poniedziałek, 24 marca 2014

Róża Thun, Róża



Róża Thun, Róża, współpraca Joanna Gromek Illg, wyd. Znak Literanova

Zaglądanie w czyjeś życie bywa bardzo ciekawe i zarazem kształcące, zwłaszcza gdy dana osoba dobrowolnie opowiada swoją historię, prezentuje poglądy, wskazuje źródła zainteresowań, a nawet dzieli się z czytelnikami częścią swojej prywatności, rozumianej oczywiście inaczej niż w tabloidach. Róża Thun do tej pory była dla mnie jedynie nazwiskiem pojawiającym się gdzieś na łamach gazet. Na przykład ledwie kilka dni temu po raz trzeci zdobyła prestiżową nagrodę MEP Award przyznawaną przez miesięcznik „The Parliament Magazine” dla najbardziej pracowitych i wpływowych posłów Parlamentu Europejskiego. Po lekturze jej autobiografii mogę powiedzieć, że za tym niezwykłym nazwiskiem kryje się wyrazista i bogata przeszłość.

Pełne nazwisko Róży Thun, czyli Gräfin Thun und Hohenstein, to przykład fascynującego splotu wydarzeń w odległych dziejach, a jednocześnie dla niej samej, bohaterki tej książki, zrządzenie losu, które miało szczęśliwy wpływ na jej życie osobiste. Rodzina Thun und Hohenstein wywodzi się najprawdopodobniej z okolic szwajcarskiego jeziora Thun. Jej potomkowie do dziś zamieszkują północny region Włoch, Austrię i Niemcy oraz Polskę. W siedemnastym wieku znaleźli się w Czechach, a stamtąd było już blisko do naszego kraju. Róża Thun przyjęła po ślubie nazwisko męża. Ale nie było jej ono wcześniej obce, ponieważ ich pradziadkowie byli rodzeństwem, zatem przyszli małżonkowie byli dalekim kuzynostwem. Tyle o szczęściu osobistym.

Bardziej niecodzienny jest wątek historyczno-narodowy, w którego centrum stoi prababka Róży, Józefa Hutten-Czapska z domu Thun und Hohenstein. Ta zmarła w wieku 36 lat przy porodzie ósmego dziecka Austriaczka, wychowana w niemieckim duchu i kulturze, przez swoje dzieci – m.in. Józefa i Marię Czapskich – była wskazywana jako ta, która nauczyła ich miłości do Polski i jej spraw. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z tak pojmowanym patriotyzmem, którego podstawą jest nie pochodzenie, ale miejsce zamieszkania i głębokie utożsamienie się z ludźmi z najbliższego otoczenia.

Kolejna rzecz, która bardzo mnie zaabsorbowała w biografii Róży Thun jest jej religijność, o której pisze w sposób szczery i naturalny. Pominę przy tym dorastanie w inteligenckim domu i szczególne środowisko, w którym Róża Thun się przebywała od dziecka, a które przyciągało ludzi najwyższego sortu, w tym także księży i zakonnice (R.T. jest córką Jacka Woźniakowskiego, m.in. wykładowcy KUL-u, redaktora naczelnego miesięcznika „Znak” oraz wydawnictwa „Znak”, które założył). Bardziej urzekło mnie to, że ta religijność stała się dla Róży Thun mostem, który umożliwił jej przyjaźń i porozumienie duchowe z Nepalczykami, wśród których żyła wraz z rodziną przez dwa lata. Jest to zresztą jedna z tych części książki, które dały mi do więcej myślenia.

