środa, 25 września 2013

Eoin Colfer, O mały włos




Eoin Colfer, O mały włos, tłum. Piotr Grzegorzewski, wyd. W.A.B.

Nie znam cyklu o przygodach nastolatka imieniem Artemis Fowl, którym zasłynął Eoin Colfer. Nie będę zatem dokonywać porównań między nim a książką „O mały włos”, o której na wstępie mogę powiedzieć, że nie nadaje się dla młodzieży (w przeciwieństwie do wspomnianej serii). „O mały włos” to powieść sensacyjna napisana zdecydowanie dla dorosłych i na pierwszy rzut oka zbudowana z ogranych elementów prosto z amerykańskich filmów klasy b. Wypełnia ją banalna scenografia nocnego życia w zapyziałej mieścinie, pokątne interesy i próby sił, które ze słownych przepychanek przeradzają się w zwykłą przemoc. To wszystko byłoby nie do zniesienia, gdyby nie postać głównego bohatera, ochroniarza i byłego żołnierza biorącego udział w misjach ONZ, Daniela. Jego komentarze i przemyślenia, zręcznie wplecione w pełną pary akcję, ujawniają karykaturalne, komiczne wręcz przerysowanie pozostałych postaci. Takich, jak na przykład Mike Madden, irlandzki gangster z wytatuowaną koniczynką, który nawet się w Irlandii nie urodził i co gorsza, posługuje się słownictwem, które rodowici Irlandczycy zarzucili wiele dziesięcioleci temu. Albo policjantka Deacon, która twardo wierzy w swoje policyjne powołanie nawet, gdy pod płaszczem ma tylko majtki. Nie mówiąc już o Zebulonie Kronskim, najlepszym przyjacielu Daniela i największym lekarzu-hochsztapelrzu, jakiego widział świat. Który oferuje m.in. tanie przeszczepy włosów (do której to umiejętności z przymrużeniem oka nawiązuje tytuł).
Daniel to typ bohatera, który chce robić swoje jak najlepiej, według jasnych i czytelnych reguł. Jest ochroniarzem, czyli musi poprężyć czasami muskuły. Nie robi tego jednak z prymitywnej potrzeby okazania przewagi, lecz dlatego, że tego wymaga wybrana przez niego dobrowolnie rola. Ponieważ jest narratorem i widzimy świat jego oczami, wiemy, że Dan za mało przypomina stereotypowego mięśniaka, który ma pilnować porządku. Gdy nagle ten spokojny człowiek traci swoją rutynę i codzienność i znów jest zmuszony korzystać z wojskowego doświadczenia, okazuje się też, że - nawet jako świetnie wyszkolona maszyna do zabijania - nie jest pospolitym, bezrefleksyjnym zabijaką. Wszystko co robi wynika z syndromu rycerza niosącego pomoc uciśnionym. A także dlatego, że sam zostaje jednym z podejrzanych. Daniel działa, bo musi. Ale bez obaw – nie recytuje przy tym wierszy, nie zasypuje nas masą informacji świadczącą o rozległej wiedzy i erudycji, nie zna się też na sprzęcie elektronicznym czy komputerowym lepiej niż ktokolwiek z nas. Wyjątkowość Daniela polega na tym, że on... myśli! I nie krzywdzi, gdy nie ma takiej potrzeby, bez dorabiania do tego filozofii.
Jeśli coś jest pewne w tej powieści, to to, że Daniel dowie się, kto zabił jego ukochaną Connie i dlaczego jego przyjaciel Zeb popadł w poważne tarapaty. Te dwie sprawy determinują całą fabułę i podoba mi się, że mimo jej prostoty długo nie wiadomo, jak powiązać z sobą różne wątki i osoby. A już najbardziej ujęły mnie w tej książce ironia i subtelnie podany humor, to jak autor bawi się naszymi wyobrażeniami o amerykańskim półświatku i byłych żołnierzach z zaliczonymi sesjami u psychiatry. To wszystko jest nie lada bonusem do sprawnie skrojonej powieści sensacyjnej, która nie obraża niczyjej inteligencji, ale też nie udaje, że jest czymś więcej. Wyróżnia ją to, że podczas czytania chichoczemy pod nosem, co się raczej nie zdarza podczas lektury powieści typu „zabił i uciekł”. Stąd moje podejrzenie, że Eoin Colfer musiał mieć niezły ubaw, kiedy pisał „O mały włos”. Ja go miałam, czytając jego książkę.
 

wtorek, 17 września 2013

Tan Twan Eng, Ogród wieczornych mgieł



Tan Twan Eng, Ogród wieczornych mgieł, tłum. Ewa Rajewska, wyd. Znak Literanova, cena ok. 38 zł

Herbaciane pola, ogrody ukryte w dolinach, mgła przesłaniająca porośnięte deszczowym lasem wierzchołki gór Cameron – Tan Twan Eng rozmyślnie podkreśla ich urok, lecz to od jego bohaterów, także tych drugo- i trzecioplanowych, zależy, czym się staną. Miejscem katorżniczej pracy, kryjówką, a może enklawą, w której nie liczy się zewnętrzny świat i można próbować zapomnieć o bólu serca. „Ogród wieczornych mgieł” to ten rodzaj powieści, która o największym cierpieniu opowiada w sposób stonowany, a przy tym nie umniejsza rozpaczy głównej bohaterki, Jun Ling. Która, co ciekawe, potrafi wybuchnąć gniewem w najmniej oczekiwanym momencie, wbrew azjatyckiej powściągliwości. Tan Twan Eng opowiadając jej dzieje, jednocześnie kreśli panoramę powojennych Malajów (obecnej Malezji), nękanych po drugiej wojnie światowej przez komunistyczną partyzantkę, odwiedzanych przez japońskie organizacje szukające swoich zmarłych żołnierzy i rozczarowanych brytyjskimi rządami, które nie tylko nie uchroniły swych malajskich poddanych przed okrucieństwami japońskiej okupacji, ale pozbawiły ich także szansy na finansowe zadośćuczynienie.
Niechęć do kolonializmu w brytyjskim wydaniu to zresztą jeden z głównych nurtów tej książki, wyrażony m.in. w postaci Magnusa, starego Bura i przyjaciela rodziny Jun Ling. Drugim jest niewyobrażalne bestialstwo Japończyków podczas drugiej wojny światowej (kilka jego przykładów sprawia, że skóra człowiekowi cierpnie ze zgrozy) zestawione z tym, co fascynuje w kulturze japońskiej wielu ludzi na całym świecie – umiłowanie piękna, harmonii, dążenie za ich pomocą do wewnętrznej równowagi. Opisy parzenia herbaty, sztuki łuczniczej kyudo, w której nawet dźwięk spuszczanej cięciwy ma swoją nazwę, wreszcie artyzm tatuaży horimono i japońskich ogrodów – to wszystko nieodparcie przywołuje na myśl dzieła Schuberta, Goethego, Bacha, Kanta oraz innych niemieckich artystów i myślicieli. Ich dorobek również nie zapobiegł barbarzyństwu i pogardzie wobec bezbronnych. Wydaje mi się, że Tan Twan Eng chce zwrócić naszą uwagę na tę dwoistość. Jego książka zdaje się prowokować (chociaż nie wprost) pytania, jak daleko można się posunąć w poczuciu obowiązku wobec własnej ojczyzny? Czy, wiedząc dokąd zaprowadzi nas powinność i patriotyzm, zdecydowalibyśmy się na te same kroki? I wreszcie – czy wina jest taka sama, gdy nasze działania są tylko elementem większej całości i nie mamy wpływu na ich wykorzystanie, jak w przypadku osoby decydującej o całokształcie? Mieszkańcy naszej części Europy znają tego typu rozważania aż za dobrze. Tan Twan Eng stawia je inaczej niż przywykliśmy, w innej scenerii i nie bezpośrednio.
Te kwestie stają coraz bardziej palące, gdy wgłębiamy się w historię Jun Ling i gdy stajemy się świadkami jej związku z Arimoto, cesarskim ogrodnikiem. Autor daje w pełni głos swojej bohaterce, która w czasie wojny była „gościem cesarza” (czyli więźniarką) i tak naprawdę – nękana wojenną traumą, nienawiścią wobec oprawców i wyrzutami sumienia - pozostała nim przez całe swoje życie. Jung Ling wraca do wydarzeń związanych z Arimoto z perspektywy osoby bardzo dojrzałej, walczącej z zanikami pamięci, które odbierają jej nie tylko osobę zmarłej siostry. Decyduje się zrobić wszystko, by zachować o niej pamięć, nawet jeśli oznacza to niechciane wspomnienia z lat wojny. Towarzyszenie jej w tej drodze to proces powolny, acz fascynujący, nie dający możliwości przewidzenia, w którym kierunku rozwinie się ta historia. Jak się okaże, Tan Twan Eng przygotował niespodziankę nie tylko dla nas, ale też dla swojej bohaterki.
Piękna powieść!

czwartek, 12 września 2013

Jerzy Sadecki, Ambasador - fragment




Fragment książki „Ambasador” autorstwa Jerzego Sadeckiego, wyd. Agora SA


ZROZUMIEĆ ROSJĘ

Jest taki słynny cytat z rosyjskiego dyplomaty i poety Fiodora Tiutczewa: „Nie sposób pojąć jej rozumem (…) w Rosję można tylko wierzyć”.
Jest także oparta na nim postawa, której nieskończoną ilość razy się przeciwstawiałem, także publicznie. Takie stwierdzenie ma zastąpić wysiłek intelektualny.
Oczywiście, Rosjanom jest wygodnie tak się ustawić, by stać się wieczną tajemnicą, do której nie można dotrzeć nawet w przybliżeniu. Prawda zaś jest taka, że są dokładnie zmierzeni, a naukowcy mogą każdy aspekt istnienia tego narodu, państwa, historii i dnia dzisiejszego analizować oraz poddawać ocenie, łącznie z tym, że Kreml nie jest nieomylny i mylił się nie raz. Jeszcze gdy byłem na emigracji, bardzo mnie raziło przecenianie przez ludzi Zachodu roli Rosji.

Skąd się brało?
Związane było z zauroczenia Gorbaczowem, tzw. gorbomanią. Po jednym z wystąpień radzieckiego przywódcy dałem nawet tytuł Gorbi et orbi publikacji szwajcarskiego instytutu sowietologicznego, w którym pracowałem. W przekonaniu ludzi Zachodu należy patrzeć na Rosję z takiej perspektywy - niezależnie od tego, co się w niej dzieje, jest ona wielka. Naskórkowe traktowanie Rosji przez zwykłego człowieka na Zachodzie szczególnie widoczne było w Niemczech, zarówno wśród intelektualistów, jak i zwykłych obywateli.

To się zmieniło?
Świat coraz bardziej racjonalnie patrzy na Rosję. Lepiej ją poznaje, bo stara się ona wchodzić w międzynarodowe struktury i relacje, ale i narzucać swoje metody zbliżone do sowieckich. Prowadzi to do kształtowania się realistycznej oceny Rosji i niejednokrotnie
do rozczarowania krajem Putina.

Nie da się jednak zaprzeczyć, że Rosja jest bardziej skomplikowana i trudniejsza do analizy niż inne kraje.
To prawda. Nie ma zresztą jednej Rosji. Inna jest ta w największych miastach: Moskwie, Sankt Petersburgu i Nowosybirsku, inna w mniejszych ośrodkach, a jeszcze inna w prowincjonalnych miasteczkach i na wsi. Podejrzewam, że w tych największych miastach będzie rozrastać się warstwa średnia, czyli nosiciele bardziej liberalnych rozwiązań. Natomiast wiele miast milionowych czy trochę mniejszych jest dotkniętych paraliżem. Często są to tzw. monomiasta wiszące na jednym gigantycznym zakładzie. Dziś zakłady te są nierzadko w opłakanym stanie, co przenosi się na pracowników i wszystkich mieszkańców.
Tam skupia się potencjał negatywny, około 20 procent wyborców popiera partię komunistyczną. Wyniki wyborów  potwierdzają trwałość tak zwanych czerwonych obłasti (głównie w Rosji centralnej), w których tradycyjnie mocną pozycję zajmują komuniści.

