolejnych gorzkich pigułek. Życzę autorce, by wydanie „Dziękuję za te chwile” wyzwoliło ją od przeszłości. Zresztą taki chyba był jej zamiar.

czwartek, 12 marca 2015

Lydia Netzer, W blasku gwiazd




Lydia Netzer, W blasku gwiazd, tłum. Maria Zawadzka, wyd. Black Publishing

Przedziwna, naprawdę przedziwna jest ta książka. Długo nie mogłam się w nią wgryźć, pojąć, w którym kierunku zmierza opisana w niej historia. Zatrzymywałam się na pewnych fragmentach, trochę przejęta ich treścią i przekazem, trochę zaciekawiona, jak mają się one do reszty, czy są tym ważniejszym ogniwem spajającym całość? „W blasku gwiazd” trzeba czytać powoli, cierpliwie, bez oczekiwań na dynamiczną akcję. Chociaż niekiedy dzieje się tam dużo. Nie bez znaczenia są pojawiające się w książce wątki obyczajowe, miłosne, a nawet science-fiction przywołujące skojarzenia z niedawnym hitem kinowym „Grawitacją”.

Główną bohaterką „W blasku gwiazd” jest Sunny, którą poznajemy w przełomowym dla niej momencie. Sunny jest bogatą mieszkanką przedmieść, duszą towarzystwa, wśród którego zamieszkała z mężem i dzieckiem kilka lat temu. Nikt nie wie, że Sunny jest osobą łysą od urodzenia, pozbawioną nie tylko włosów na głowie, ale nawet brwi i rzęs. Peruki na każdą okazję, ładny, wytwornie urządzony dom mają odwrócić uwagę od tego faktu. Podobnie jak od ekscentryczności (dziwaczności) męża naukowca i kilkuletniego Bubbera, który odziedziczył autystyczne geny ojca. Sunny ponownie jest w ciąży, podczas gdy Maxon, jej mąż, zmierza rakietą na księżyc, matka podłączona do szpitalnej aparatury powoli umiera, a synek – mimo leków, testów i wizyt u lekarzy – zostaje wydalony z przedszkola. Wypadek samochodowy, któremu ulega Sunny, zrywa z jej głowy perukę. Znajomi i przyjaciele po raz pierwszy widzą ją bez włosów. Lecz to nie ich reakcja, ale wewnętrzna decyzja Sunny sprawia, że odrzuca ona dotychczasowe przebranie.

Odtąd autorka stosuje metodę powolnego posuwania akcji do przodu, kierując naszą uwagę przede wszystkim ku przeszłości, którą poznajemy z perspektywy nie tylko Sunny, ale również Maxona, a nawet Emmy, jej matki. W tym wypadku Netzer pozornie rezygnuje z ciągłości, a życie jej bohaterów przypomina pokaz slajdów. W obrazkach tych nie jest najważniejsza chronologia, ale informacje, jakie one niosą, zwłaszcza ładunek emocjonalny. Oraz prawdę o Sunny, Emmie, Maxonie i Bubberze. Taką ich własną, pozbawioną upiększeń na rzecz innych, a jednocześnie piękną. Sunny wciąż jest najważniejsza, tak jak jej macierzyńskie lęki i miłość, w imię których chciała dostosować swoją rodzinę do innych rodzin. Wydarzenia z przeszłości pokazują, że było to niepotrzebne, nieracjonalne, aczkolwiek zrozumiałe.

W blasku gwiazd” porusza wiele kwestii. Nieograniczoną głębię miłości rodzicielskiej. Czasem niełatwy, bo wymagający innych umiejętności związek z człowiekiem dotkniętym autyzmem, ale też otwierający nowe horyzonty i w szczególny sposób wspaniały. Oraz interesującą tezę, że być może to ludzie autystyczni są następnym krokiem ewolucji potrzebnym do skolonizowania kosmosu i radzenia sobie w ekstremalnych warunkach (wystarczy poobserwować Maxona, by dojść do wniosku, że to rzeczywiście możliwe, a jego „wady” w kilku przypadkach okazują się bardziej przydatne niż odczytywanie emocji z czyjejś twarzy).

