Róża
Thun, Róża, współpraca Joanna Gromek Illg, wyd. Znak Literanova
Zaglądanie
w czyjeś życie bywa bardzo ciekawe i zarazem kształcące,
zwłaszcza gdy dana osoba dobrowolnie opowiada swoją historię,
prezentuje poglądy, wskazuje źródła zainteresowań, a nawet
dzieli się z czytelnikami częścią swojej prywatności, rozumianej
oczywiście inaczej niż w tabloidach. Róża Thun do tej pory była
dla mnie jedynie nazwiskiem pojawiającym się gdzieś na łamach
gazet. Na przykład ledwie kilka dni temu po raz trzeci zdobyła
prestiżową nagrodę MEP Award przyznawaną przez miesięcznik „The
Parliament Magazine” dla najbardziej pracowitych i wpływowych
posłów Parlamentu Europejskiego. Po lekturze jej autobiografii mogę
powiedzieć, że za tym niezwykłym nazwiskiem kryje się wyrazista i
bogata przeszłość.
Pełne
nazwisko Róży Thun, czyli Gräfin Thun und Hohenstein, to przykład
fascynującego splotu wydarzeń w odległych dziejach, a
jednocześnie dla niej samej, bohaterki tej książki, zrządzenie
losu, które miało szczęśliwy wpływ na jej życie osobiste.
Rodzina Thun und Hohenstein wywodzi się najprawdopodobniej z okolic
szwajcarskiego jeziora Thun. Jej potomkowie do dziś zamieszkują
północny region Włoch, Austrię i Niemcy oraz Polskę. W
siedemnastym wieku znaleźli się w Czechach, a stamtąd było już
blisko do naszego kraju. Róża Thun przyjęła po ślubie nazwisko
męża. Ale nie było jej ono wcześniej obce, ponieważ ich
pradziadkowie byli rodzeństwem, zatem przyszli małżonkowie byli
dalekim kuzynostwem. Tyle o szczęściu osobistym.
Bardziej
niecodzienny jest wątek historyczno-narodowy, w którego centrum
stoi prababka Róży, Józefa Hutten-Czapska z domu Thun und
Hohenstein. Ta zmarła w wieku 36 lat przy porodzie ósmego dziecka
Austriaczka, wychowana w niemieckim duchu i kulturze, przez swoje
dzieci – m.in. Józefa i Marię Czapskich – była wskazywana jako
ta, która nauczyła ich miłości do Polski i jej spraw. Nigdy
wcześniej nie spotkałam się z tak pojmowanym patriotyzmem, którego
podstawą jest nie pochodzenie, ale miejsce zamieszkania i głębokie
utożsamienie się z ludźmi z najbliższego otoczenia.
Kolejna
rzecz, która bardzo mnie zaabsorbowała w biografii Róży Thun jest
jej religijność, o której pisze w sposób szczery i naturalny.
Pominę przy tym dorastanie w inteligenckim domu i szczególne
środowisko, w którym Róża Thun się przebywała od dziecka, a
które przyciągało ludzi najwyższego sortu, w tym także księży
i zakonnice (R.T. jest córką Jacka Woźniakowskiego, m.in.
wykładowcy KUL-u, redaktora naczelnego miesięcznika „Znak” oraz
wydawnictwa „Znak”, które założył). Bardziej urzekło mnie
to, że ta religijność stała się dla Róży Thun mostem, który
umożliwił jej przyjaźń i porozumienie duchowe z Nepalczykami,
wśród których żyła wraz z rodziną przez dwa lata. Jest to
zresztą jedna z tych części książki, które dały mi do więcej
myślenia.
Kraków,
Frankfurt, Katmandu, Warszawa, wreszcie Bruksela na przemian ze
Strasburgiem. Kalejdoskop nazwisk i osób (do części z nich
przydałby się słowniczek dla młodszego pokolenia, wyjaśniający
kto jest kto). Najwcześniejsze wspomnienia, zapomniane już przez
ogół fakty, życiowe wybory i osobiste postanowienia. Polityczne
sympatie, o których bohaterka „Róży” napomyka pod koniec
książki, objaśniając jednocześnie drogę, która doprowadziła
ją do Parlamentu Europejskiego. A wszystko to opowiedziane bez
zadufania i bezpretensjonalnie, nawet gdy rzecz dotyczy szczegółów,
które można by uznać za kontrowersyjne lub niewygodne. „Róża”
nie jest jednak publicznym praniem brudów czy rozdzieraniem szat. To
pełna pasji opowieść o rodzinnych korzeniach i ich wpływie na
podejmowanie życiowych decyzji. Warta lektury!
Marek przeczytał jednym tchem, znalazł tam swój ukochany Kraków i dwóch kolegów w którymi chodził do Liceum Sobieskiego (jeden to brat autorki).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Jedni się z jednymi znają, a inni o nich mogą tylko poczytać ;) Serdeczności!
Usuń