poniedziałek, 30 lipca 2012

Konkurs! Do wygrania "Zbieracz Burz" Mai Lidii Kossakowskiej!



Maja Lidia Kossakowska - laureatka Nagrody im. Janusza A. Zajdla 2006, Srebrnego Globu, Złotego Kota i Śląkfy. Autorka fantastyki, szczególnie angelologicznej. Do tego nurtu należy właśnie m.in. dwutomowa powieść "Zbieracz Burz" - do wygrania w tym KONKURSIE! - oraz wznowione wydanie "Siewcy Wiatru", które ukazało się nakładem Fabryki Słów po raz kolejny w czerwcu.
Egzemplarze konkursowe są nieczytane.

Pytanie konkursowe: Które wydanie "Siewcy Wiatru" ukazało się w tym roku w czerwcu?

Odpowiedzi szukaj na stronie Fabryki Słów www.fabrykaslow.com.pl

Warunki uczestnictwa:
- jeśli jeszcze nie jesteś obserwatorem witryny Łowisko książek, przyłącz się do niej (w prawym górnym rogu)
- bycie obserwatorem nie wiąże się z żadnymi kosztami lub innymi zobowiązaniami
- zamieść odpowiedź w komentarzach
- jeśli jest to niemożliwe, rozwiązanie prześlij (jako członek witryny) pod adresem jurczyk.anna@gmail.com
- masz czas do 1 sierpnia (środa) do północy
- powodzenia!

niedziela, 29 lipca 2012

Szybki oddech nowoczesności



David Louis Edelman, Infoszok, tom I trylogii „Skok 225”, wyd. Fabryka Słów

„Infoszok” to rzeczywistość dynamiczna, nowocześniejsza niż byśmy mogli zakładać w najbardziej futurystycznych fantazjach. Pod tym względem Edelman wyprzedził nas o tysiąclecia, a jego wizja przyszłości jest oryginalna i przemyślana w najdrobniejszych szczegółach. Dlatego znajdujemy w niej specyficzny system władzy, nowe religie i powiązaną z nimi działalności ich wyznawców, zupełnie inną strukturę społeczną i ekonomiczną oraz rynek zaspakajający nieznane wcześniej potrzeby. Oczywiście nie brak tu i wzmianek o tych, którym nie odpowiada rozmach technologiczny i niespokojne tempo życia, ale akurat w tym tomie nie dowiemy się o nich zbyt wiele.

Dla bohaterów „Infoszoku” nasz 20. i 21. wiek to czasy ginące w pomroce dziejów (coś jak dla nas epoka kamienia łupanego), bo dla nich historia na dobre zaczęła się od buntu myślących maszyn, upadku nauki i jej odrodzeniu w osobie Sheldona Suriny. Od tej pory ludzkość wkracza na nową, nanotechnologiczną drogę, która pozwala zapanować jej nad ograniczeniami ciała i kłopotliwością fizjologii. Ludzki organizm został naszpikowany mikrorobocikami, które - sterowane specjalnymi programami - kierują metabolizmem, uspokajają bicie serca, przynoszą ulgę astmatykom i innym przewlekle chorym, obniżają lub podwyższają ciśnienie, a nawet... pomagają przybrać pokerową minę lub zmienić kolor oczu. Miliardy ludzi nie wyobrażają sobie życia bez takich udogodnień. Dlatego inżynierowie zajmujący się bio/logiką i i zatrudniające ich firmy prześcigają się w wypuszczaniu na rynek ulepszonego oprogramowania dla ludzkiego ciała.

„Infoszok” opowiada właśnie o specjaliście i biznesmenie z branży bio/logicznej. Natch to człowiek utalentowany i ambitny, który musi się dostosowywać do obowiązujących wymogów, wizjoner, który nie boi się ryzyka. Mimo to musi po drodze przełknąć niejedną gorzką pigułkę, zanim uda mu się wypromować swoją firmę i produkty. To zresztą sprawia, że główny bohater jest tak wielowymiarowy i przekonujący jak żywa postać. Kibicujemy jego poczynaniom, mając jednocześnie świadomość jego wad i kontrowersyjnych etycznie decyzji. Akcja powieści biegnie dwutorowo. Poza aktualnymi wyzwaniami stojącymi przed Natchem, poznajemy wcześniejsze losy jego samego i jego matki. Dzięki temu świat przyszłości i jego specyfika, choć tak złożone, szybko przestają być dla nas obce. Ba! Wręcz wydają się oczywistą konsekwencją postępu!