Staramy się zgłębić Rosję?
Jak mało kiedy mamy dziś szansę na jej zrozumienie.

Dlaczego?
Bo jesteśmy wolni i od niej niezależni. Ale mimo to często uciekamy się do uproszczeń. Niektórym Polakom trudno się wyzwolić z oparów antyrosyjskości. To utrudnia trzeźwe spojrzenie. Jest powiedzenie, że Polacy mówią na temat Rosjan to, o czym Rosjanie sami nie chcą mówić, albo wiedzą to, do czego Rosjanie nie chcą się przyznać. Mówi się też, że Rosjanie tak samo myślą o Polakach.
Ale przede wszystkim trzeba pamiętać, że Polacy o wiele bardziej interesują się Rosją niż odwrotnie. Wielokrotnie zdarzyło mi się słyszeć, że Polacy, przyjeżdżając do Rosji, już na wstępie pytali:  A co wymyślicie o Janie Pawle II?. Na co Rosjanie, chyba specjalnie, odpowiadali: Nu, niczewo!. To ten rodzaj reakcji, na którą Polacy nie są przygotowani i która zbija nas z pantałyku. Myślimy, że zadając takie pytanie, jesteśmy w lepszej sytuacji, bo nasz rodak miał taką ważną pozycję w świecie. My lubimy podeprzeć się wielkim autorytetem, w tym wypadku papieskim, a nasz rozmówca ma od razu uklęknąć. Tymczasem Rosjanie najnormalniej w świecie wieloma sprawami się nie interesują. To jest zrozumiałe. Wszak ich własna rzeczywistość jest mocno skomplikowana. Masowo nie znają swojej historii, niewielu jeździło po własnym kraju. Często łapałem się na tym, że odwiedzam miejsca, w których wielu Rosjan nie było. Także zagranica - poza kilkoma krajami zaznaczonymi na plus, na przykład Włochy, lub na minus, na przykład Stany Zjednoczone - w świadomości rosyjskiej jest kiepsko rozpoznawalna. Polska zasadniczo nie jest polem wypełnionym jakąś szczególną wiedzą.

Z wyjątkiem chyba tych, którzy byli u nas w mundurach Armii Czerwonej?
O, ci wspominają Polskę szalenie życzliwie. W Polsce było im po prostu lepiej niż teraz w ojczyźnie. Byli młodzi, mieli dobre warunki finansowe, armia dbała o nich, z Polakami mogli pohandlować. Miło słuchać tych ich zachwytów, ale to samo mówią o swoim pobycie w NRD. Widocznie pozycja okupanta dobrze wpływa na samopoczucie. Wspominając dawne czasy, nie przyjmują jednak do wiadomości, że Polska jest teraz zupełnie inna. Ale na ogół wiedza o Polsce i zagranicy jest w Rosji minimalna. To się zmienia, lecz jedynie u jednostek. Słyszałem, że za granicę jeździ tylko około 15 procent Rosjan. Są w tej grupie osoby
wyjeżdżające bez przerwy. Jeśli sobie uświadomimy stan wiedzy pozostałych 85 procent oraz stopień scentralizowania i kontrolowania przez państwo telewizji, zrozumiemy, że ludzie w Rosji wiedzą tylko to, co jest potrzebne z punktu widzenia władzy. Zawsze uderzało mnie, że w Rosji na pstryknięcie palcami władza może zmobilizować opinię publiczną przeciwko komuś lub czemuś.

Nie czujesz u Rosjan złości czy goryczy, że „Solidarność” i Polacy przyczynili się do rozpadu ZSRR i z tym związanego okresu biedy i bałaganu?
To zależy, z kim się rozmawia. Na ogół nie. W ciągu ostatniego dwudziestopięciolecia zrozumieli - Polska odpłynęła na drugi brzeg historii i jest tam zakotwiczona na stałe. To samo dotyczy także państw bałtyckich, choć może nie w jednakowym stopniu. W każdym razie na ogół wśród Rosjan jest przekonanie, że Polska należy już do innego świata.
Ale jak się rozmawia z przedstawicielami służb specjalnych, to biorą nas pod rękę, ciągną w kąt pokoju i przekonują: No, postarajcie się być grzeczniejsi. To są takie dobre rady wujka, który dziś wprawdzie bierze pod rękę, ale jutro może dać w mordę. Ci ludzie nie zdają sobie sprawy, że sytuacja się zmieniła i my jesteśmy już gdzie indziej.