Kraków, Frankfurt, Katmandu, Warszawa, wreszcie Bruksela na przemian ze Strasburgiem. Kalejdoskop nazwisk i osób (do części z nich przydałby się słowniczek dla młodszego pokolenia, wyjaśniający kto jest kto). Najwcześniejsze wspomnienia, zapomniane już przez ogół fakty, życiowe wybory i osobiste postanowienia. Polityczne sympatie, o których bohaterka „Róży” napomyka pod koniec książki, objaśniając jednocześnie drogę, która doprowadziła ją do Parlamentu Europejskiego. A wszystko to opowiedziane bez zadufania i bezpretensjonalnie, nawet gdy rzecz dotyczy szczegółów, które można by uznać za kontrowersyjne lub niewygodne. „Róża” nie jest jednak publicznym praniem brudów czy rozdzieraniem szat. To pełna pasji opowieść o rodzinnych korzeniach i ich wpływie na podejmowanie życiowych decyzji. Warta lektury!

czwartek, 20 marca 2014

Christian Jacq, Sen Kleopatry




Christian Jacq, Sen Kleopatry, tłum. Magdalena Talar, wyd. Znak Literanova

Losy ostatniej władczyni Egiptu budzą do dziś wielkie emocje. Jej uroda, przepych w którym żyła, legendarne kąpiele w mleku, rządzenie jednym z najstarszych państw świata, uczuciowy związek najpierw z Cezarem, a po jego śmierci – z Markiem Antoniuszem, wreszcie zmysł polityczny, dzięki któremu latami zachowywała pozycję, a który zawiódł ją tylko raz, tuż przed samobójczą śmiercią, która miała uchronić ją przed poniżającą niewolą.

Dzieje Kleopatry VII, zwanej Wielką, do tej pory były dla mnie wycinkiem burzliwej historii powstawania cesarstwa rzymskiego, a jej kraj, Egipt – spichlerzem wiecznie głodnej biedoty rzymskiej i gwarantem jej spokoju. „Sen Kleopatry” ma tę zaletę, że pozwala przyjrzeć się sprawom egipskim z innej perspektywy, z punktu widzenia Egipcjan współczesnych pięknej królowej oraz jej samej. Akcja powieści rozpoczyna się od konfliktu Kleopatry z młodszym, poślubionym jej zgodnie ze zwyczajem bratem Ptolomeuszem. A dokładniej od sprzeczności interesów królowej z interesami dostojników otaczających nieletniego króla. Kiedy poznajemy tę słynną władczynię, zostaje ona zmuszona do opuszczenia stolicy i udaje się na długie wygnanie. Zamierza jednak wywalczyć sobie powrót na tron.

Ta przymusowa tułaczka staje się dla Kleopatry impulsem do powrotu do duchowych źródeł dawnego Egiptu. Książka niejako przy okazji zwraca uwagę na greckie pochodzenie rodu Ptolomeuszy, do którego zaliczała się Kleopatra, oraz na kulturową obcość, jaka dzieliła grecką Aleksandrię od reszty kraju. Kleopatra pragnie wskrzesić potęgę Egiptu faraonów, sięga do jego mistycznych, religijnych korzeni, zwraca się do jeszcze powszechnie czczonych na prowincji dawnych bogów. Tym samym Christian Jacq wprowadza do swojej powieści elementy mistyczne i ezoteryczne, które trudno racjonalnie wyjaśnić, np. ozdrowienie królowej po ukąszeniu skorpiona na skutek nocy spędzonej w kapliczce poświęconej Izydzie.

Tutaj zaczęły się moje zgrzyty ze „Snem Kleopatry”, bowiem nie wiem, na ile mam te fragmenty traktować serio, czy są one oparte na jakichś zapisach czy kronikach czy są tylko wytworem autorskiej wyobraźni? Przy czym nie neguję w żadnym wypadku szukania przez starożytnych cudownych znaków i ich wiary w przepowiednie oraz wróżby. Po prostu spodziewam się czegoś więcej po Jacqu, który jest francuskim naukowcem, egiptologiem i autorem także historycznych i popularnonaukowych opracowań, nie tylko poczytnych powieści. Jakichś przypisów, może zgrabnie wprowadzonego w tekst wyjaśnienia, więcej treści o egipskich wierzeniach i ich wpływie na utrzymanie władzy.