„Infoszok” pulsuje nowoczesnością i zaawansowaniem cywilizacyjnym. To ich rytm niesie nas przez całą powieść, nie przestając zadziwiać rozmachem i pomysłowością. Jednak książka ta nie jest tylko pochwałą ludzkiego umysłu. Gdyby ściągnąć z niej przyszłościowy sztafaż, okazałoby się, że zbyt dobrze są nam znane obłuda i instrumentalizm, wyścig szczurów, prawo silniejszego (i bogatszego) oraz marketing, który daje nam pozorny wybór zakupu określonych produktów i usług, a także szczególnie silne powiązania ekonomii i polityki. Niemniej wizja przyszłości Edelmana fascynuje, bo jej propozycja nie przypomina żadnej innej, występującej dotychczas w literaturze science-fiction. Dla mnie ciekawym zabiegiem jest wykorzystanie w tekście trójwymiarowych kodów kreskowych. Ich skanowanie i odczytywanie zapisanych w nich informacji to dodatkowa frajda.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów.

czwartek, 26 lipca 2012

"Pas Deltory" - świetny wstęp do Tolkiena



Emily Rodda, Puszcze Milczenia i Jezioro Łez, to. 1 i 2 cyklu „Pas Deltory”, wyd. Egmont

Jesteśmy, moje dziecko i ja, po lekturze dwóch pierwszych tomów cyklu „Pas Deltory”. I wiem już, że młodzież nie popuści, dopóki nie pozna tej całej, zawartej w ośmiu tomach historii. Jej fenomen zasadza się na prostym pomyśle, do ogarnięcia przez młodszego czytelnika, ale podanego w sposób daleki od naiwności. Pojawiają się w niej częste zwroty akcji, niespodzianki losu, niebezpieczeństwa oraz zadania, które wymagają nie tylko siły fizycznej, ale przede wszystkim sprytu i inteligencji. Ta opowieść przypomina pod tym względem baśnie, w których skarb czy rękę królewny zdobywa nie ten, kto jest bogaty, posiada rycerski rynsztunek i pięknego rumaka, ale ten, kto ma giętki umysł.

Takich bohaterów w „Pasie Deltory” jest kilku. Razem tworzą jedną drużynę, której głównym celem jest odnalezienie wszystkich klejnotów zdobiących pewien magiczny pas. Tę ozdobę własnoręcznie wykonał pewien kowal, pierwszy król Deltory, po to, by chroniła ona jego, jego potomków oraz całe królestwo przed Władcą Mroku. Minęło kilka wieków zanim pas został podstępnie zniszczony, a obdarzone mocą szlachetne kamienie ukryte w najbardziej tajemniczych i groźnych miejscach królestwa. Na ich poszukiwania wyruszają nastoletni Lief i mający chronić go Barda, jedyny dorosły biorący udział w wyprawie. W tomie „Puszcze Milczenia” dołącza do nich jeszcze osierocona Jasmine z krukiem Kree i małym stworzonkiem Filim. A w „Jeziorze Łez” - uratowany przez trójkę przyjaciół Manus, członek plemienia Raladów.

Język powieści jest mało skomplikowany, a opisy nie przesłaniają jej bardzo przygodowej fabuły. Emily Rodda (pod tym pseudonimem kryje się Australijka Jennifer Rowe) postawiła nacisk na to, by w tej historii dużo się działo. Przeszkody, na jakie natykają się jej bohaterowie, są za każdym razem inne i wymagają różnych rozwiązań, by wyjść cało z matni. Lief, Barda i Jasmine mają do czynienia z łamigłówkami, zagadkami, pismem obrazkowym, strażnikami ważnych przejść, potworami kryjącymi się za iluzją i tymi, które atakują znienacka i bez użycia kamuflażu, oraz z miejscami i przedmiotami pełnymi magii, nie zawsze tej dobrej. Autorka tak skonstruowała poszczególne rozdziały, że na ich końcu akcja ulega zawieszeniu, a poszukiwacze klejnotów stają przed nowym wyzwaniem lub poznają fakty stawiające sukces wyprawy pod znakiem zapytania. Ten zabieg okazuje się niezwykle skuteczny w podsycaniu ciekawości tym, co zdarzy dalej.

