Maja Lunde, Historia pszczół.
Powieść, tłum. Anna Marciniakówna, wyd. Wydawnictwo Literackie
Maja Lunde snuje niepokojącą wizję
spustoszonego świata, w którym ludzie są zmuszeni zastępować
pszczoły. Chociaż ich życie wypełnia ciężka praca, nie są tak
skuteczni jak owady. Ich dzieci nie znają smaku mięsa i wielu
warzyw, o bawełnianych ubraniach mogą tylko pomarzyć, a edukację
kończą po ledwie kilku latach, by wesprzeć społeczeństwo w walce
o byt. To przygnębiający obraz, który łatwo może stać się
naszą przyszłością. W nim właśnie widzę siłę tej powieści,
uhonorowanej w 2015 roku Bokhandlerprisen, Norweską Nagrodą
Księgarzy. Gdy doniesienia o masowym wymieraniu pszczelich rodzin
nie są w stanie przebić się przez natłok informacji i wywołać
bardziej zdecydowanych kroków, być może więcej zdziała moc
wyobraźni i słowa pisanego. Taką przynajmniej mam nadzieję.
Przyszłość nie jest jedynym planem
czasowym „Historii pszczół”. Na tę historię składają się
trzy wątki, z których jeden rozgrywa się w dziewiętnastowiecznej
Anglii, drugi współcześnie w Stanach Zjednoczonych i trzeci, ten
wypełniony beznadzieją, w Chinach za ledwie kilkadziesiąt lat. Być
może Maja Lunde wybrała ten ostatni kraj nieprzypadkowo. Bowiem w
Syczuanie już teraz ludzie ręcznie zapylają grusze, by wydały
owoce. Pszczół nie ma w tym regionie od połowy lat 80. (!).
O ile powiązania między dwoma
pierwszymi wątkami szybko przestały być dla mnie zagadką, o tyle
ich związek z trzecim okazał się dla mnie sporą niespodzianką.
Tym bardziej, że proza Mai Lunde nie należy do powieści, w których
pomysły na budowanie fabuły pozostają nieodgadnione aż do końca.
Maja Lunde stara się przyciągnąć uwagę czytelników, dozować
napięcie i zachować tajemniczość – to fakt, ale jednocześnie
zostawia zbyt wiele tropów, by bardziej uważny z nich nie domyślił
się tego i owego jeszcze przed rozstrzygnięciem akcji. Ma na to
wpływ i warsztat pisarki, jak też tematyka, której się podejmuje.
Oraz, niezamierzenie pewnie, strategia wydawcy, który ciut za dużo
ujawnia na okładce książki w stosunku do jednego z bohaterów.
Na pewno „Historia pszczół” jest
książką wartą przeczytania ze względu na swą wymowę i zawarte
w niej ostrzeżenie. Z czysto literackiego punktu widzenia mogłaby
być mniej przewidywalna. Szkoda też, że w tak pięknie i porządnie
wydanej pozycji zabrakło przypisu odnośnie osoby Johanna Dzierzona,
czyli Jana Dzierżonia, który nie był ani pastorem, ani tym
bardziej postacią fikcyjną, co może nie być takie oczywiste dla
każdego, kto sięgnie po „Historię pszczół”.
Byłoby niesprawiedliwością nie
wspomnieć o czymś, co obok pszczelej kwestii jest równie istotne
dla tej powieści. To dzieci. Cokolwiek czynią bohaterowie „Historii
pszczół”, robią to dla swoich dzieci. A przynajmniej próbują.
One są ich siłą napędową, dla nich stają do walki, bez względu
na to, czy chodzi o ujarzmienie pszczół, pełną miłości opiekę
nad nimi, czy naśladowanie wymarłych owadów przy pomocy koszyczków
z pyłkiem i miotełek z kurzych piórek. Spodobała mi się ta
optymistyczna wymowa o nieustępliwości życia, o nadziei, która trwa,
póki mamy komu ją przekazać. I to mimo wielu dylematów, a nawet
rozczarowań, które boleśnie dotykają bohaterów „Historii
pszczół”.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz