poniedziałek, 23 grudnia 2013

Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!



Handmade by daikoku.pl

Małą gwiazdkę przed świętami
Przyjmij proszę z życzeniami
Może spełni się marzenie
Białe Boże Narodzenie
Lub, gdy przyjdzie Ci ochota
Niech to będzie gwiazdka złota
Bo, gdy spada taka z nieba
Wtedy zawsze marzyć trzeba
No, a jeśli tak się zdarzy,
Że srebrzysta ci się marzy
Możesz także taką zdobyć
I choinkę nią ozdobić
Gwiazda, gwiazdce zamrugała
I choinka lśni już cała
Naszych marzeń jest spełnieniem
Bo jest piękna jak marzenie
A pomarzyć czasem trzeba
Każdy pragnie gwiazdki z nieba.

Wesołych świąt życzy Łowisko książek!

czwartek, 19 grudnia 2013

Isabelle Laflèche, Kocham Paryż




Isabelle Laflèche, Kocham Paryż, tłum. Dorota Malina, wyd. Wydawnictwo Literackie

Wiedzieliście, że zamachy w Madrycie zostały sfinansowane dzięki sprzedaży pirackich płyt CD, a do wyrabiania fałszywych perfum używa się moczu? Że początkujące modelki to młodziutkie, nieletnie dziewczyny, które zanim zrobią karierę, muszą spłacić „dług” zatrudniającej jej agencji? „Kocham Paryż” to lektura z gatunku przyjemnych i odprężających, ale poruszająca przy okazji poważniejsze problemy, dotyczące mrocznej strony świata haute couture. Jest to na pewno duży plus tej powieści, gdyż gatunek, do którego ona należy, bardzo rzadko rejestruje tragedie inne niż złamane serca swoich bohaterek (rzadziej bohaterów). Podobnie było i w „Kocham Nowy Jork”, powieści, dzięki której po raz pierwszy miałam styczność z francuską prawniczką, Catherine Lambert. „Kocham Paryż” to kontynuacja jej przygód, rozgrywająca się tym razem w stolicy szyku i światowej elegancji – w Paryżu. I wierzcie mi, zmiana miejsca akcji ma duży wpływ na przebieg fabuły. „Kocham Paryż” nie jest podobny do poprzedzającego go tytułu. Catherine wraca do swojego miasta, ale nie po to, by nadal ambitnie piąć się po szczeblach kariery w międzynarodowej prawniczej korporacji. Teraz zasila szeregi działu prawnego domu mody Christiana Diora. I już pierwszego dnia pracy okazuje się, że ta przyjemna posada wiąże się z niebyt miłymi konsekwencjami. Tak oto w powieści o fatałaszkach i przysmakach francuskiej kuchni pojawia się wątek kryminalny. A wraz z nim wiele informacji o środowisku handlarzy podróbek markowych produktów i jego powiązaniach ze światem przestępczym.
Atmosfera robi się coraz groźniejsza (co jest odmianą po „Kocham Nowy Jork”), niemniej Catherine i tak korzysta z uroków życia w Paryżu. Wielbiciele tego miasta powinni czytać tę książkę z mapą w ręku i zaznaczać na niej przytulne kawiarenki i słynące z dobrej kuchni restauracje, sklepy z modnymi kreacjami, luksusowe i zabytkowe hotele, muzea, a nawet jedną księgarnię. Francuskie wtręty w tekście tylko podkreślają niezwykłą atmosferę tego miasta. Podoba mi się, jak Isabelle Laflèche ustami swojej bohaterki dokonuje porównań między Nowym Jorkiem a Paryżem oraz ich mieszkańcami. Uwagi te są pozbawione uprzedzeń i złośliwości, podkreślają to, co dobre zarówno w jednym, jak i drugim mieście.
Główną (i dla mnie najmniej fajną) różnicą między pierwszą a drugą częścią historii Catherine jest opisywanie w najnowszym tomie szczegółów garderoby niemal każdej pojawiającej się postaci. Laflèche wręcz nie może się przed tym powstrzymać. Jednak jej bohaterka nie jest oderwaną od rzeczywistości mieszkanką modowego raju, o czym świadczą jej dość trzeźwe uwagi o rzeszach kobiet, których nie stać na oryginalnego Diora czy Chanel i gdyby nie podróbki, nigdy nie miałyby do czynienia z produktami kojarzącymi się z wytwornością i przepychem. Czy o absurdalnie wyśrubowanych cenach luksusowych towarów albo zapisach tylko dla wybranych (i bardzo bogatych) na limitowaną serię torebek lub butów. Wydaje mi się, że w porównaniu z pierwszym tomem tego typu spostrzeżeń jest jakby mniej. A może toną one pod stertą ubrań? Na szczęście mimo opisów różnych kreacji akcja wartko posuwa się do przodu, wątki kryminalne i romansowe idą łeb w łeb, a atmosferę podkręca asystent Catherine – Rikash, którego styl i podejście do życia są tak wyraziste, barwne i pełne entuzjazmu, że czasem nawet przyćmiewa on pozostałych bohaterów książki. Generalnie jestem na TAK i czekam na kolejny tom :)