Innym walorem cyklu „Pas Deltory” są relacje pomiędzy jego bohaterami. Na początku nieufni wobec siebie, szybko rozumieją, że powodzenie misji i osobiste bezpieczeństwo zależą od współdziałania. Kiedy mijają pierwsze animozje pomiędzy dorosłym Bardą a nastolatkiem Liefem, a Jasmine dowodzi swojej lojalności, drużyna zaczyna darzyć się przyjaźnią i wzajemną troską. Nikt nikogo nie zostawia na pastwę losu, nie oszukuje przy podziale skąpych racji żywnościowych. Wszyscy tak samo dzielą trudy i znoje wędrówki.

Seria „Pas Deltory”, sądząc po tomie pierwszym i drugim, jest pełną przygód historią z pozytywnym przesłaniem. Świat, o którym opowiada, został przedstawiony w uproszczony sposób, ale takie wartości - jak przyjaźń, uczciwość, oddanie szlachetnej sprawie, współpraca i odwaga - zostały mocno w niej zaakcentowane. Z tych powodów świetnie nadaje się dla młodszych czytelników. Na pewno będzie to dla nich wspaniała rozgrzewka przed sięgnięciem po „Władcę Pierścieni” Tolkiena!

Za pierwsze dwa tomy dziękuję wydawnictwu Egmont.

piątek, 20 lipca 2012

Kieliszek grappy z komisarzem Brunettim



Donna Leon, Ukryte piękno, wyd. Noir sur Blanc

Z wielką przyjemnością czytam jej książki od około piętnastu lat. Chociaż Donna Leon jest Amerykanką, jej kryminały są bardzo włoskie. Napisane tak, jakby ich autorka od zawsze mieszkała w Wenecji, gdzie rozgrywa się ich akcja. Tak naprawdę osiadła ona w tym mieście dopiero w latach 80. Jeśli można autora sądzić po dziele, Wenecja stała się dla Donny Leon prawdziwym domem. Zdradza to wiele szczegółów, które nie dotyczą jednak atrakcji dla turystów. Dla nich plac przy jakimkolwiek weneckim kościele jest pretekstem do zrobienia fotografii, a nie do wspomnień o tym, jak dobrze się tu grało w nogę w dzieciństwie, gdy w sklepie obok zamiast suwenirów sprzedawano jeszcze aromatyczne sery. Bohaterowie Donny Leon są wiarygodni, bo w psychologiczny obraz ich sylwetek jest wpisana ciągłość najbliższego świata, jego przeszłość, zmiany obyczajowe i wyzwania współczesności. W książkach tej najbardziej weneckiej z Amerykanek nie brak zbrodni i ludzkich tragedii. O wiele posępniejsze jest to, co za nimi stoi – niewydolność włoskiego państwa, postępująca korupcja, oddanie w ręce mafii kluczowych dla życia i zdrowia obszarów, a co najgorsze, jej całkowita bezkarność.

Tak jest również w „Ukrytym pięknie”, które jest jeszcze spokojniejsze niż inne części opowiadające o komisarzu Guido Brunettim, jego oddanych pomocnikach (zwłaszcza nieocenionej signiorinie Elettrze), nieudolnym szefie oraz o rodzinie, z którą rozmowy upływają mu podczas smakowitych posiłków. Sensacja i szybka akcja towarzyszą w „Ukrytym pięknie” zagadnieniom bardziej typowym dla literatury obyczajowej. Od takich, które są ponadczasowe i dotykają nas na poziomie jednostki, jak nasze zamiłowanie do plotek, podejrzeń o romanse, powierzchowność oceny, niezdrową i szukającą sensacji ciekawość czyimś prywatnym życiem lub, wprost przeciwnie, niedostateczne poświęcenie uwagi osobie, którą los postawił na naszej drodze zaledwie na chwilę. Aż po problemy, które przyniosły ze sobą ostatnie dziesięciolecia – etyczność robienia interesów z Chinami, niemożliwy do opanowania nielegalny obrót śmieciami i przeterminowanymi lekami, coraz większe zanieczyszczenie środowiska i niewielka skuteczność służb publicznych, powołanych do uporania się z tym negatywnym zjawiskiem. Do tego dołączmy jeszcze przemoc wobec kobiet oraz wewnętrzne pęknięcie dzielące Włochy na rozwiniętą północ i zacofane południe.