Pod względem stylistycznym proza Jacqa również przedstawia wiele do życzenia. Zazwyczaj cenię sobie prostotę stylu, ale w „Śnie Kleopatry” zdania się rwą, powtarzają te same zwroty. Akcja idzie do przodu na zasadzie przeskoków od jednej postaci do drugiej, przez co, niestety, ich potencjał bywa niewykorzystany. Przykładem jest postać Arsinoe zazdrosnej o sukcesy starszej siostry. Autor zadaje sobie trud byśmy poznali przyczyny jej gniewu i niechęci, potem wysyła do Cezara w pięknych szatach i klejnotach. Gdy ten jednak odsyła pozbawioną realnej władzy dziewczynę do jej pokoi, Arsinoe znika na dłuższy czas, nie wiem, co się z nią dzieje, co czuje po takim upokorzeniu, jakie działania podejmuje.

Właściwie spodziewałam, że „Sen ...” będzie psychologicznym portretem samej Kleopatry, ale autor potraktował ją podobnie jak pozostałych bohaterów książki, czyli po łebkach. Mimo najszerszych chęci nie potrafię na podstawie tej powieści wyobrazić sobie Kleopatry jako żywej, pełnej namiętności i uroku kobiety, która jednocześnie emanuje nieprzeciętną inteligencją i potrafi przeprowadzić swoją wolę z żelazną konsekwencją. W to wszystko muszę wierzyć autorowi na słowo.

Sen Kleopatry” jest pierwszą powieścią Christiana Jacqa, z jaką miałam do czynienia. Nie wiem zatem, czy dostrzeżone przeze mnie mankamenty są charakterystyczne dla jego pisarstwa czy w tym przypadku zawiodło go pióro. Na pewno autor dysponuje ogromną wiedzą na temat starożytnego Egiptu, więc jeśli sięgnę po jakiś inny jego tytuł, będzie on raczej stał na półce z literaturą naukową.

poniedziałek, 17 marca 2014

George MacDonald Fraser, Flashman



George MacDonald Fraser, Flashman, tłum. Piotr Kuś, wyd. Zysk i S-ka

Znacie powieści Jane Austen? Harry Flashman mógłby w nich występować jako czarny charakter - żyjący ponad stan, gładko ukrywający brak skrupułów i moralności pod dobrymi manierami, a wolnych chwilach – a ma ich wiele, bo nie para się pracą! - zabawiający się z kochankami lub uwodzący panny z dobrych domów, nie przejmując się gniewem ich rodzin. „Flashman” w moim odczuciu jest odwróconą Austen, przedstawiającą ten sam świat pierwszej połowy 19. wieku, ale z punktu widzenia mężczyzny. W dodatku mężczyzny, który tylko teoretycznie wie, co to jest honor. A jednak jego przygody o skandalicznym posmaku czyta się zadziwiająco dobrze!

Być może dlatego, że Flashman wobec czytelników swoich wspomnień jest bardzo szczery – nazywa rzeczy po imieniu i nie podaje kłamliwych usprawiedliwień swojego postępowanie. Chociaż jest obdarzony inteligencją, to nie tylko ona, ale i zwykły łut szczęścia wyciąga go z niejednej opresji. Z lekkim rozbawieniem czytałam o niesamowitych (ale prawdopodobnych) zbiegach okoliczności, które tego tchórza i szubrawca uczyniły w oczach ogółu prawdziwym bohaterem. Jego losy są przykładem na to, że obecność w kręgach władzy obwieszonych medalami nikczemników lub wręcz głupców nie jest niczym tak niezwykłym, jak mogłoby nam się wydawać. Zdarzało się, że Flashman spotykał podobnych sobie podczas wojskowej kariery – np. lorda Cardigana, który oceniał żołnierzy z dowodzonego przez siebie pułku w zależności od pochodzenia, koneksji, eleganckich strojów i świetnej umiejętności jazdy na koniach, która przydawała się na paradach. Czyli niekoniecznie od tego, co jest istotne na polu bitwy.

Powiedzieć, że Harry Flashman ma specyficzny stosunek do kobiet to stanowczo za mało. Interesują go wyłącznie jako obiekty do zdobycia, nie osobowości (vide: okładka!). Z satysfakcją dodam, że zadufanego w sobie, samczego Harry'ego spotka na końcu prztyczek w nos. Zresztą opowieść o nim nie jest inną wersją „Pięćdziesięciu twarzy Greya”. „Flashman” został po raz pierwszy wydany w 1969 roku i jego erotyka wpływa na wyobraźnię czytelnika na podstawie kilku zdań, a nie z soczystych opisów. Jej ciekawym uzupełnieniem są wnioski Flashmana na temat ignorancji seksualnej tzw. dam z towarzystwa, nawet mężatek (jedna z nich, na przykład, uważała ściskanie piersi przez znajomych dżentelmenów za objaw sympatii!).

George MacDonald Fraser zadbał byśmy się nie nudzili, śledząc perypetie Flashmana, który jako brytyjski oficer trafia – wbrew chęciom - do Indii, a stamtąd do Afganistanu. Łatwość, z jaką Flashman nauczył się miejscowych języków sprawiła, że wykorzystywano go do rozlicznych, również tajnych misji. Ona także pomogła mu ocalić skórę podczas rozpaczliwego odwrotu wojsk brytyjskich z Kabulu. Autor osadza akcję powieści w latach pierwszej wojny afgańsko-brytyjskiej, ale nie jest to jedyny posmak autentyzmu, z którym mamy do czynienia podczas lektury. Narracja jest prowadzona w pierwszej osobie, a jej podstawą mają być znalezione po latach prywatne pamiętniki Harry'ego Flashmana. Jest on jednak postacią całkowicie fikcyjną, chociaż autor wykorzystał do jej stworzenia wzmianki na temat osobnika o tym samym nazwisku, pojawiające się w na poły autobiograficznej książce „Tom Brown's School Days” Thomasa Hughesa z 1857.

W rezultacie „Flashman” okazuje się powieścią przygodową, wojenną, osadzoną w historycznych realiach. Może nie od razu rzuca się to w oczy, ale ma też coś ciekawego do zaoferowania od strony obyczajowej, chociaż nie takiej, do jakiej przyzwyczaiła nas Jane Austen czy siostry Brontë. Świat mężczyzn i kobiet w „Flashmanie” dzieli niewyobrażalna przepaść, chociaż powściągliwa epoka wiktoriańska dopiero się zaczyna. Sam Flashman zauważa, że: „Było to w owych czasach typowe wśród najbardziej romantycznych kobiet. Swoich mężów i ukochanych, uczestniczących w odległych wojnach, widziały jako greckich bohaterów, a nie jako dziwkarzy i pijaków, którymi w większości byli”. (s. 263) I właśnie o jednym z tych pijaków i dziwkarzy opowiada ta książka. Wartko i emocjonująco!

poniedziałek, 10 marca 2014

Åsa Larsson, Burza słoneczna




Åsa Larsson, Burza słoneczna, tłum. Beata Walczak-Larsson, wyd. Wydawnictwo Literackie

Są w powieściach Åsy Larsson takie fragmenty, podczas czytania których przypomina mi się stół w domu mojej babci. Zapełniony książkami, kalendarzami z niepowydzieranymi kartkami, szpulkami nici, guzikami, pestkami dyni w lśniących łupinkach i innymi drobiazgami. Widzę jak wśród tych przedmiotów pyszni się trochę obdarte z emalii zielone żelazko, poniemiecki olbrzym, o którym długo myślałam, że jest na duszę, a ku mojemu rozczarowaniu miało z tyłu pordzewiałą wtyczkę. Wyglądam przez okno, słyszę gruchanie gołębi, a za sobą mam jej milczącą i kojącą obecność.