W tej księgarni Catherine dostała telefon z pogróżkami


 
Zdjęcie z witryny księgarni www.galignani.fr

Konkurs! Anna Ficner-Ogonowska, Szczęście w cichą noc


http://www.znak.com.pl/kartoteka,ksiazka,4000,Szczescie-w-cicha-noc?gclid=CIue9ZP0u7sCFcZc3godzw4AnA

 Anna Ficner-Ogonowska, Szczęście w cichą noc, wyd. Znak

Wieczór wigilijny, za oknem cisza. Pada śnieg, dom pachnie piernikiem i goździkami, na stole dodatkowe nakrycie, może zaraz ktoś przyjdzie...
To wszystko znajdziecie w najnowszej książce Anny Ficner-Ogonowskiej.

Hania pragnie spędzić wigilię z najbliższymi osobami w swym rodzinnym domu. Chce, by było jak dawniej... Zapowiada się wspaniały czas, pełen miłości, mądrych rozmów, rozkochanych spojrzeń i wyśmienitych dań.

Lektura tej magicznej opowieści, w której tradycja staje się jedną z bohaterek, z pewnością rozgrzeje serca i sprawi, że te Święta, choć obchodzone zimą, będą ciepłe i prawdziwie wyjątkowe.

Idealna książka do czytania w bożonarodzeniowy wieczór; doskonały prezent pod choinkę.

(opis wydawcy)


Warunki konkursu:

Abu wygrać książkę "Szczęście w cichą noc", należy:

- polubić Łowisko książek na Facebooku lub zostać obserwatorem bloga (mile widziane jedno i drugie :) ), jeśli jeszcze nie zrobiliście tego wcześniej

- w komentarzach pod postem na blogu lub na fanpage'u na Facebooku (pod informacją o konkursie) napisać, dlaczego najnowsza powieść Anny Ficner-Ogonowskiej powinna trafić właśnie do Was

Uwaga! Książka zostanie wysłana tylko pod adres w Polsce!

Konkurs trwa do niedzieli 22 grudnia do godz. 12.00. Powodzenia!

wtorek, 17 grudnia 2013

Piotr Piniński, Dziedzic Sobieskich. Bohater ostatniej wojny o niepodległość Szkocji




Piotr Piniński, Dziedzic Sobieskich. Bohater ostatniej wojny o niepodległość Szkocji, tłum. Klaudyna Michałowicz, wyd. Zysk i S-ka

Wygnanie szkockiego rodu Stuartów i początek rządów dynastii hanowerskiej wydają się na pierwszy rzut oka dramatyczną, ale odległą w czasie i przestrzeni sprawą Wielkiej Brytanii. Jednak niesamowity splot okoliczności sprawił, że potomkowie szkockich władców byli bardziej związani z Polską niż by nam się to mogło wydawać. Książka Piotra Pinińskiego jest prawdziwą kopalnią wiedzy na temat tych powiązań. Skrupulatne śledztwo autora wyciągnęło na jaw wiele faktów podpartych dokumentami i listami, pomogło mu dotrzeć do archiwów, o których istnieniu i ważności nie mieli pojęcia historycy zajmujący się dotąd Stuartami. Być może dlatego, że prócz wytrwałości Piotr Piniński miał dodatkowego asa w rękawie – pochodzenie. Ze strony ojca jest obecnie najstarszym żyjącym potomkiem księcia Karola Edwarda, ostatniego ze Stuartów, który miał realne szanse na powrót na brytyjski tron. Zaś ze strony matki wywodzi się z rodziny, która wspierała młodego księcia i aktywnie uczestniczyła w wywołanym przez niego powstaniu przeciwko Hanowerczykom. Wbrew pozorom pokrewieństwo ze Stuartami nie było początkowo czymś oczywistym w życiu autora. Przez przypadek natrafił na ślady, które doprowadziły go poprzez wnuczkę księcia Karola Edwarda, Marię Wiktorię, do sytuacji, w której możliwe stało się odtworzenie drzewa genealogicznego Stuartów. Potomkowie księcia z różnych powodów ukrywali swoje pochodzenie, a wspomniana Maria Wiktoria zataiła je przed swoim jedynym dzieckiem. Z książki nie wynika to jednoznacznie, ale w moim odczuciu wynikało to z potrzeby odcięcia się od przeszłości, m.in. z powodu nieślubnego pochodzenia dzieci i wnuków księcia Karola Edwarda, braku politycznego poparcia i odpowiednich funduszy, by domagać się straconego dziedzictwa. Do tego dwór hanowerski żył w ciągłej czujności, obawiając się pojawienia pretendentów do tronu równie walecznych jak Karol Edward. Jego szpiedzy mieli za zadanie dyskredytowanie jego ewentualnych następców, co nie było trudne wobec pojawiających się często mistyfikatorów i oszustów. Piniński wymienia również i takie przypadki, po czym przy pomocy niezbitych dowodów wykazuje ich fałsz. Jego książka jest poświęcona przede wszystkim tytułowemu dziedzicowi Sobieskich, czyli księciu Karolowi Edwardowi (prawnukowi króla Jana III Sobieskiego), i jego nieudanemu powstaniu w Szkocji (miłośnicy szczegółowych opisów kampanii wojennych będą zachwyceni). Na szczęście dla tych z czytelników, których mniej zajmują ruchy wojsk, autor okazał się również zaintrygowany pojawieniem się członków rodu Stuartów we Lwowie i po kolei opisał następujące po sobie pokolenia swojej rodziny i ich dzieje aż do czasów współczesnych. „Dziedzic Sobieskich” jest uproszczoną, przyjaźniejszą dla czytelnika formą wcześniejszej publikacji Piotra Pinińskiego, książki o tytule „Ostatni sekret Stuartów”. Nie znam pierwowzoru, ale rzeczywiście „Dziedzica ...” dobrze się czyta, jest napisany klarownym językiem, starannie przemyślany pod kątem wprowadzania nowych informacji i rewelacyjny jeśli chodzi o temat. Wydawcy należą się brawa, gdyż „Dziedzic Sobieskich” jest pozycją wydaną po królewsku - bardzo starannie, z dużą dbałością o szatę graficzną, elegancką.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Grażyna Plebanek, Córki Rozbójniczki




Grażyna Plebanek, Córki Rozbójniczki, Seria z miotłą, wyd. W.A.B.

Dotąd z nazwiskiem Grażyny Plebanek kojarzyłam tylko „Nielegalne związki”, lekturę wypełnioną niepokojącą erotyką, z takim zapleczem psychologicznym, że dyskusje na jej temat długo nie przestawały milknąć w gronie moich najbliższych znajomych. Każda z nas wyciągała z tej książki coś zupełnie odmiennego, inaczej interpretowała zachowania jej bohaterów, innej poddawała je ocenie. W „Córkach Rozbójniczki” upatrywałam czegoś w rodzaju kontynuacji „Nielegalnych związków” - tak silne wrażenie zrobił na mnie ten tytuł. Pierwszy rzut oka w treść okazał się jednak rozczarowaniem, gdyż nie znalazłam tam tej Plebanek, którą przyszło mi poznać wcześniej. „Córki Rozbójniczki” leżały więc z boku, zapomniane, czekały na swój moment. Kiedy w końcu po nie sięgnęłam, zrozumiałam, że omal nie straciłam szansy na kolejną intelektualną przygodę w wydaniu Grażyny Plebanek. Która jak widać nie lubi wracać do sprawdzonych rozwiązań, za to chętnie wydeptuje nowe ścieżki.
Z listy lektur, a także filmów autorka tworzy bardzo intymną autobiografię, w której nie liczy się data urodzenia, skończone szkoły i pierwsze miłości, ale literatura, muzyka, film. Nie ma znaczenia, czy dana historia wydarzyła się naprawdę, ale jakie wiążą się z nią emocje i przemyślenia. W „Córkach Rozbójniczki” widać jak na dłoni, jak bardzo czytanie ma wpływ na rozwój osobowości, jak potrafi wniknąć do krwiobiegu, inspirować i prowadzić w kierunkach nawet nie przeczuwanych przez pisarzy, reżyserów i... życie, o którym się mówi, że pisze najlepsze scenariusze. Obiektem fascynacji Plebanek są postacie fikcyjne i te istniejące naprawdę, których życiorysy przyswaja poprzez lekturę ich biografii oraz dzienników. Fantastyczne, jak kobieta zmieniona w lisa czy czarownice z powieści Pratchetta, a nawet zwierzęce, jak wilcza rodzina z książki Farleya Mowata. Ten przypadek jest tym bardziej interesujący, że Plebanek jest wyraźnie pod wrażeniem osoby samego Mowata, pisarza i kanadyjskiego obrońcy przyrody. A przecież pisze przede wszystkim o kobietach.
Córki Rozbójniczki” są zbiorem refleksji i odczuć, osobistym odczytaniem wielu tekstów, wcale nie hermetycznych i wcale nie przeznaczonych tylko dla wybranych skoro znalazła się wśród nich m.in. zapamiętana przeze mnie z dzieciństwa „Godzina pąsowej róży” Marii Krüger czy „Szara Wilczyca” Curwooda. Treść „Córek ...” bywa feministyczna, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu. Stawia na pierwszym miejscu kobiecość w różnych jej przejawach i w różnych okresach życia. Na pewno nie jest wymierzona przeciwko mężczyznom, jak mogłoby się wielu wydawać (dlaczego coraz częściej feministka znaczy tyle samo co pospolita obelga?). Plebanek tylko raz ujawnia swoją pogardę – jej przedmiotem nie jest ród męski jako taki, ale... Stanisław Przybyszewski, którego żonie, Dagny Juel, poświęciła cały rozdział (jeden z najlepszych zresztą).
Generalnie jestem urzeczona „Córkami Rozbójniczki”, chociaż uczciwie dodam, że było kilka rozdziałów, które nie wciągnęły mnie tak głęboko, jak stało się to udziałem większości z nich. Czy to z racji tego, że mam już pewne tematy przerobione sama z sobą, czy dlatego, że czasami lepiej samemu czytać (oglądać, słuchać czy smakować!) i odkrywać coś tylko dla siebie. Choćby kredo życiowe Isadory Duncan, która mawiała: „Kocham ziemniaki i młodych mężczyzn”.


niedziela, 15 grudnia 2013

Neil Gaiman, Na szczęście mleko...




Neil Gaiman, Na szczęście mleko..., tłum. Piotr W. Cholewa, wyd. Galeria Książki

Neil Gaiman to marka sama w sobie – pisarz, dziennikarz, autor komiksów, zbiorów opowiadań, scenariuszy i powieści, które zaliczają się do gatunku fantasy, horroru, science-fiction czy urban-fantasy. Wielokrotnie nagradzany Gaiman (nagrodą Hugo, Nebula, Bram Stoker Award) doczekał się ekranizacji swoich książek m.in. „Gwiezdnego pyłu” i „Koraliny”. Aż dziwne, że wcześniej nie wpadł w moje ręce.
Na szczęście mleko...” to powiastka krótka, ale urocza. Pełna niesamowitości i niebezpieczeństw, które mogą się źle, a nawet bardzo źle skończyć dla naszej planety, ale pozbawiona grozy i nastroju niepokoju. Nie jest rozbudowana narracyjnie, można ją przeczytać z dzieckiem w niecałą godzinkę. Duże litery zachęcają zresztą do samodzielnej lektury, a mnogość ilustracji tylko ją uatrakcyjnia.
Atutem książeczki jest nieskrępowana wyobraźnia, która drogę ze sklepu zamienia w misję ratowania świata. W dodatku połączoną z wyprawą naukową pod przewodnictwem  dinozaura z profesorskim tytułem. A wszystko zaczęło się od tego, że w pewnym domu zabrakło mleka, a tata, który poszedł je kupić, bardzo długo nie wracał do domu. Zaniepokojone dzieci długo go wypatrywały. A kiedy w końcu się zjawił, opowiedział im o swoich przygodach, w których karton mleka odegrał niebanalną rolę. I w tym momencie dla młodych czytelników zaczynają się podróże w czasie i w przestrzeni oraz spotkania z najdziwniejszymi istotami, wśród których trafiają się m.in. specyficznie mówiące wumpiry, a nawet kucyki. Dzieciom przyjdzie się także dowiedzieć, dlaczego dinozaury nie zamieszkują już Ziemi. Nie jest to wyjaśnienie zgodne z nauką, za to inspirujące do fantazjowania na ten (i nie tylko) temat.
Opowiadanie taty powstaje na gorąco, bez wcześniejszego przemyślenia szczegółów. Uwzględnia uwagi i życzenia dzieci, bez ograniczeń wprowadza nieoczekiwane rozwiązania. Sprawia, że dobrze się bawimy aż do końca. „Na szczęście mleko...” na pewno nie jest książeczką edukacyjną, nie ma na celu czegokolwiek uczyć lub do czegokolwiek przekonywać. Za to urzeka świeżością pomysłów i bogactwem wyobraźni, daje rozrywkę, a przede wszystkim - zachęca do bujania w obłokach i tworzenia własnych historii. Polecam!

czwartek, 12 grudnia 2013

Melania Reiter, AmbaSSada






Melania Reiter, AmbaSSada. Co by było, gdyby Hitler nie miał wąsów...!, na podstawie scenariusza Juliusza Machulskiego, wyd. Agora SA