Można by sądzić, że „Ukryte piękno” jest lekturą ciężką, ale nic bardziej mylnego. Po prostu tym różni się od typowego kryminału, że nie zapomina się jego treści po przeczytaniu ostatniej strony. Co ja osobiście uważam za plus. Powieść napisana jest z polotem, z naturalnością wprowadza kilka wątków, których dalszego rozwoju nie jesteśmy pewni. Akcja toczy się wartko, ale to, co najistotniejsze, rozgrywa się pomiędzy bohaterami na poziomie rozmowy. Może tylko nie zawsze w otoczeniu starych pałaców, w takich samych od lat barach, gdzie wszyscy się znają od pokoleń czy na pokładzie wodnego tramwaju pływającego po weneckich kanałach. W zamian Donna Leon dorzuca szczyptę luksusu – trochę włoskiego szyku i mody, splendor hrabiowskich tytułów i opis wykwintnego jedzenia.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Noir sur Blanc.

środa, 18 lipca 2012

W Afganistanie nazywano ją siostrą



Dorota Kozińska, Dobra pustynia, seria Terra incognita, wyd. W.A.B.

Czy można coś jeszcze dodać do powieści, filmów i reportaży o Afganistanie? Czy temat ten się już nie zużył, a problemy tego regionu przesłoniły inne, bardziej zapalne punkty na świecie, jak choćby Syria? W mediach o sprawie afgańskiej mówi się już właściwie tylko w kontekście wyprowadzenia stamtąd sił NATO. A mimo to Dorota Kozińska udowadnia swoją książką, że jeszcze nie wiemy wszystkiego o Afganistanie, a zwłaszcza o jego mieszkańcach. Sama przebywała wśród nich przez kilka miesięcy, ucząc jako wolontariuszka języka angielskiego afgańską młodzież. Myli się jednak ten, kto sądzi, że będzie mieć do czynienia wyłącznie z zapisem pedagogicznych zmagań w nietypowych warunkach.

„Dobra pustynia” przypomina intrygujący skomplikowanym wzorem i intensywnymi barwami patchwork. W tej niespełna 200-stronicowej książce jest chyba wszystko: czterdziestostopniowy upał, wszędobylski kurz, drzewka morwowe, ręcznie tkane dywany, Kabul jako miasto róż i tulipanów z dziecięcych wspomnień przyjaciółki autorki, parda, czyli tradycyjne rozdzielenie świata męskiego i kobiecego, wojna ze Związkiem Radzieckim i liżący rany żołnierze Aleksandra Wielkiego, zmiany klimatyczne, przez które kwitnące niegdyś afgańskie prowincje powoli pustynnieją, następujący kolejno po sobie wodzowie i królowie, fałdzista spódnica, która jednak może niedopuszczalnie odsłonić kawałek damskiej łydki, a także mali chłopcy bawiący się wśród rdzewiejących czołgów. A przede wszystkim - jeden kraj, a tak wiele narodowości i wszystkie zadawnione urazy pomiędzy nimi.

„Dobra pustynia” to także opis spotkania z Innym, do którego nie są w stanie przygotować żadne podręczniki. Potrzebna jest wrażliwość, inteligencja i cierpliwość, umiejętność powstrzymania się od szybkich osądów i oceniania świata według zasad obowiązujących tysiące kilometrów dalej. Dorocie Kozińskiej ich nie zabrakło. Autorka doceniła zaproszenie do prywatnego świata afgańskiej rodziny, a dzięki temu jej książka nie przypomina żadnej innej pozycji o Afganistanie.

Dorota Kozińska każdemu zjawisku, każdej sytuacji poświęca tak samo dużo uwagi, jak politycznym zawiłościom Afganistanu. To, co na początku wydaje się nam chaotycznością, przeskakiwaniem z tematu na temat, jest tak na prawdę próbą uchwycenia specyfiki tego państwa oraz próbą zrozumienia samych Afgańczyków. Emocjonalny, osobisty ton sąsiaduje w „Dobrej pustyni” z beznamiętnymi faktami, a sprawy o zasięgu światowym z codziennością afgańskiej prowincji. Gdzie nigdy nie wiadomo, czy pójście na lody nie skończy się niebezpiecznym naruszeniem kruchej równowagi, jakie może za sobą pociągnąć niedostosowanie się do panujących w Afganistanie obyczajów. Autorka imponuje swoją otwartością wobec kultury tak odmiennej od europejskiej, choć nie ukrywa, że niekiedy było to dla niej trudne. Szczególnie, gdy nie rozumiała, czego się od niej oczekuje. Gdy mimo starań, umykały jej różne niuanse, a zachowania niewinne w Europie na afgańskiej ziemi nabierały innego znaczenia.