U babci zawsze czułam się bezpieczna. Tak samo, jak Rebeka Martinsson - prawniczka i główna bohaterka Larsson – czuła się u swojej. To aż nieprawdopodobne, jak szwedzka autorka oddaje emocje, które niesiemy w sobie od najwcześniejszych lat w dorosłość. A ja lubię, kiedy dana historia uderza w jakąś czułą strunę i przywołuje uczucia, które nie mają bezpośredniego związku z fabułą i o których sądziłam, że nie przetrwały próby czasu. Zdarza mi się to często właśnie podczas czytania kolejnych tomów opowiadających o Rebece Martinsson i dalekim, północnym zakątku Szwecji w okolicach Kiruny, gdzie starsi ludzie mówią fińsku i gdzie przyroda wciąż ma więcej do powiedzenia niż człowiek. A przynajmniej wymusza respekt.

Chociaż powieści Åsy Larsson należą do literatury kryminalnej, wątkami obyczajowymi i psychologicznym zacięciem znacznie wykraczają poza ten gatunek. Już trzykrotnie zostały docenione przez Szwedzką Akademię Kryminału, a pierwszy tom – „Burza słoneczna” właśnie - doczekał się ekranizacji (w roli głównej wystąpiła Izabella Scorupco). Ponieważ udało mi się przeczytać wszystkie obecnie wydane tomy (paradoksalnie pierwsza część trafiła w moje ręce na końcu), mogę powiedzieć, że Åsa Larsson jest autorką, która do końca podtrzymuje napięcie, a co najważniejsze - nigdy nie powtarza pomysłów. Prozie Larsson nie można zarzucić schematyzmu, a jej największym bogactwem jest silny ładunek emocjonalny. Jest on powiązany głównie z dzieciństwem, a także z okresem dojrzewania głównej bohaterki. Nie zawsze niesie on ze sobą pozytywne konotacje, ale paradoksalnie daje Rebece siłę, by stawiać czoło bieżącym problemom, także osobistym, by chronić innych i dociekać prawdy.

Burza słoneczna” opowiada o powrocie w rodzinne strony i mierzeniu się z nie zawsze łatwymi wspomnieniami. Rebeka zostawia sztokholmską kancelarię i jedzie pomóc dawnej przyjaciółce, obdarzonej dziecinnym urokiem, nieporadnej Sannie, podejrzanej o zamordowanie brata, jednego z pastorów Kościoła Źródła Mocy. Wiktor, który przeżył głębokie i szczere nawrócenie po wypadku samochodowym, został okrutnie zabity w swoim kościele. Wewnętrznie krucha Rebeka profesjonalnie podejmuje się obrony Sanny. Jednak akcja książki nie rozgrywa się na salach sądowych i nie zawsze jest pokazywana tylko z punktu widzenia Rebeki. Która znowuż musi uporać się z tęsknotą i wstydem, do których nie wracała przez lata spędzone w Sztokholmie.

W ujęciu Åsy Larsson więzy rodzinne naznaczają ludzi na resztę życia. Są źródłem wewnętrznej siły, ale mogą też krępować i tłamsić, gdy są powiązane z obojętnością, wyrachowaniem lub źle rozumianą troską. Autorce udało się to znowu pięknie pokazać, w sposób pozbawiony szablonowości i płytkości. Innymi, właściwymi już tylko „Burzy słonecznej” tematami są kwestia wiary i głębokie zaufanie wobec powszechnie uznanych autorytetów oraz brak odwagi, by im się przeciwstawić. Jak widać Larsson opiera głębszą warstwę swoich powieści na całkowicie niekryminalnych wątkach. I za to bardzo cenię sobie jej pisarstwo. Przez to także tęsknie wyglądam książek z jej nazwiskiem na okładce, zastanawiając się, czego tym razem dowiem się o Rebece i o sobie, czym mnie zaskoczy? Do tej pory udawało jej się to świetnie.

Cykl o Rebece Martinsson:
1. Burza słoneczna
2. Krew, którą nasiąkła
3. I tylko czarna ścieżka
4. Aż gniew twój przeminie
5. W ofierze Molochowi

wtorek, 4 marca 2014

Nominacje do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki

Wśród 10 nominowanych w tym roku tytułów znalazły się trzy przeczytane przeze mnie książki. Dwie z nich już zrecenzowałam na tym blogu i zachęcam do zapoznania się z moimi opiniami na ich temat. Za wszystkie trzymam kciuki, gdyż są to naprawdę wyśmienite lektury! Werdykt jury poznamy ostatecznie 23 maja.