Pozorne braki Sunny, Maxona i Bubbera tak naprawdę nie mają znaczenia. Odróżnialiby się, gdziekolwiek by nie zamieszkali. Liczy się to, co jest pomiędzy nimi. Być może nie jest to specjalnie odkrywcze przesłanie, ale podane w delikatny i wzbogacający czytelnika sposób. Autorka unika mówienia wprost, licząc na zmysł obserwacji czytelnika, który sam wyciągnie wnioski co do natury więzi pomiędzy bliskimi Sunny. Co ciekawe, „W blasku gwiazd” nie jest przesiąknięte niskim poczuciem wartości, którego można by się spodziewać po bohaterach tak nietypowych, odstających od tzw. normalnego, zdrowego ogółu. Może troszkę tu lęku Sunny, która nie chce, by ktoś stygmatyzował jej dzieci. I poczucia winy, gdy zdaje sobie ona sprawę z bezsensowności działań mających ukryć „defekty” jej samej oraz Maxona i Bubbera. Oraz tego, że mimo chęci nie jest w stanie odwdzięczyć się matce za jej bezgraniczną miłość i opiekę.

W blasku gwiazd” promieniuje pozytywną, bardzo subtelną energią. To jednocześnie największy aut tej powieści, ale też jej słabość, bo jak napisałam na początku, trzeba cierpliwie czekać, aż ukaże nam się jej pełny przekaz, zanim docenimy jej niekrzykliwą oryginalność. To nie jest książka do szybkiego połykania i czytania byle gdzie. „W blasku gwiazd” wymaga naszego czasu i uwagi. Dopiero wtedy nas sobą nagrodzi.

wtorek, 10 marca 2015

Robert Muchamore, Odwet




Robert Muchamore, Odwet, tłum. Bartłomiej Ulatowski, seria CHERUB, wyd. Egmont

Opowieści o dzieciach agentach wydają się oklepane i naciągane. Żałośnie naiwne. Jest jednak autor, który podjął się tej tematyki w taki sposób, że sama chętnie go czytuję na wyścigi z moim dzieckiem. To właśnie Robert Muchamore z jego dwiema powiązanymi z sobą seriami: „Chłopcami Hendersona”, których akcja rozgrywa się podczas drugiej wojny światowej oraz „CHERUBEM”, który dotyka współczesnych problemów związanych z handlem narkotykami, działalnością sekt, terroryzmem, przemytem kobiet, a nawet rabunkiem ziemi pod rozwój turystyki. Tego typu problematyka oraz poważne podejście autora do młodych czytelników powodują, że nie bez powodu na powieściach Muchamore'a widniej napis „Niewskazane dla czytelników poniżej 12 lat”.

Od razu uprzedzę, że nie ma obawy, by starszy uczeń podstawówki zapoznał się w tych książkach z wulgarnym słownictwem, które będzie gorsze niż to, które usłyszał już w szkole od kolegów. Albo że wpadnie mu/jej do głowy bez refleksji naśladować negatywne zachowania. Muchamore zachowuje zdrowy balans między złem a dobrem, chociaż nie rezygnuje z rozmaitych odcieni i niuansów, które sprawiają, że nawet dla dorosłych pewne sprawy nie są od razu oczywiste. Jego bohaterowie to zwykłe dzieciaki, które potrafią się czasem głupio zachowywać (przykład: sikanie z balkonu do doniczki, przezywanie się, robienie idiotycznych dowcipów), ale też muszą się uczyć, utrzymywać kondycję fizyczną i absolutnie nie przekraczać pewnych granic. Takie są zasady panujące na terenie kampusu organizacji CHERUB, która przygarnia zdolne (ale bez przesady) sieroty i daje im szansę na dobrą edukację i życie pełne przygód. Żeby nie było za słodko – także tutaj młodzi agenci, ich nauczyciele i instruktorzy żyją normalnym, niewyidealizowanym życiem. Lubią się, krytykują, czasem wręcz nie znoszą. Bo to, co się dzieje na misjach to jedno. Ale i codzienność w kampusie jest istotną częścią fabuły.

Biorąc udział w akcjach, młodzi agenci nie raz, nie dwa muszą wnikać w podejrzane środowiska. Na własne oczy widzą, do czego prowadzi nadużywanie narkotyków lub szybka chęć wzbogacenia się czyimś kosztem. Co prawda oni również podlegają pokusom, miewają wątpliwości i nie zawsze postępują mądrze (z dobrego serca lub braku doświadczenia), ale to tylko dodaje im wiarygodności. Podoba mi się, że przestępcy u Muchamore'a nie mają w sobie nic z dżentelmenów czy bohaterów, chociaż nie każdy z nich musi być gangsterem. Są pokazani realistycznie, a nie przedstawiani jako kontrowersyjny, ale atrakcyjny wzór do naśladowania na przekór nudnej rzeczywistości. Powieści z serii „CHERUB” uświadamiają wiele niełatwych kwestii. Na przykład, że nawet tak szlachetne i słuszne zajęcie jak obrona praw zwierząt może mieć swoją mroczną stronę. Że nie wszystkie rządy traktują równo swoich obywateli. I że wbrew pozorom sekty są najskuteczniejsze wobec inteligentnych, często wykształconych ludzi. Słowem, „CHERUB-y” wprowadzają w dorosłe życie i robią to w sposób przyciągający młodzież.