środa, 11 września 2013

Piotr Głuchowski, Lód nad głową




Piotr Głuchowski, Lód nad głową, wyd. Agora SA, cena ok. 35 zł

Przywykliśmy do wchodzenia w powieściowy świat przy pomocy bohaterów poznawanych od strony bardzo intymnej, codziennej, bez względu na to, czy są to postacie pozytywne czy negatywne. Emocjonalna mapa, którą przy okazji tworzymy, pomaga nam poruszać się w fikcyjnej przestrzeni, daje szansę odgadnięcia tego, co próbuje ukryć przed nami autor, i jest ważną częścią gry, którą prowadzi pisarz powieści kryminalnej z czytelnikiem. Piotr Głuchowski odrzuca tę drogę, nie definitywnie, ale na tyle jest to odczuwalne, że „Lód na głową” jest powieścią sensacyjną, która uwodzi głowę, nie serce. Od początku przypomina raczej doniesienia prasowe niż osobistą historię ludzi uwikłanych wbrew swej woli w machinacje o ogólnokrajowym wydźwięku. Brak cieplejszych akcentów z początku utrudnia wczucie się w książkę. Jednak Głuchowski z żelazną konsekwencja trzyma się swojego sposobu na rozwiązania fabularne i po kilkudziesięciu stronach zaczyna to przynosić efekty – zaaferowanie czytaną lekturą i chęć dowiedzenia się, jak dalej potoczy się ta historia. Za to kiedy autor już odrzuci powściągliwość, bywa, że przesadza (głównie ze scenami erotycznymi osób drugorzędnych i zdaniami o wypiętych/opiętych pośladkach).
To, w czym Głuchowski jest najlepszy, jest intryga jak żywo przypominająca największe skandale i afery polityczne ostatnich lat, nie tylko zresztą polskie (chociaż obficie polskim sosem podlane). Oraz oddanie towarzyszącego im medialnego szumu znanego przeciętnemu czytelnikowi gazet i widzowi telewizyjnych serwisów informacyjnych. Główną osią akcji książki jest zamach w ośrodku Omega, w którym ginie minister i jednocześnie prezes planującej liberalne zmiany partii oraz sproszeni na konferencje goście, sędziowie i prokuratorzy z różnych stron Polski. I tu znać dziennikarskie doświadczenie Głuchowskiego – stąd jego umiejętność przekazania atmosfery nieodłącznej relacjom przekazywanym na gorąco, zwoływanych naprędce konferencji prasowych, przewidywalność zachowań i wypowiedzi polityków oraz reakcji pomiędzy ugrupowaniami politycznymi, a także narastające poczucie zagrożenia. „Lód nad głową” to opowieść o wielkiej manipulacji faktami, zakulisowych działaniach, które wprowadzają w dezorientację całe państwo i jego funkcjonariuszy, o trzymaniu wpływowych ludzi w kieszeniach i wojnach gospodarczych prowadzonych w utajeniu, nielegalnymi środkami. Prawdopodobieństwo przebiegu takiego scenariusza wydarzeń jest tym, co dosłownie wbija w fotel. Miłośnicy teorii spiskowych będą zachwyceni. A ci, którzy dotąd starali się zachować zdrowy rozsądek wobec różnych „doniesień”, mogą stracić zaufanie do najbardziej logicznych i racjonalnych newsów. Głuchowski wrzuca do worka gaz łupkowy, protesty ekologów, nietykalnych celebrytów, polityczny bełkot, prymitywny nacjonalizm i akty terroru, a wyciąga z niego bardzo przekonujący thriller polityczny, w którym napięcie nie odpuszcza aż do końca. Intymne relacje bohaterów oraz sceny pościgów traktuję jako dodatek mający go uatrakcyjnić, nadać mu ludzką twarz oraz to niesamowite tempo typowe dla powieści sensacyjnych. I chociaż uważam, że proporcje między tłem powieści a życie prywatnym bohaterów bywają zachwiane, to jest to książka, po którą warto sięgnąć.

Piotr Głuchowski to reporter, laureat nagrody Grand Press za reportaż o władcach Korei Północnej. „Lód nad głową” to jego druga - po wydanej w 2012 powieści „Umarli tańczą” - książka z redaktorem Robertem Pruskim w roli głównej.

wtorek, 10 września 2013

Grégoire Delacourt, Lista moich zachcianek




Grégoire Delacourt, Lista moich zachcianek, tłum. Krzysztof Umiński, wyd. Drzewo Babel, cena ok. 36 zł

Delacourt najpierw powalił mnie na kolana swoim „Pisarzem rodzinnym”, teraz zaczarował „Listą moich zachcianek”. Pierwsza strona i już znajduję to, co tak podoba się mi u tego francuskiego pisarza, autora nie tylko książek, ale i reklam. Delacourtowi wystarcza kilka zdań, by stworzyć określony nastrój, wywołać pewne skojarzenia, naszkicować sugestywny obraz sytuacji. To jego cecha charakterystyczna, niepowtarzalny delacourtowski styl. Ale treść „Listy moich zachcianek” nie przypomina poza tym debiutu autora, który tym razem snuje bez patosu historię o niedoskonałościach miłości oraz o strachu przed jej utratą. Bohaterką Delacourta jest kobieta w średnim wieku, właścicielka pasmanterii, która wydaje się nie oczekiwać od życia więcej ponadto, co już dał jej los. Ten ostatni, jak wiemy, bywa przewrotny, dlatego obdarzył Jocelyne darem pożądanym przez wielu – sporą wygraną na loterii. Lecz Jo nie zachowuje się tak, jakbyśmy się spodziewali. Zamiast wydawać pieniądze, Jo woli je schować w szafie. Zamiast przeliczać banknoty, pielęgnuje swoje dobre i złe wspomnienia, bada ich kształt i ciężar tak, jak guziki w swoim sklepie. Nie wyrzuca żadnego. Każdy ma dla niej swoją swoją wagę i niepowtarzalny wygląd, być może nieistotny dla innych. Ale nie dla Jo, która nie ma wielkich aspiracji, ceni swoje małe szczęście, bo wie, że przychodzą chwile, w których nie mamy na nic wpływu i ziemia usuwa nam się spod nóg. Dlatego usilnie próbuje zachować swoje status quo, żyje jakby nic się nie stało, może tylko częściej pozwala sobie na bujanie w obłokach, spędzając czas na wyobrażaniu sobie, na co mogłaby wydać pieniądze. Przy tym rozróżnia wyraźnie potrzeby od zachcianek. „W domu czytam jeszcze raz listę moich potrzeb i uzmysławiam sobie, że prawdziwe bogactwo polegałoby na tym, by za jednym zamachem kupić wszystko, co na niej figuruje, (…). Potem wrócić do domu ze wszystkimi zakupami, zniszczyć listę i powiedzieć sobie: gotowe, nie mam więcej potrzeb. Odtąd mam już tylko zachcianki. (…) Ale tak nie dzieje się nigdy. Bo te potrzeby są naszymi małymi, powszednimi marzeniami. Właśnie te drobne sprawunki przenoszą nas w stronę jutra, pojutrza, w przyszłość; te błahostki, które kupimy w przyszłym tygodniu i które pozwalają nam sądzić, ze za tydzień ciągle będziemy żyć.”
Jocelyne nie jest heroiną obdarzoną niezwykłymi umiejętnościami. Jej życie - pewnie i tak lepsze niż wielu innych kobiet - nie wywołuje zazdrości (chociaż ja bym chciała mieć tyle wejść na stronę bloga co ona ;) ). Może nawet odpychać przeciętnością. Ale budzi przede wszystkim ciepłe odczucia, bo za dobrze przypomina nasze działania, by nie zwracać na siebie uwagi sił wyższych i niekoniecznie życzliwych. Nasz strach przed życiową zmianą, której możemy nie sprostać. I w końcu - szukanie bezpieczeństwa w codziennie powtarzanych, najzwyklejszych czynnościach. Jocelyne nie zawsze bierze dla siebie to, co najlepsze, gdy podejrzewa, że miałoby to negatywny wpływ na jej najbliższych. Schowanie wygranej świadczy, że brak jej pewności, jak oni postąpiliby na jej miejscu. Jednak mimo środków ostrożności, na Jocelyne spada dotkliwy cios. Jego przyczyną są pieniądze, które – co za ironia! - pomogą rozpocząć właścicielce pasmanterii nowy rozdział życia. Delacourt zostawia swoją bohaterkę na początku tej nowej drogi, nie wiemy, jak dalej potoczą się jej losy. Mam jednak nadzieję, że znajdzie ukojenie.


czwartek, 5 września 2013

Caroline Lawrence, Tajemnice Dzikiego Zachodu. Sprawa trzech desperado




Caroline Lawrence, Tajemnice Dzikiego Zachodu. Sprawa trzech desperado, tłum. Maciejka Mazan, wyd. Egmont

Czytając „Sprawę trzech desperado” żałowałam, że moje dziecko już na tyle duże, że samo czyta sobie książki. Wiem, że obydwoje mielibyśmy duży ubaw podczas wspólnej lektury, a mój umysł nie wyłączałby się podczas niej automatycznie, co czasami zdarzało się w przeszłości, gdy czytana przeze mnie na głos powieść sprawiała frajdę tylko dziecku. Przede wszystkim dawno już nie miałam do czynienia z historią, która rozgrywa się na Dzikim Zachodzie. Caroline Lawrence nie traci czasu na długie opisy, ale w trakcie akcji wprowadza czytelników w specyfikę tego miejsca. W jej książce występują groźni rozbójnicy, między miastami – które potrafią powstać w ciągu kilku dni - kursują dyliżansy, a konnych kurierów dopiero niedawno wyparł najnowszy wynalazek – telegraf. Indianie napadają podróżnych, a większość kobiet to tzw. upadłe anioły, które próbują wyciągnąć pieniądze od górników pracujących w kopalniach złota i srebra. Niestety, inny kolor skóry niż biały zazwyczaj nie budzi szacunku, ale autorka przedstawia to w taki sposób, że takie postępowanie budzi niechęć i zdziwienie. Zwłaszcza że jej bohater/bohaterka, dwunastoletnie dziecko imieniem Pinky, jest półkrwi Indianinem/Indianką i dobrze wspomina swoją indiańską mamę. Tak, jak i przybranych rodziców – uczciwych, kochających i religijnych (ale nie świętoszkowatych). Tych Pinky traci za sprawą bandytów, którzy chcą przejąć jego/jej indiański woreczek na leki. Zawartość tego woreczka i tajemnica związana z pochodzeniem prowadzą Pinky do dużego górniczego miasta, a następnie do kopalnianego szybu, w którym rozpoczyna się akcja książki. Po drodze Pinky spotyka wiele barwnych postaci, z których mało która jest jednoznacznie zła. Przy tym, kryjąc się przed bandziorami, Pinky często się przebiera, a my w pewnym momencie uświadamiamy sobie, że nie wiemy, czy Pinky to chłopak czy dziewczynka. Autorka bardzo sprytnie wykorzystuje ten fakt, a ja - zanim jeszcze doszłam do momentu, w którym wszystko staje się jasne - próbowałam ją przyłapać na najmniejszej choćby sugestii dotyczącej płci bohaterki/bohatera. Nie udało mi się.
Sprawa trzech desperado” to pierwszorzędna powieść przygodowa dla dzieciaków, oferująca niespodziewane zwroty akcji i pozytywne przesłanie, że chociaż na świecie zdarzają się niekiedy okrutne rzeczy, a ludzie nie zawsze stają na wysokości zadania, można wyjść cało z opresji. Nawet gdy ma się tylko 12 lat, a do tego problem z rozpoznawaniem emocji u innych osób. Z tym ostatnim Pinky również sobie poradzi. A my trzymamy za niego/nią kciuki do ostatniej strony!