Wszystkie nominowane w tym roku tytuły:

poniedziałek, 3 marca 2014

Alice Munro, Za kogo ty się uważasz?




Alice Munro, Za kogo ty się uważasz?, tłum. Elżbieta Zychowicz, czyta Anna Gajewska, wyd. Biblioteka Akustyczna

Za kogo ty się uważasz?” to moje pierwsze zetknięcie z twórczością Alice Munro, zeszłoroczną noblistką. Spotkanie to o tyle okazało się nietypowe, że dokonało się przy pomocy audiobooka, który oferuje specyficzną formę przyswajania treści. Wymaga innego rodzaju skupienia, a jednocześnie pozwalana na wykonywanie banalnych, codziennych czynności, co ja akurat bardzo wysoko sobie cenię. Słuchanie książki zamiast jej czytania może wydobyć z niej niespodziewanie dodatkowy walor, co w przypadku „Za kogo...?” potwierdziło się w stu procentach.

Słuchając historii Rose odkryłam, że Alice Munro jest urodzoną gawędziarką. Z najzwyklejszych kolei życia potrafi wysnuć pozbawioną sentymentalizmu opowieść, w której łatwo przychodzi odnaleźć odbicia własnych przeżyć. Niekiedy wstydliwych, czasem śmiesznych, ale ważnych, bo naszych od początku do końca. Należących do tego rodzaju doświadczeń, z których się nie zwierzamy, a bez których bylibyśmy niepełni. Munro tak o nich opowiada, tak magnetyzuje słowami i opisami, że łapałam się na tym, że zamiast od razu przejść do dalszych, jeszcze nieznanych rozdziałów, z głęboką przyjemnością wsłuchiwałam się ponownie w te z początku płyty. Co zdarzyło mi się po raz pierwszy od czasu, kiedy słucham książki! Czy to kwestia stylu? A może tylko tej historii? Przekonam się przy następnych książkach Munro.

Tu mała uwaga odnośnie lektorki Anny Gajewskiej. Zazwyczaj wolę w tej roli mężczyzn – ot, przyzwyczajenie z dzieciństwa, gdy w telewizji tylko panowie robili podkład do filmów. W wypadku „Za kogo...?” od początku nic mi nie zgrzytało, nie przeszkadzało. Głos Anny Gajewskiej od razu stał się dla mnie głosem Rose, obdarzonym równie zniewalającym urokiem, co umiejętność Munro do wydobywania ze spraw przeciętnych czegoś niepowtarzalnego.

Weźmy choćby życiorys Rose. Można go skrócić do ledwie kilku zdań: po urodzeniu została osierocona przez matkę, chodziła do okropnej szkoły, potem studiowała, bogato wyszła za mąż, rozwiodła się, zrobiła karierę, bywała na przyjęciach. W tym ujęciu wydaje się pospolity, nieciekawy, gubi wśród innych. Dopóki autorka nie zaczyna odmalowywać go po swojemu. Czyli płynnie przechodzić od naturalistycznych szczegółów do bujnej wyobraźni Rose, świata jej przeczuć i realnych sytuacji, na które nie przygotowały jej ostrzeżenia zapobiegliwej macochy Flo. Ta swoboda stylu, ta finezja w łączeniu świata zewnętrznego z wewnętrznym podbiły mnie bez reszty. Dlatego „Za kogo ty się uważasz?” uważam za początek wielkiej przygody, która nazywa się Alice Munro. Wiem, że nie odpuszczę żadnemu jej tytułowi!