AmbaSSada” uświadomiła mi, że widziałam wiele, często dość dobrych filmów nakręconych na podstawie książek, za to rzadko miałam do czynienia z literaturą, która powstała na bazie scenariuszy filmowych. Nie pamiętam, by któryś z tych przypadków szczególnie mnie zachwycił. I „AmbaSSada” też tego nie zmieni, mimo że oparta jest na dającym wiele możliwości pomyśle o przenoszeniu się w czasie, które może zmienić przebieg drugiej wojny światowej, a nawet do niej nie dopuścić.
Bohaterami „AmbaSSady” jest młode małżeństwo z krótkim stażem – Melania, rzekoma autorka tej książki i niespełniona aktorka oraz Przemek – początkujący pisarz konsekwentnie próbujący napisać bestseller. Oboje przybywają do Warszawy prosto z leśnej głuszy (gdzie zaszyli się na jego życzenie), by zaopiekować się mieszkaniem i kotem stryja Oskara, a przy okazji pozałatwiać w stolicy kilka spraw. Lokum mieści się w odnowionej kamienicy, w której przed wojną znajdowała się niemiecka ambasada zbombardowana przez Luftwaffe we wrześniu 1939 roku. Posiada też windę, która okazuje się dość kapryśnym wehikułem czasu.
Początek wypada nawet dość interesująco, chociaż pierwszym zgrzytem okazują się sylwetki psychologiczne głównych bohaterów. Charaktery Meli i Przemka zostały nakreślone wręcz groteskowo. Trudno uwierzyć, by w rzeczywistości znalazła się aż tak niedopasowana para, z której jedno obdarzone jest nadmierną żywiołowością, a drugie malkontenctwem godnym starego, schorowanego dziadka. Jeszcze trudniej pojąć, co ich ze sobą łączy, bo wyraźnie się z sobą męczą, a nic nie wiadomo o innym, bardziej prozaicznym niż miłość spoiwie ich związku typu kredyt czy dziecko. Być może w filmie nie jest to tak rażące, a może nawet i zabawne, w powieści natomiast jak na dłoni widać niedostatki psychologicznej konstrukcji postaci. Jeśli czemukolwiek ten chwyt służy, to tylko temu, by w przeszłości Mela i Przemek znaleźli sobie innych, bardziej odpowiadających im partnerów (równie banalnie i stereotypowo skonstruowanych).
Ponieważ mniej więcej wiemy, czego dotyczyć będzie akcja książki (opis wydawcy ujawnia wystarczająco), jej autor/autorka (sam Machulski?) sprytnie to wykorzystuje na początku opowieści i … robi nas w balona. To był jedyny moment, kiedy roześmiałam się w głos podczas lektury (i pewnie zrobiłabym to w kinie). Dalej niestety nie ma już niespodzianek. Bo na pewno trudno do nich zaliczyć Hitlera śpiącego z palcem w buzi lub pokazanego ze spuszczonymi spodniami w toalecie i czytającego „Winnetou” Karola Maya. Ani mnie nie rozczuliło, ani nie śmieszyło. Nie mam też pojęcia, czemu miało służyć. Poza zdenerwowaniem, być może, narodowych socjalistów.
Podsumowując, „AmbaSSada” okazała się sporym rozczarowaniem, zwłaszcza ze względu na nazwisko Juliusza Machulskiego. Zastanawiam się, czy lepiej przyjęłabym jego pomysły na sali kinowej. O tym się niestety nie przekonam, gdyż ta książka mnie skutecznie zniechęciła do oglądania filmu :(

środa, 11 grudnia 2013

Katherine Boo, Zawsze piękne. Życie, śmierć i nadzieja w slumsach Bombaju




Katherine Boo, Zawsze piękne. Życie, śmierć i nadzieja w slumsach Bombaju, tłum. Adriana Sokołowska-Ostapko, wyd. Znak Literanova

Dziennikarka Katherine Boo za książkę „Zawsze piękne” została uhonorowana w 2012 roku National Book Award – jedną z najbardziej prestiżowych i poważanych nagród literackich w USA. Bardzo szybko, bo już w lutym (zwycięzcy NBA są informowani o nagrodzie w listopadzie) książka ukazała się w Polsce. „Zawsze piękne” to jednak taka pozycja, o której warto wspominać jak najczęściej, nie tylko w dniu premiery. To przykład literackiego kunsztu, a zarazem powagi, z jaką autorka odnosi się do spraw ludzi z najniższego szczebla drabiny społecznej. Wybór indyjskiego slumsu nie był – jak można by się spodziewać - podyktowany szukaniem egzotyki ani pokazaniem nędzy dla niej samej. Już wcześniej Katherine Boo zajmowała się sprawami najuboższych, tyle że w Ameryce, i także wtedy jej dziennikarska praca była doceniana i nagradzana (m.in. Nagrodą Pulitzera), chociaż nie zaowocowała powstaniem książki. Między tak różnymi kulturowo społecznościami Boo znalazła wiele cech wspólnych, tych samych problemów, które nie pozwalają na wyrwanie z zaklętego kręgu biedy bez względu na zaradność, pomysłowość i wytrwałość.
Celem autorki było nie tylko utrwalenie pewnego obrazu życia, ale i szukanie odpowiedzi na pytania, dlaczego tak się dzieje, co powoduje brak solidarności między ludźmi nawet o tej samej pozycji społecznej, jaki jest rzeczywisty wpływ działań rządowych na ich codzienność, jak funkcjonuje struktura władzy, która bez zdziwienia przyjmuje fakt, że byle jak sklecone chatki, schowane dla zachowania estetyki za murem, sąsiadują z najbardziej znanymi hotelami i reprezentacyjną drogą na bombajskie lotnisko?
Boo odnosi się do swoich bohaterów z sympatią i szczerym zainteresowaniem, ale bez tworzenia mitów na ich temat. Podglądaniu ich zmagań z codziennymi problemami poświęciła ponad trzy lata, korzystała z pomocy tłumaczy, po wielokroć wracała do tych samych kwestii, potwierdzeń szukała w oficjalnej dokumentacji. Co ciekawe uniknęła suchości stylu i banalności uogólnień. Sama usunęła się w cień (wyjąwszy krótki rozdział końcowy), oddając głos wyłącznie kilkorgu mieszkańcom Annawadi, zwłaszcza nastoletniemu Abdulowi, zbieraczowi śmieci i żywicielowi kilkuosobowej rodziny, którego świat legł w gruzach po samospaleniu sąsiadki Fatimy.
Boo tak poprowadziła narrację, że łatwo zapomnieć, że mamy do czynienia z dokumentem, a nie fikcją. O tym, że „Zawsze piękne” opisują prawdziwe wydarzenia, przypominają sprawy zbyt bulwersujące, by mogła podołać im autorska wyobraźnia. Przykłady korupcji, oszustw i zakłamania dotyczących m.in. edukacji są na tyle złożone, że mogą być tylko skutkiem powszechnie uznawanego systemu, który nie jest nastawiony na pomaganie innym, ale na zdobywanie dodatkowych pieniędzy do prywatnej kieszeni. Te przykłady są o tyle szokujące, że nie przebiegają wzdłuż jednej granicy wytyczonej na linii biedni – bogaci. Tych granic jest dużo więcej, bo zawsze znajdzie się ktoś w rozpaczliwszym położeniu. Tacy, jak studentka Mandżu, którzy rzetelnie pracują za środki otrzymane od państwa (i to nie ze strachu przed kontrolą!), należą do wyjątków.
Lektura „Zawsze pięknych” nie należy do łatwych i przyjemnych, chociaż jest napisana płynnie i z dużym wyczuciem. Dla mnie to jedna z najważniejszych książek wydanych w tym roku.

PS. Po „Zawsze piękne” przeczytałam także poświęcone Indiom „Lalki w ogniu” Pauliny Wilk. To świetne uzupełnienie książki Katherine Boo, która jednak dość nieoczekiwanie obnaża największą słabość „Lalek ...” - brak jednostkowego, osobistego doświadczenia przy prezentowaniu danych kwestii. To dzięki niemu tekst amerykańskiej dziennikarki tak mocno porusza i ujmuje autentyzmem.

czwartek, 5 grudnia 2013

Michał Kruszona, Kawior astrachański. Podróż kryminalno-kulinarna




Michał Kruszona, Kawior astrachański. Podróż kryminalno-kulinarna, wyd. Wydawnictwo Tamaryn

