wtorek, 10 maja 2016

Maja Lunde, Historia pszczół. Powieść



Maja Lunde, Historia pszczół. Powieść, tłum. Anna Marciniakówna, wyd. Wydawnictwo Literackie

Maja Lunde snuje niepokojącą wizję spustoszonego świata, w którym ludzie są zmuszeni zastępować pszczoły. Chociaż ich życie wypełnia ciężka praca, nie są tak skuteczni jak owady. Ich dzieci nie znają smaku mięsa i wielu warzyw, o bawełnianych ubraniach mogą tylko pomarzyć, a edukację kończą po ledwie kilku latach, by wesprzeć społeczeństwo w walce o byt. To przygnębiający obraz, który łatwo może stać się naszą przyszłością. W nim właśnie widzę siłę tej powieści, uhonorowanej w 2015 roku Bokhandlerprisen, Norweską Nagrodą Księgarzy. Gdy doniesienia o masowym wymieraniu pszczelich rodzin nie są w stanie przebić się przez natłok informacji i wywołać bardziej zdecydowanych kroków, być może więcej zdziała moc wyobraźni i słowa pisanego. Taką przynajmniej mam nadzieję.

Przyszłość nie jest jedynym planem czasowym „Historii pszczół”. Na tę historię składają się trzy wątki, z których jeden rozgrywa się w dziewiętnastowiecznej Anglii, drugi współcześnie w Stanach Zjednoczonych i trzeci, ten wypełniony beznadzieją, w Chinach za ledwie kilkadziesiąt lat. Być może Maja Lunde wybrała ten ostatni kraj nieprzypadkowo. Bowiem w Syczuanie już teraz ludzie ręcznie zapylają grusze, by wydały owoce. Pszczół nie ma w tym regionie od połowy lat 80. (!).

O ile powiązania między dwoma pierwszymi wątkami szybko przestały być dla mnie zagadką, o tyle ich związek z trzecim okazał się dla mnie sporą niespodzianką. Tym bardziej, że proza Mai Lunde nie należy do powieści, w których pomysły na budowanie fabuły pozostają nieodgadnione aż do końca. Maja Lunde stara się przyciągnąć uwagę czytelników, dozować napięcie i zachować tajemniczość – to fakt, ale jednocześnie zostawia zbyt wiele tropów, by bardziej uważny z nich nie domyślił się tego i owego jeszcze przed rozstrzygnięciem akcji. Ma na to wpływ i warsztat pisarki, jak też tematyka, której się podejmuje. Oraz, niezamierzenie pewnie, strategia wydawcy, który ciut za dużo ujawnia na okładce książki w stosunku do jednego z bohaterów.

Na pewno „Historia pszczół” jest książką wartą przeczytania ze względu na swą wymowę i zawarte w niej ostrzeżenie. Z czysto literackiego punktu widzenia mogłaby być mniej przewidywalna. Szkoda też, że w tak pięknie i porządnie wydanej pozycji zabrakło przypisu odnośnie osoby Johanna Dzierzona, czyli Jana Dzierżonia, który nie był ani pastorem, ani tym bardziej postacią fikcyjną, co może nie być takie oczywiste dla każdego, kto sięgnie po „Historię pszczół”.

Byłoby niesprawiedliwością nie wspomnieć o czymś, co obok pszczelej kwestii jest równie istotne dla tej powieści. To dzieci. Cokolwiek czynią bohaterowie „Historii pszczół”, robią to dla swoich dzieci. A przynajmniej próbują. One są ich siłą napędową, dla nich stają do walki, bez względu na to, czy chodzi o ujarzmienie pszczół, pełną miłości opiekę nad nimi, czy naśladowanie wymarłych owadów przy pomocy koszyczków z pyłkiem i miotełek z kurzych piórek. Spodobała mi się ta optymistyczna wymowa o nieustępliwości życia, o nadziei, która trwa, póki mamy komu ją przekazać. I to mimo wielu dylematów, a nawet rozczarowań, które boleśnie dotykają bohaterów „Historii pszczół”.