Grégoire
Delacourt, Lista moich zachcianek, tłum. Krzysztof Umiński, wyd.
Drzewo Babel, cena ok. 36 zł
Delacourt najpierw powalił
mnie na kolana swoim „Pisarzem rodzinnym”, teraz zaczarował
„Listą moich zachcianek”. Pierwsza strona i już znajduję to,
co tak podoba się mi u tego francuskiego pisarza, autora nie tylko
książek, ale i reklam. Delacourtowi wystarcza kilka zdań, by
stworzyć określony nastrój, wywołać pewne skojarzenia,
naszkicować sugestywny obraz sytuacji. To jego cecha
charakterystyczna, niepowtarzalny delacourtowski styl. Ale treść
„Listy moich zachcianek” nie przypomina poza tym debiutu autora,
który tym razem snuje bez patosu historię o niedoskonałościach
miłości oraz o strachu przed jej utratą. Bohaterką Delacourta
jest kobieta w średnim wieku, właścicielka pasmanterii, która
wydaje się nie oczekiwać od życia więcej ponadto, co już dał
jej los. Ten ostatni, jak wiemy, bywa przewrotny, dlatego obdarzył
Jocelyne darem pożądanym przez wielu – sporą wygraną na
loterii. Lecz Jo nie zachowuje się tak, jakbyśmy się spodziewali.
Zamiast wydawać pieniądze, Jo woli je schować w szafie. Zamiast
przeliczać banknoty, pielęgnuje swoje dobre i złe wspomnienia,
bada ich kształt i ciężar tak, jak guziki w swoim sklepie. Nie
wyrzuca żadnego. Każdy ma dla niej swoją swoją wagę i
niepowtarzalny wygląd, być może nieistotny dla innych. Ale nie dla
Jo, która nie ma wielkich aspiracji, ceni swoje małe szczęście,
bo wie, że przychodzą chwile, w których nie mamy na nic wpływu i
ziemia usuwa nam się spod nóg. Dlatego usilnie próbuje zachować
swoje status quo, żyje jakby nic się nie stało, może tylko
częściej pozwala sobie na bujanie w obłokach, spędzając czas na
wyobrażaniu sobie, na co mogłaby wydać pieniądze. Przy tym
rozróżnia wyraźnie potrzeby od zachcianek. „W domu czytam
jeszcze raz listę moich potrzeb i uzmysławiam sobie, że prawdziwe
bogactwo polegałoby na tym, by za jednym zamachem kupić wszystko,
co na niej figuruje, (…). Potem wrócić do domu ze wszystkimi
zakupami, zniszczyć listę i powiedzieć sobie: gotowe, nie mam
więcej potrzeb. Odtąd mam już tylko zachcianki. (…) Ale tak nie
dzieje się nigdy. Bo te potrzeby są naszymi małymi, powszednimi
marzeniami. Właśnie te drobne sprawunki przenoszą nas w stronę
jutra, pojutrza, w przyszłość; te błahostki, które kupimy w
przyszłym tygodniu i które pozwalają nam sądzić, ze za tydzień
ciągle będziemy żyć.”
Jocelyne nie jest heroiną
obdarzoną niezwykłymi umiejętnościami. Jej życie - pewnie i tak
lepsze niż wielu innych kobiet - nie wywołuje zazdrości (chociaż ja
bym chciała mieć tyle wejść na stronę bloga co ona ;) ). Może
nawet odpychać przeciętnością. Ale budzi przede wszystkim ciepłe
odczucia, bo za dobrze przypomina nasze działania, by nie zwracać
na siebie uwagi sił wyższych i niekoniecznie życzliwych. Nasz
strach przed życiową zmianą, której możemy nie sprostać. I w
końcu - szukanie bezpieczeństwa w codziennie powtarzanych,
najzwyklejszych czynnościach. Jocelyne nie zawsze bierze dla siebie
to, co najlepsze, gdy podejrzewa, że miałoby to negatywny wpływ na
jej najbliższych. Schowanie wygranej świadczy, że brak jej
pewności, jak oni postąpiliby na jej miejscu. Jednak mimo środków
ostrożności, na Jocelyne spada dotkliwy cios. Jego przyczyną są
pieniądze, które – co za ironia! - pomogą rozpocząć
właścicielce pasmanterii nowy rozdział życia. Delacourt zostawia
swoją bohaterkę na początku tej nowej drogi, nie wiemy, jak dalej
potoczą się jej losy. Mam jednak nadzieję, że znajdzie ukojenie.
Ho,ho,ho - jak często słyszymy plany tych, którzy wiedzą co zrobią ze swoim życiem, kiedy tylko trafią w szczęśliwy los. W oczekiwaniu na tenże nie zauważają swojego, upływającego życia.
OdpowiedzUsuńPomysł fabuły b. mi się podoba, trzeba zajrzeć.
Nie wiem, czy postąpiłabym jak bohaterka. To dziwne czytać książkę o kimś, kto tak mało przypomina nas samych. I rozumieć go/ją! Debiut Delacourta podobał mi się bardziej, ale to o "Liście moich zachcianek" zazwyczaj myślę...
Usuń