Chociaż to sam autor, Michał Kruszona, nazwał „Kawior astrachański” powieścią kryminalno-kulinarną, w moim odczuciu ta książka podczas lektury wciąż wymyka się tym określeniom, nie daje się łatwo się wtłoczyć w jakiekolwiek ramy i charakterystyki. Historia Okonia, polskiego płatnego mordercy, który uciekł do nadwołżańskiego Astrachania, płynnie przechodzi od kwestii obyczajowych po te bardzo osobiste. Od tropienia śladów przeszłości i szukania historycznych ciekawostek po mafijne rozgrywki i układy, których istoty Okoń, mimo kryminalnego doświadczenia, jako człowiek z zewnątrz nie do końca pojmuje i do których próbuje się zaadoptować. Pojawiają się oczywiście i kulinarne smaczki, Okoniowe dywagacje na temat kawioru (i nie tylko), z którego słynął i słynie Astrachań, jego badania nad fenomenem rybiej ikry, która z pożywienia rosyjskiej biedoty awansowała na symbol luksusu i całkiem dochodowy towar. Zwłaszcza gdy jest nielegalnie pozyskany. Z taką samą powagą (lecz tym razem bez finansowych inklinacji) Okoń odnosi się do samego Astrachania, jego przeszłości, drewnianych domów i przepięknego kremla, który ustępuje ponoć tylko temu moskiewskiemu. Jednocześnie słucha rozmów astrachańczyków, podgląda ich w codziennych sytuacjach, obserwuje, gdy jedni idą na pochód pierwszomajowy, a drudzy mają za zadanie spacyfikowanie jego uczestników, gdyby doszło do zamieszek. W ich mentalności dostrzega pozostałości kilkudziesięciu lat komunizmu. Jada w rosyjskich knajpach, kupuje w sklepiku, z którego właścicielem, starym Azerem, się zaprzyjaźnia. Z upływem czasu uzurpuje sobie prawo do patrzenia na rosyjską rzeczywistość okiem nie turysty, ale tubylca. Ignorując fakt, że wielu tutejszych, lepiej zorientowanych ginęło w tajemniczych okolicznościach, a wypracowany przez nich majątek przechodził w inne ręce. Nad Okoniem ciąży jakiś fatalizm, jego próby zakorzenienia się w nowym miejscu, a nawet miłość nie powstrzymają go od zguby. A ponieważ wszystko zaczęło się od jednej, niepotrzebnie podjętej decyzji, trudno uniknąć rozmyślań, typu „co było, gdyby”?
Michał Kruszona daje nam poznać taki wycinek Rosji, który zazwyczaj umyka oczom podróżnych, niepokojący i złowrogi świat zależności między zwykłym życiem a zorganizowaną przestępczością. Tam, gdzie znany nam porządek stoi na głowie, gdzie policjant może być zwykłym bandytą, który chroni interesy sobie podobnym. A ciężka praca i dobry pomysł są gwarancją najwyżej tego, że trzeba będzie zatrudnić ochronę i dawać łapówki. Na tym właśnie polega kryminalność „Kawioru astrachańskiego”, podawana powoli, w małych dawkach, lecz nieuchronna.
Autor znalazł jeszcze jeden sposób, by dać nam odczuć astrachańskie realia. Cała jego książka jest bogato zaopatrzona w zdjęcia. Liczy się nie tyle ich uroda, ile różnorodność miejsc i sytuacji, jakie pokazują. Wiele z nich mniej niż luźno wiąże się z fabułą, inne wydają się ją ilustrować, nadają pozór prawdziwości fikcyjnym zdarzeniom, które mogły się wydarzyć, ale czy rzeczywiście miały miejsce? Kruszona lubi pozostawiać nas w niepewności. To podobny chwyt, jak ten, że znajdujący się w wewnątrz powieści portret Okonia do złudzenia przypomina zdjęcie twarzy autora zamieszczone na skrzydełku książki. Podoba mi się ta gra w pomieszanie fantazji i zmyślenia z prawdą, w rozmycie między nimi granic, jak i cała rozmaitość zdarzeń, którą „Kawior astrachański” sobą reprezentuje na przekór podtytułowi. Dla mnie to najważniejszy walor tej powieści.

Kilka słów o Michale Kruszonie:
Dziennikarz, historyk, dyrektor muzeum w Szamotułach, podróżnik, który wybiera różne kierunki – Rumunię, Jutlandię czy odległą od nich Ugandę. Każda z tych aktywności ma wpływ na pisarstwo pisarza, autora kilku książek m.in. nagrodzonego Bursztynowym Motylem 2013 (nagroda im. Arkadego Fiedlera) „Czarnomorza. Wzdłuż wybrzeża, w poprzek gór”.