Fragment do wysłuchania:


sobota, 1 marca 2014

Ann Patchett, Taft




Ann Patchett, Taft, tłum. Anna Gralak, wyd. Znak Literanova

Ann Patchett poznałam za sprawą jej zachwycającego „Stanu zdumienia” *. Ta amerykańska autorka jest laureatką prestiżowych nagród literackich - Orange Prize i PEN/Faulkner Award, które przyznano jej za powieść „Belcanto”, czwartą w jej dorobku. „Taft” jest drugą z kolei i - chociaż doczekał się nominacji do Orange Prize oraz został wyróżniony Janet Heidinger Kafka Prize - w moim odczuciu odzwierciedla tylko część talentu pisarskiego Patchett. Ale nawet ta część jest czymś godnym uwagi i trochę mi szkoda, że pisarka zamiast rozwinąć bardziej jeden wątek, połączyła go z innym.

Jednak wtedy być może „Taft” nie byłby powieścią o rodzicielstwie i o bezwarunkowej odpowiedzialności i miłości wobec dzieci. W tym kontekście „Taft” jest książką wyjątkową, bo w najważniejszych rolach osadza nie zwyczajowo kobiety (jak moglibyśmy się spodziewać po autorce-kobiecie), ale mężczyzn. I - tak samo jak paniom - nie odmawia im instynktownego, niepodlegającego dyskusji oddania, którego przedmiotem są własne dzieci. Ten motyw nie jest początkowo tak oczywisty, skutecznie przysłania go inny. Nie jesteśmy jako czytelnicy przyzwyczajeni do opowieści o mężczyznach, dla których bycie dobrym ojcem jest najistotniejszą życiową misją. Za to do książek, w których młoda, niedoświadczona dziewczyna zakochuje się w kimś starszym od siebie – jak najbardziej. I Ann Patchett sprytnie to wykorzystuje jako zasłonę dymną.

Taft” to jakby dwie, opowiedziane równolegle historie dwóch mężczyzn. Jednym z nich jest John, były muzyk bluesowy, szef baru, do którego pewnego dnia zawitała młodziutka Fay Taft w poszukiwaniu dorywczej pracy. John ma za sobą nieudany związek i kilkunastoletniego syna, za którym tęskni i którego pragnąłby wychowywać. Uważam, że jego relacja z Marion, matką chłopca, to najciekawszy i najlepiej napisany wątek powieści. Patchett odmalowuje we wszystkich emocjonalnych odcieniach związaną z nim intensywność uczuć, gorzką świadomość porażki i nieodwracalności krzywd. Więź Johna i Fay jest inna, jakby zatrzymana na początku drogi, i szczerze mówiąc, mało przekonująca. Johna oszałamia żarliwe przywiązanie młodej dziewczyny, ale nie chce mu ulec, nie do końca uświadamiając sobie dlaczego. Drugim narratorem jest Taft, tata Fay i jej brata Carla. Kiedy w życie Johna wkracza rodzeństwo Taftów, ich ojciec już nie żyje, a oni sami niedawno przeprowadzili się ze swojego miasteczka do domu wujostwa. Trudno powiedzieć, na ile narracja Tafta jest autonomiczna, a na ile jest projekcją wyobrażeń Johna na temat wcześniejszego życia Taftów. Wydaje się, że rodzicielska troska jest płaszczyzną, na której tych dwóch, różniących się wszystkim mężczyzn mogłoby się zrozumieć i poczuć do siebie szacunek. Niewątpliwe jest to, że kierują się nią do samego końca...

Jak na książkę, której nie uważam za najlepszą, „Taft” długo zajmowała moje myśli. Miałabym ochotę podyskutować o niej z kimś, kto ją również przeczytał, zapytać o wrażenia i odbiór poszczególnych sytuacji. Mam wrażenie, że coś mi umknęło podczas lektury, i jest to myśl z gatunku tych, które uwierają i nie dają spokoju. Powieść mogę polecić tym, którzy już zasmakowali w twórczości Ann Patchett i chcą poznać całokształt jej literackiego dorobku. Tym, którzy dotąd nie mieli do czynienia z jej pisarstwem, zachęcam, by jednak najpierw sięgnęli po inny tytuł.

* Recenzja „Stanu zdumienia”