PS. Swojemu dziecku już oczywiście podrzuciłam :)

wtorek, 3 września 2013

Dionisios Sturis, Grecja. Gorzkie pomarańcze



Dionisios Sturis, Grecja. Gorzkie pomarańcze, seria: Terra incognita, wyd. W.A.B.

Po lekturze „Gorzkich pomarańczy” naszła mnie myśl, że do tej pory więcej wiedziałam o współczesnych Chinach niż o Grecji. A przecież Grecja nie leży na drugim końcu świata, co jeszcze usprawiedliwiałoby brak podstawowej wiedzy na jej temat. Nie tej zorientowanej na to, co działo się tam ponad dwa tysiące lat temu, ale w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci. „Gorzkie pomarańcze” pozwalają nam na odkrywanie tej właśnie najmniej znanej, nowożytnej Grecji. I to w wielu odsłonach. Wbrew oczekiwaniu nie odpowiedzą na wszystkie pytania dotyczące finansowego bankructwa Grecji. I tylko wspomną o tureckim panowaniu na Bałkanach. Za to otworzą oczy na wiele innych, mało znanych faktów. Także tych, które wyjaśnią, jak to się stało, że greccy komuniści i ich rodziny musieli szukać po wojnie schronienia w obcej dla nich Polsce. Gdyby nie to, Dionisios Sturis - dziennikarz urodzony w Salonikach, a wychowany w Polsce - nie szukałby greckiej części swojej tożsamości i pewnie nie podjąłby się przybliżenia jej polskiemu czytelnikowi.
Używając obrazowego porównania, ta książka przypomina mi półmisek pełen smakołyków o najróżniejszej barwie, aromacie i smaku. Niekiedy zwodniczych jak te tytułowe pomarańcze, które kuszą w Grecji przyjezdnych, oferując im pod pachnącą skórką gorycz, która kłóci się z ich wyglądem. Bo nie ma krajów szczęśliwych, które nie miałyby mroczniej zapisanych kart historii pełnych spraw bolesnych, wstydliwych i dwuznacznych. W Grecji były nimi powojenne rozpęknięcie kraju, potem przewrót i rządy wojskowych, a obecnie – masowe depresje i samobójstwa wywołane niepewnością jutra oraz wysoka śmiertelność emigrantów nielegalnie przekraczających granicę. Ale Grecja to także nieulękła Melina Mercouri, aktorka, która otwarcie sprzeciwiała się juncie, nawet za cenę utraty greckiego obywatelstwa. Oraz druga ojczyzna polskiego zesłańca, Zygmunta Mineyki, którego los związał rodzinnymi więzami z Andreasem i Jorgosem Papandreou, premierami Grecji (w różnych latach). To wyspa Ikaria, której mieszkańcy cieszą się długim i zdrowym życiem. Oraz kefi – typowo grecka umiejętność zatracania się w zabawie.
Różnorodność „Gorzkich pomarańczy” sugeruje, że można po nią sięgać w dowolnej kolejności. Ale szczerze tego odradzam. Dionisios Sturis nie taki miał pomysł na książkę, chociaż porusza w niej tematy o ogromnej rozpiętości. Sprawy osobiste pojawiają się w jego książce na przemian to z faktami historycznymi, to z elementami reportażu. Rodzinne historie niespodziewanie potrafią zyskać szersze tło. Potem ustępują osobistym doświadczeniom autora, który w międzyczasie relacjonuje kolejne zamieszki w Atenach i rozmawia z uczestnikami strajku głodowego. Taka formuła spodobała mi się ogromnie, chociaż nie będę ukrywać – po „Gorzkich pomarańczach” pozostał mi lekki niedosyt. Ma on jednak tę zaletę, że odtąd specjalnie wyszukuję najnowsze doniesienia prasowe na temat Grecji, konfrontuję je z wiedzą wyniesioną z „Gorzkich pomarańczy” i dzięki nim odbieram je w bardziej świadomy sposób, który nie ma nic wspólnego z biało-czarnym widzeniem świata. Zresztą uważam, że rozbudzanie ciekawości jest jednym z najważniejszych skutków ubocznych czytania. I to się Sturisowi udało. Niemniej oczekuję, że dopisze ciąg dalszy. Przeczytam go z przyjemnością!