Mimo to udało jej się stać członkiem wspólnoty, kimś ważnym w domu, gdzie ją goszczono i którego gospodarz, Rahmanqul, nazywał ją siostrą. To jedyna osoba, z którą Dorota Kozińska dzieli głos narratora. Ten człowiek był odpowiedzialny za bezpieczeństwo jej i innych wolontariuszy. Wrażliwy na ich potrzeby i pomocny, chociaż na afgańską modłę. Nauczyciel w kraju, którego mieszkańcy to w większości analfabeci. Zastrzelony przed własnym domem przez nieznanych sprawców. „Dobra pustynia” jest podziękowaniem dla niego i sposobem na uczczenie jego pamięci. Bardziej przejmującym niż się spodziewałam.

Za książkę dziękuję wydawnictwu W.A.B.

środa, 11 lipca 2012

Wrzenie na dalekiej północy



Åsa Larsson, Aż gniew Twój przeminie, wyd. Wydawnictwo Literackie

Jeśli wierzyć wszystkim ocenom i recenzjom, Skandynawia roi się od królowych kryminału. Także Åsie Larsson przypadło to miano i muszę przyznać, że jest moją zdecydowaną faworytą w wyścigu po literacką koronę. Podoba mi się, że każda z jej powieści ma inny ciężar gatunkowy ze względu na pomysł, na którym jest oparta. Tym, co u Larsson stałe, zawsze rozbudowane i ujęte z psychologiczną wiarygodnością oraz pisarską biegłością – to związki uczuciowe między ludźmi. Głębokie, pełne emocjonalnej siły, niepotrzebujące słów i przejmujące. Zwłaszcza pomiędzy kobietami z jednej rodziny. Córka i matka, wnuczka i babcia, a tym przypadku – młoda dziewczyna ze Sztokholmu i prababka z wioski na dalekiej północy, tam, gdzie częściej niż szwedzkie pojawiają się fińskie imiona i nazwiska. I zasypane śniegiem, na wpół wyludnione osady, pełne osamotnionych starszych ludzi. Ręcznie tkane dywaniki na podłogę chroniące przed chłodem. Wyrok śmierci, jakim jest dla tamtejszych starców złamanie nogi. Nowe słowo, które poznaję – przetaina, czyli miejsce na śniegu albo lodzie, w którym śnieg albo lód stopniał do samej ziemi, a utrzymuje się dookoła (za www.sjp.pl). Jest też zamarznięte jezioro z wrakiem samolotu uśpionym na jego dnie. I młodzi ludzie, których miłość, poczucie szczęścia i żądza przygody nie uchronią przed okrutną śmiercią.
Po raz pierwszy Åsa Larsson sięga po czynnik nadprzyrodzony. Scenę zbrodni poznajemy z punktu widzenia zmarłej dziewczyny. Duch Wilmy co i rusz pojawia się na kartach książki. Nie po to, by straszyć, ale by sprawiedliwości stało się zadość, a prawda wyszła na jaw. Czujemy jej żal za zabraną urodą i ciałem, tęsknotę za czasem wspólnie spędzanym z Anni, za Simonem, który umarł nie wiedząc, co się właściwie stało... Dzięki niej mamy sprawców niejako podanych na tacy. Ale... choć wiemy dużo, długo nie mamy pewności, czy rzeczywiście dobrze myślimy. I jakie mogą powody sięgnięcia po tak straszne rozwiązanie, jakim jest morderstwo. Mistrzostwo szwedzkiej pisarski polega między innymi na tym, że prawda spada na nas jak grom z jasnego nieba. Nic jej zapowiada, bo nasza uwaga jest umiejętnie kierowana gdzie indziej. Motyw – banalny, wręcz nieprawdopodobny, chociaż stoją za nim niechlubne, haniebne czyny sięgające czasów drugiej wojny światowej. Przy okazji „Aż gniew...” wpisuje się nurt rozliczający Szwecję z pozornej neutralności, która tak naprawdę była często przykrywką rządowej pomocy oraz społecznego poparcia dla sprawy nazistowskich Niemiec.
Nie tylko zmarli mają w tej powieści głos. Nie tylko przeszłość sprzed kilkudziesięciu lat ma znaczenie. Losy zaginionych nastolatków obchodzą wiele osób żyjących współcześnie. I chociaż jest to zainteresowanie głównie zawodowe, tych bohaterów także mamy szansę odkryć z bardziej prywatnej strony. Oczywiście chodzi m.in. o prokuratorkę Rebekę Martinsson i policjantkę Annę Marię Mellę, znane z poprzednich części. Nie sądzę jednak, by czytelnik sięgający po raz pierwszy po „Aż gniew Twój przeminie” miał problemy ze zrozumieniem pewnych wątków. Prędzej połknie tę książkę, a potem będzie szukał wcześniejszych powieści Åsy Larsson!