Odwet” jest najnowszą częścią cyklu, ale myślę, że nie ostatnią. Począwszy od „Kuriera” możemy śledzić losy pewnych osób, podglądać ich wybory życiowe, patrzeć jak dojrzewają i jak na misjach powoli zastępują ich nowi agenci. Powieści Muchamore'a są dynamiczne, pisane bez powielania pomysłów. Mimo zmian i upływu czasu zachowują fabularną ciągłość. A co najważniejsze – mają w sobie autentyzm. Najgorsze, co może młody czytelnik wynieść z powieści Muchamore'a, to chęć przyswojenia sobie brytyjskiego (?) zwyczaju żywienia się wyłącznie fast foodami i gotowymi daniami z mikrofalówki oraz rozrzucanie brudnych ubrań po podłodze ;) Temu można na szczęście zaradzić :) Nawet bez karnych rundek.

Seria CHERUB:
1. Rekrut
2. Kurier
3. Ucieczka
4. Świadek
5. Sekta
6. Bojownicy
7. Wpadka
8. Gangster
9. Lunatyk
10. Generał
11. Bandyci
12. Fala
13. Republika
14. Anioł Stróż
15. Czarny Piątek
16. Odwet

poniedziałek, 9 marca 2015

Cathi Hanauer, Jędza w domu, czyli co 26 kobiet myśli o seksie, samotności, pracy, macierzyństwie i małżeństwie




Cathi Hanauer, Jędza w domu, czyli co 26 kobiet myśli o seksie, samotności, pracy, macierzyństwie i małżeństwie, tłum. Anna Gren, wyd. Drzewo Babel

Czy oglądaliście może film „Uśmiech Mony Lizy”? To film, którego akcja rozgrywa się na początku lat 50. w Stanach Zjednoczonych. Trzydziestoletnia nauczycielka historii sztuki (Julia Roberts) zaczyna wykładać w konserwatywnym college'u dla dziewcząt z lepszych sfer. Pragnie pokazać swoim uczennicom, że świat stoi przed nimi otworem, że nie muszą zaraz po ukończeniu nauki wychodzić za mąż i mieć dzieci. Studentki są błyskotliwe, inteligentne, oczytane. Mają ambicje zdobyć dobry dyplom i... zaraz po nim wyjść za mąż. I niektóre z pewnością były szczęśliwe wiodąc takie właśnie życie. Inne musiały dobrze się maskować, żeby móc nadal obnosić się przed światem swoim małżeńskim sukcesem (tak, w filmie jest i taka postać). To te, których oczekiwania i wizja wspólnego szczęścia nie znalazły spełnienia. Z niedojrzałości, z braku doświadczenia, presji społecznej, z niedopasowania marzeń do rzeczywistości i prawdziwych potrzeb drugiego, realnego człowieka. Albo jeszcze z innych przyczyń.

Minęło kilkadziesiąt lat. Nikt nie oczekuje od kobiet, że będą zajmować się tylko domem, dziećmi i prasowaniem mężowskich koszul. Możliwości wydają się nieograniczone, ale zamiast szczęścia i poczucia spełnienia częściej pojawią się złość, frustracja i narastające zmęczenie. W głębi serca większość z nas czuje się strażniczkami domowego porządku czy najlepszymi matkami, które - nawet gdy nie chcą samodzielnie zajmować się domowymi sprawami - nie potrafią się nimi dzielić. Najtrwalszym obrazem z dzieciństwa wciąż u dziewczynek jest wyobrażenie ślubu w olśniewającej sukni i z welonem na głowie. A ciąg dalszy? Rzeczywistość? Tak jak w latach 50. lubi płatać figle.

Jędza w domu” Cathi Hanauer to 26 esejów na wielorakie tematy, napisane przez 26 kobiet, które łączy to, że są Amerykankami (ich sytuacja, możliwości i bagaż historyczno-kulturowy są jednak inne niż kobiet w Polsce) oraz to, że żyją ze słowa pisanego i umieją się nim sprawnie posługiwać, wyrażając myśli – są redaktorkami, recenzentkami książek, nauczycielkami akademickimi, pisarkami. Kobiety te znajdują się na różnych etapach życia, inaczej je oceniają, co innego je uwiera i inaczej sobie z tym radzą. Nawet jeśli będzie to oznaczać związek na odległość. Albo samotne wychowywanie dziecka.

Nieodpowiedni partner albo cudowny mąż/nie-mąż, z którym... rywalizujemy o uczucia dziecka! Wściekłość, którą coraz trudniej opanować, czasem wobec dzieci, czasem wobec chłopaka, któremu nie włącza się czerwona lampka na widok brudnych talerzy w zlewie. Pogodzenie się z tym, że miłość równa się coraz mniejszemu pożądaniu i ilości seksu w związki. Albo wprost przeciwnie. Wybór między marnowaniem energii na kolejne diety a przeznaczaniem jej na sprawy zawodowe i rodzinne, kosztem zdrowia i być może krótszego życia. Silne pragnienie dziecka i równoczesna satysfakcja z prowadzonego dotąd, bezdzietnego życia. Na pewno wszystkich tych przypadków (i pozostałych, o których nie nie wspomniałam) nie można traktować jako konkretnych porad pod tytułem „jak sobie radzić w związku i w rodzinie”. Są one efektem indywidualnych przemyśleń, konkretnych doświadczeń życiowych i potrzeb psychicznych. I nie trzeba się z nimi ani zgadzać, ani ich naśladować.

Czytając te historie, zastanawiałam się nie raz, co ich autorki porabiają obecnie. I czy są nadal zadowolone z powziętych kiedyś decyzji? „Jędza w domu” ukazała się w 2002 roku (polskie wydanie 2005). Siłą rzeczy, może tylko ze dwa, trzy eseje ze względu na wiek ich autorek można określić jako podsumowanie całości życia rodzinno-uczuciowego (a i to nie jest takie oczywiste ze względu na ich umysłową aktywność). Reszta jest odcięciem grubą kreską jakiegoś etapu. Dojściem do pewnych wniosków i wprowadzaniem ich w życie bez gwarancji, że dajmy na to za pięć lat dany sposób nadal będzie działać, a ambiwalentne uczucia przestaną nami na dobre rządzić. W historiach zawartych w „Jędzy w domu” znajdowałam pewne punkty styczne ze swoimi wątpliwościami i emocjami, choć jednocześnie część z nich brzmiała dla mnie dość egzotycznie – ze względu na inne warunki, w których żyję, przebyte doświadczenie i perspektywy.

Na pewno mogę zgodzić się z tym, że idealne wyobrażenie tego, jak powinien wyglądać związek oraz jak dobrze wychowywać dzieci (oczywiście, inaczej niż nasi rodzice ;) ), czynią nas bezbronnymi *. Autorki „Jędzy w domu” podjęły trud zrozumienia, co nie gra w ich domach, czego potrzebują i co jest istotne dla nich i ich bliskich. Czego pragną one same, a czego oczekuje najbliższe, także to życzliwe otoczenie. I czy są to zbieżne pragnienia czy tylko dobrze ukryta chęć sprawienia komuś przyjemności? To praca, która zasługuje na podziw i inspiruje do zastanowienia się nad sobą, nawet jeśli nie akceptujemy wszystkich rozwiązań.

A tak szczerze – fajnie byłoby poczytać o polskich jędzach! Drzewo Babel - co ty na to?

PS. Z drugą stroną medalu, czyli życiem z punktu widzenia mężczyzn można się zapoznać w bliźniaczym zbiorze „Drań na kanapie”.


* stąd moja niechęć i obrzydzenie wobec sagi „Zmierzch”

piątek, 6 marca 2015

Katarzyna Tubylewicz, Rówieśniczki




Katarzyna Tubylewicz, Rówieśniczki, czyta Anna Szawiel, wyd. Biblioteka Akustyczna

To prawda, że przy słuchaniu audiobooków równie ważny jak treść czytanej powieści jest głos lektora i jego umiejętność posługiwania się nim. Miałam już do czynienia z lektorką, której brakowało dykcji i płynności oraz taką, której głos brzmiał zbyt dojrzale jak na dwudziestoparoletnią narratorkę. Pierwszy przypadek* zdzierżyłam dzięki rewelacyjnym Annom: Seniuk i Guzik, zawodowym aktorkom, w drugim** – zrezygnowałam ze słuchania. W dodatku wolę czytających mężczyzn. To takie przyzwyczajenie nabyte dzięki telewizji, która w tej roli praktycznie nie zatrudniała żadnych kobiet, poza jedną i to z rzadka. Anna Szawiel, jak się okazało również aktorka, po odsłuchaniu powieści Tubylewicz, stała się moją kolejną ulubienicą, trzecią Anną, wyborną lektorką, dzięki której trzy bohaterki „Rówieśniczek” stanęły przede mną jak żywe. Zwłaszcza Sabina, prawdziwa gwiazda wśród plejady kobiecych postaci polskiej literatury. Ale to też zasługa przede wszystkim Katarzyny Tubylewicz.

Rówieśniczki” opowiadają o trzech przyjaciółkach z dzieciństwa, które po latach rozłąki spotykają się w Sztokholmie i próbują podjąć dawną znajomość w miejscu, w którym uległa ona... nie, nie zerwaniu, raczej rozmyciu. Nie jest to oczywiście możliwe. Chociaż wciąż widzą w sobie dziewczynki i znajome do bólu nastolatki, każda z nich od tego czasu zaszła o wiele dalej, zaznała doświadczeń, z którymi niekoniecznie chce lub umie się podzielić z pozostałymi. Jako czytelnicy/słuchacze poznamy ich sekrety i wątpliwości, podglądniemy je w sytuacjach samotności, w kontaktach z ludźmi z obecnego życia, przytłoczone zupełnie nowymi problemami do rozwiązania. Stopniowo dowiemy się, co spotkało je podczas wchodzenia w dorosłość. Teraźniejszą narrację będą uzupełniać wspomnienia z lat szkolnych, czasów największej przyjaźni. I tu ciekawostka – Katarzyna Tubylewicz nie idealizuje dziewczęcej zażyłości. Była ona trwała w kontrze do reszty świata, podczas gdy wewnątrz grupy dochodziło do przetasowań, drobnych złośliwostek i ustawiania. W tym negatywną rolę odgrywa przede wszystkim Sabina, najciekawsza postać powieści, mimo religijnej hipokryzji, manipulowania faktami i posługiwania się uproszczoną wizją rzeczywistości, która jest tylko czarno-biała.

W porównaniu z Zosią, która jako Sophie chce zatonąć bezboleśnie w szwedzkości u boku idealnego szwedzkiego męża, czy Joasią, która wbrew sobie podporządkowuje się interesom ambitnego męża, Sabina przewyższa je obie zaradnością i brakiem wątpliwości. Prze przez życie jak buldożer, żądając, by to inni dostosowali się do niej. I nie bierze pod uwagę odmowy. Jest fascynująco demoniczna i kołtuńska zarazem. Na szczęście jej nie tak krzykliwe koleżanki również mają swoje historie i nie pozwalają się jak kiedyś łatwo zdominować. Akurat męskie postacie stanowią raczej tło dla tego kobiecego tria. Panowie są zarysowani dość banalnie i stereotypowo, choć mają oczywiście do odegrania swoje role i wpływ na nasze bohaterki.

To, co najważniejsze w „Rówieśniczkach”, rozgrywa się pomiędzy kobietami, z czasem staje się impulsem do zmian. Niekoniecznie takich, jakich byśmy się spodziewali. Tubylewicz ma to do siebie, że ciekawie prowadzi narrację. Lubi wykorzystywać pewne schematy w naszym myśleniu, sugerować zwroty akcji, które okazują się czym innym, niż sądziliśmy, że będą. Całkiem sprytnie i nietypowo jak na historię, której celem jest zobrazowanie pozornie łatwych międzyludzkich relacji. Zwłaszcza między kobietami, które powinny być (przynajmniej wobec siebie) słodkie, współczujące i oddane. A nie są. Tubylewicz pozwala swoim bohaterkom być sobą. Czterdziestolatkami, które nie muszą udowadniać wszystkim, że są zawsze radosne jak Pollyanna czy romantyczne jak Ania z Zielonego Wzgórza.

Rówieśniczki” to opowieść obyczajowa, która wręcz kipi od emocji. Przy okazji pokazuje zaściankowość i piekiełko funkcjonowania polskiej ambasady (podobno to fikcyjny obraz, za to niepokojąco zbieżny z wizją polskiej placówki dyplomatycznej w Brukseli w "Bokserce" Grażyny Plebanek ). Niejednoznacznie odnosi się do Szwedów, wytykając im w najlepszym razie bezbarwność, poprawną tolerancję i udawany egalitaryzm. A przede wszystkim zrywa z mitem beztroskiego dzieciństwa i serdecznej przyjaźni na wieki. Amen.


KATARZYNA TUBYLEWICZ
Pisarka, publicystka i tłumaczka z języka szwedzkiego (przełożyła m.in. kilka powieści Majgull Axelsson i trylogię Jonasa Gardella). Od kilkunastu lat mieszka w Szwecji. W latach 2006–2012 była dyrektorką Instytutu Polskiego w Sztokholmie. „Rówieśniczki” są jej drugą powieścią, po debiutanckich „Własnych miejscach” z 2005 roku. 

Wywiad z Katarzyna Tubylewicz o "Rówieśniczkach":



*„Służące” Kathryn Stockett

**„Dobra krew” Magdaleny Skopek

czwartek, 5 marca 2015

Dionisios Sturis, Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy. Historia splątania



Dionisios Sturis, Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy. Historia splątania, seria Terra Incognita, wyd. W.A.B.

Za egzotycznie brzmiącym imieniem i nazwiskiem Dionisiosa Sturisa kryje się dziennikarz o grecko-polskich korzeniach, urodzony w Salonikach, ale wychowany w Polsce. Jego debiut - „Grecja. Gorzkie pomarańcze” - został nominowany do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki. W tamtej książce Sturis opowiadał o dziejach greckiej części rodziny, losach Greków w Polsce, greckich cechach narodowych, powojennej historii Grecji i pięknie jej zakątków, a także o kryzysie ekonomicznym i innych współczesnych problemach tego kraju. Nie na próżno odwołuję się do treści pierwszej książki Sturisa. Charakteryzujący ją miszmasz, łączenie spraw prywatnych z wielką historią, widzenie świata przez zwykłych ludzi z ciekawostkami, spraw wielkich z pozornie małymi – wszystko to znajdziemy także w „Gdziekolwiek mnie rzucisz”, reportażu o Man, niewielkiej wyspie leżącej pomiędzy Irlandią a Wielką Brytanią, politycznie zależnej od tej ostatniej, ale też cieszącej się sporą autonomią.

Wyspa Man – raz przystań dla miejscowych przemytników, to znów raj dla bogaczy chcących uniknąć wysokich podatków. Luksusowe miejsce dla internowanych podczas obu wojen światowej i miejsce ćwiczeń dla brytyjskiego RAF-u. Pierwsze miejsce na świecie, gdzie kobiety ruszyły do urn wyborczych, a zarazem to, gdzie dopiero pod koniec ubiegłego stulecia zrezygnowano z kary chłosty dla czynnych homoseksualistów. Wreszcie – punkt docelowy polskich emigrantów, wśród których znalazł się swego czasu sam Sturis. Co prawda dziennikarz nie osiadł na stałe na wyspie, ale często tam powracał. Dwudziesty wyjazd wykorzystał, by spotkać się z przyjaciółmi, odświeżyć wspomnienia, poznać więcej faktów z przeszłości wyspy i zebrać materiał do tej właśnie książki.

W ten sposób powstał nowy reportaż, w którym poszczególne rozdziały są osobistymi historiami Sturisa, a częściowo należą do innych – polskich emigrantów, rodowitych Manxów i innych Brytyjczyków, którzy osiedlali się na wyspie w różnych okresach i z rozmaitych powodów. Dziennikarza interesują nie tylko znaczące nazwiska czy kluczowe daty. Równie ważne jest dla niego zdanie przyjaciółek poznanych w lokalnej małżowni, co przegląd okolicznych pubów i panujące w nich zwyczaje. Listy od staruszki wciąż zakochanej w polskim lotniku Stanisławie oraz relacje prasowe z wizyt w Polsce w latach 50., zdawane przez miejscową krawcową, której córka wyszła za mąż za Polaka. Są osoby i takie opowieści, do których Sturis wraca co jakiś czas, dorzucając coś nowego do swojej i naszej wiedzy. Nigdy nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle to nastąpi, o czym przeczytamy w kolejnym rozdziale.

Ten pozorny chaos i brak porządku wynagradza nam świadomość, że Dionisios Sturis pisze o tym, do czego sam ma emocjonalny stosunek i co go naprawdę ciekawi. Włącznie z tym, co potrafi zaobserwować w najbliższym otoczeniu, wśród zwykłych ludzi. To właśnie jest to, co wyróżnia jego reportaże – zarówno „Grecję. Gorzkie pomarańcze”, jak i „Gdziekolwiek mnie rzucisz”. W tym rozumieniu podtytuł drugiej książki „Historia splątania” nabiera podwójnego znaczenia, nieograniczonego tylko do obrazu wspólnego życia emigrantów i miejscowych. To także trafny opis stylu dziennikarza. Aż jestem ciekawa, ile jeszcze takich bliskich sercu miejsc zna autor? O którym z nich napisze następną książkę? Chętnie ją przeczytam, kołysana między faktami a intymnymi historiami, legendami a próbami uchwycenia tego czegoś, co sprawia, że dane miejsce i jego mieszkańcy są niepowtarzalni w świecie. Ponieważ Dionisios Sturis ma dar podawania tego wszystkiego w naprawdę zajmujący sposób.

Recenzja "Grecji. Gorzkich pomarańczy":
http://lowiskoksiazek.blogspot.com/2013/09/dionisios-sturis-grecja-gorzkie.html 

wtorek, 3 marca 2015

Błażej Przygodzki, Niech strawi cię płomień



Błażej Przygodzki, Niech strawi cię płomień, wyd. Wydawnictwo Literackie

O ile w poprzednim poście pisałam o głośnym thrillerze, który podczas lektury rozczarowująco okazał się powieścią psychologiczną z morderstwem w tle, o tyle najnowsza książka Błażeja Przygodzkiego jest niezaprzeczalnie powieścią sensacyjną, drugą już w dorobku tego wrocławskiego pisarza, a także scenarzysty i dziennikarza. Co ważne, dającą czytelnikowi dokładnie tego, czego oczekuje: dynamiczną akcję, konkretnych bohaterów, zagmatwane wątki, kilka ciekawych historii, niejasne powiązania i nieoczekiwane rozwikłanie tajemnic kilku osób. Może akurat w tym przypadku nie tak spektakularne, jak to miało miejsce w „Z chirurgiczną precyzją”, debiucie Przygodzkiego. Ale to w dalszym ciągu dobry przykład połączenia pomysłowości z solidnym warsztatem.

Pewnie nie bez znaczenia jest tu doświadczenie zawodowe Przygodzkiego, który m.in. jako dziennikarz brał udział w tworzeniu programu dokumentalnego „Gliniarze”, pokazującego „na żywo” pracę policji. Stąd znajomość u autora przebiegu policyjnych akcji, planowania i podejmowania określonych działań. Rzecz niezbędna, gdy twoim głównym bohaterem jest policjant. I pewnie z tego samego źródła wywodzą się charakterystyczne dla reportażu telewizyjnego krótkie ujęcia poszczególnych zdarzeń. Dość by coś się zadziało, zastanowiło czytelnika zanim akcja płynnie przejdzie do kolejnych wydarzeń i jej aktywnych uczestników. Jeżeli w prozie Przygodzkiego coś nie zaskakuje, to jest to fakt, że każda z jego postaci, nawet najbardziej drugo- i trzecioplanowa, ma swoją rolę do odegrania w całości intrygi. Każda sytuacja jest znacząca. Ale wbrew pozorom to nie jest równoznaczne z tym, że zamysł Błażeja Przygodzkiego jest łatwy do przejrzenia. I właśnie to w nim lubię.

Kto miał okazje wcześniej sięgnąć po „Z chirurgiczną precyzją”, ponownie zetknie się z komisarzem Niedźwiedzkim. Nowością będzie jego szef – karykatura brytyjskiego sposobu bycia i nieadekwatnych do polskich realiów pomysłów. Zupełnie nowi będą również: zamordowany malarz wziętych obrazów o treściach religijnych, jego żona oraz marszand, śliski, ale obrotny adwokat, studentka, która wikła się w niedwuznaczne sytuacje z jednym z nauczycieli akademickich. Za ich losami kryje się tragiczna przeszłość, do której dochodzimy razem z komisarzem Niedźwiedzkim.

Zdecydowanie dla zadeklarowanych miłośników kryminałów i thrillerów, które naprawdę nimi są!

Dla zainteresowanych link do recenzji "Z chirurgiczną precyzją":
http://lowiskoksiazek.blogspot.com/2013/03/bazej-przygodzki-z-chirurgiczna-precyzja.html 

A.S.A. Harrison, W cieniu




A.S.A. Harrison, W cieniu, tłum. Dorota Malina, wyd. Znak Literanova

Co się dzieje, gdy mężczyzna po wielu latach dobrego związku odchodzi do innej kobiety? Co go do tego popycha, co naraz staje się dla niego najważniejsze? Czy i co myśli o poprzedniej partnerce? A co z nią, pozostałą na gruzach dotychczasowego życia? A.S.A. Harrison w powieści „W cieniu” krok po kroku pokazuje rozpad dotychczasowych więzi, obnaża ich drugie dno, zagląda do myśli swoich bohaterów i dokonuje drobiazgowej analizy ich osobowości. Robi wszystko, by pokazać ich w najpełniejszym wymiarze. I cóż, to akurat mężczyzna jest tym, który wypada w tym porównaniu gorzej. To właśnie naprowadziło mnie na myśl, że pod nic nie mówiącymi inicjałami A.S.A. kryje się pisarka, nie pisarz. I rzeczywiście. Nie znam jednak zdania czytelnika-mężczyzny na temat tej książki. Być może to nie Todda, ale akurat Jodi odczytałby jako negatywną postać?

Na pewno autorka postarała się, byśmy poznali jej bohaterów jak najlepiej. Ułatwia to konstrukcja książki, podzielona na rozdziały, w których narratorem jest raz jedno z nich, raz drugie. Moment rozejścia się to także pretekst, by pokazać oboje jako oddzielne, indywidualne jednostki, które także przed poznaniem się i rozpoczęciem wspólnego życia, miały już swoją historię, swoje doświadczenia. To coś, co nas kształtuje i ma wpływ na nasze decyzje, również te względem ukochanego człowieka. W przypadku Jodi jest to tym bardziej widoczne, że po odejściu Todda wraca ona do wspomnień z terapii adlerowskiej, którą przeszła jako początkująca terapeutka, by lepiej wczuć się w położenie swoich przyszłych pacjentów. Oczywiście to czysta fikcja pamiętać słowo w słowo rozmowy prowadzone lata temu, ale literatura rządzi się swoimi prawami, więc można przymknąć na to oko. Lecz jest coś innego, czego nie potrafię zignorować. Coś, co przeszkadzało mi w odbiorze lektury.

Na okładce możemy przeczytać, że książka dostała nagrodę „Guardiana” dla najlepszego thrillera. To prawda, że zapowiedź morderstwa pojawia się bodajże już na drugiej stronie powieści. I jest to bardzo elektryzująca wiadomość. Jednak treść „W cieniu” ma w sobie niewiele stricte sensacyjnych elementów. Przede wszystkim „W cieniu” nie jest thrillerem, nawet psychologicznym. Ani kryminałem z głębią, chociaż w końcu dojdzie tu do spraw kryminalnych, które zmienią losy głównych bohaterów. A nawet doczekamy się śledztwa. Niemniej to nie one dominują w fabule.

A.S.Ę. Harrison bardziej pochłania rozpisanie osobowości swoich postaci na części pierwsze, ich wzajemne interakcje i odbiór świata, szczególnie po rozstaniu. Jeśli miałbym określić jej prozę, nazwałabym ją przede wszystkim psychologiczną, trochę obyczajową, ale na pewno nie sensacyjną. Dużo łatwiej zaczęło mi się czytać „W cieniu”, kiedy zrozumiałam, że mogę sobie odpuścić szukanie wątków kryminalnych. Chociaż na dłuższą metę grzebanie się w czyichś emocjach i myślach okazało się dla mnie trochę nudnawe („W cieniu” liczy w końcu ponad 300 stron) i po ponad połowie pozwalałam sobie czasami na przeskakiwanie tekstu wzrokiem. W końcu byłam przygotowana na inny typ literatury, a i ambitne podejście do tematu Harrison zwyczajnie mnie przerosło. Na szczęście, w nagrodę zakończenie okazało się niespodzianką i to pomysłowo niezwiązaną z Toddem.

W cieniu” to dobrze napisana i skonstruowana powieść, tylko niepotrzebnie i fałszywie sklasyfikowana jako thriller. Jako portret małżeństwa, które kończy się na skutek zdrady, jest boleśnie przekonujący, tchnie autentyzmem. I ma swój ciąg dalszy. Jedyne, czym grzeszy – przynajmniej w moich oczach – to drobiazgowość i nadmiar szczegółów. Sądzę jednak, że dla czytelników lubujących się w psychologicznych niuansach, „W cieniu” jest jak znalazł!