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Co nowego w Edynburgu?


Alexander McCall Smith, Nieznośna lekkość maślanych bułeczek, wyd. Muza

Nie jest łatwym napisanie czegoś nowego i oryginalnego o kolejnym tomie danego cyklu. Autorzy mają swoje ulubione chwyty, które stosują w różnych kombinacjach, lub motywy, do których chętnie powracają. Seria „44 Scotland Street” ma w sobie tyle ciepła i uroku, że nie sposób mi było nie przeczytać ani nie zrecenzować „Nieznośnej lekkości maślanych bułeczek” Alexandra McCalla Smitha, 5. już części cyklu. Mimo zaawansowania całej tej historii, autor wciąż daje nam poznać swoich bohaterów z innej perspektywy, wyolbrzymiając ich wady bądź zalety. Czasem stawiając ich w nowych dla nich sytuacjach, a niekiedy skłaniając do wewnętrznej przemiany, której kierunek i dla nich i dla nas, czytelników, bywa prawdziwą zagadką. Ponieważ pierwotnie była to powieść drukowana w odcinkach w gazecie, każdy tom „44 Scotland Street” ma formę otwartą, bez wyraźnie zarysowanego początku i zakończenia. Ma to tę zaletę, że w każdej chwili możemy się włączyć w czytanie o przygodach kilkunastu mieszkańców Edynburga, a nieznajomość poprzednich tomów w niczym nie przeszkadza.
„Nieznośna lekkość ...” to kolejna okazja dla autora, by w żartobliwy sposób pokazać współczesne życie w szkockiej metropolii, to, jak stare ściera się z nowym, a zwyczajny zdrowy rozsądek nadal jest na wagę złota. Czy Baden Powell, twórca skautingu, nagle stał się antybohaterem, bo walczył z Zulusami, a jego skauci poprzez wspólne zadania i podchody kultywowali niebezpieczne dla świata poczucie męskiej wspólnoty? Czy mężczyzna pozostaje sobą, używając nawilżającego kremu do twarzy i płacząc? Czy można dać dziecku imię wegetariańskiej potrawy? Czy można życzyć komuś pójścia do więzienia, żeby zająć jego mieszkanie? Czy szkockość to to samo, co wielokulturowość? Czy małżeństwo zawsze oznacza dla świeżo upieczonego małżonka utratę dotychczasowej garderoby, nie do przyjęcia przez młodą żonę?
McCall Smith z łatwością porusza sprawy błahe i te poważniejsze. Nie przekreśla żadnego ze swoich bohaterów poprzez nadanie mu/jej niezmiennego garnitur cech. I tak, jak narcystyczny Bruce Anderson może natknąć się na swojej drodze na jeszcze większą egoistkę niż on sam, tak ojciec sześcioletniego Bertiego może przeciwstawić się swojej dominującej, nowoczesnej aż do przesady żonie. Postacie szkockiego autora są tak skonstruowane, że łatwo nabiera się do nich sympatii. Daleko im do doskonałości, o czym świadczy choćby historia z błękitną filiżanką w roli głównej oraz wzajemne stosunki Domeniki i Antonii. I tak, jak w życiu bywa, dobra przyjaciółka może nie lubić naszego psa, a psychoanalityk na podstawie niewinnego zdania zdiagnozuje u nas poważne zaburzenie osobowości. Na szczęście można się zawsze pośmiać, czytając o tym, jak słoiki z domowej roboty marmoladą mogą zatrząsnąć Unią Europejską w posadach albo czy możliwe jest nauczyć czystości dziesięć szczeniaków na raz.
„Nieznośna lekkość maślanych bułeczek” to błyskotliwie napisana, pełna odniesień do współczesności, humorystyczna powiastka o mieszkańcach Edynburga. Stawia na nogi lepiej niż czekolada. I co najważniejsze – nadaje się do czytania w każdych warunkach!

Za książkę dziękuję wydawnictwu Muza.

czwartek, 5 lipca 2012

Od masturbacji po bezmiar miłości, czyli thriller po polsku



Andrzej Ziemiański, Za progiem grobu, wyd. Fabryka Słów

Najnowsza powieść Andrzeja Ziemiańskiego to czysta akcja. Bez subtelności, bez fragmentów, które nagle zwalniają lub są zwyczajnie przegadane. To książka, którą czyta się błyskawicznie i która wciąga płynnością i logicznością. Jej poukładanie świetnie kontrastuje z pewną dozą niesamowitości, która wiąże się ze zjawiskiem śmierci klinicznej. Ten stan zawieszenia między życiem a śmiercią budzi fascynację i zainteresowanie tym, co się dzieje, gdy poza aktywnością mózgu ustaje oddech, krążenie i bicie serca. Szczególnie, gdy dotyczy to relacji osób, które mają za sobą takie doświadczenie. Wykorzystanie tak niecodziennego, budzącego wiele domysłów zjawiska okazało się strzałem w dziesiątkę! Pomysł Andrzeja Ziemiańskiego na fabułę jest bardzo ciekawy i jednocześnie tak prosty, że aż dziw, że ktoś nie wpadł na niego wcześniej. Przy czym, choć autor popuścił wodzy wyobraźni, uniknął niepotrzebnej przesady. Wyżył się za to na osobach swoich bohaterów, szczególnie na postaci kobiecej, czyli Beacie Bader zwanej też BB.

Jak przystało na literaturę sensacyjną bohaterowie Ziemiańskiego dysponują talentami i sprawnością (fizyczną i umysłową) znacznie wykraczającą poza średnią. Andrzejewski to typ inteligentnego twardziela, wolnego strzelca, który sam decyduje, dla kogo pracuje i których spraw się podejmie – choćby właśnie poszukiwań młodocianego uciekiniera z domu, a potem rozgryzienia tajemnicy wyparowania pieniędzy z konta jego matki. Dla często zmieniającego kochanki Andrzejewskiego takie pojęcia, jak rodzina, dzieci, praca w określonych godzinach to tylko puste słowa. O ile Andrzejewski trzyma się jeszcze pewnej konwencji, postać przydzielonej mu do pomocy Beaty Bader, psychiatry z dorobkiem naukowym i praktyką w Afganistanie, zupełnie się z niej wyłamuje. Obowiązkowo zgrabna i seksowna, znająca sztuki walki i niewahająca się ich użyć, jest jednocześnie całkowicie podporządkowana mężowi. Tak bardzo, że sama na siebie donosi o zjedzeniu lodów, a za karę... dostaje w pupę! Ta dwoistość, mentalność zarazem wojowniczki i niewolnicy intryguje nie tylko czytelnika, ale i samego Andrzejewskiego. Mam nadzieję, że nikt nie potraktuje postaci Beaty Bader zbyt serio i nie zacznie w praktyce sprawdzać, jak kobiety lubią uległość. W dodatku mąż, wobec którego dyscyplinuje się pani psychiatra, gdy w końcu pojawia się w powieści, ogranicza się do rozwalenia drzwi. Wiem, że to postać drugoplanowa, ale... spodziewałam się czegoś więcej. Najważniejsze, że duet Andrzejewski-Bader, wspomagany przez policjanta Różyckiego, sprawdza się w działaniu. I natrafia na trop grubszej afery niż tylko pospolita kradzież.

Za progiem grobu” należy zdecydowanie do nurtu popularnego, mocnego i tzw. męskiego. Poza walorami typowymi dla tego gatunku (dynamiczność, uporządkowany ciąg raczej niecodziennych zdarzeń, nagłe zwroty akcji), na uwagę zwraca potraktowanie przez autora problemu bezdomnych. W tekście wyraźny jest ton niezgody na traktowanie ich jako obywateli gorszej kategorii i niezasługujących na coś więcej niż bezduszna pomoc od państwa. Bez szukania usprawiedliwień dla ich sytuacji życiowej. W moich oczach to dodatkowy plus.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów.