środa, 22 października 2014

Martin ZeLenay, Tajny raport Millingtona



Martin ZeLenay, Tajny raport Millingtona, tłum. Marcin Osiowski, wyd. Znak

Tajny raport Millingtona” przypomniał mi, czemu kiedyś tak bardzo lubiłam czytać literaturę szpiegowską. W tego typu powieściach - prócz oczywiście napięcia – najlepszy i najbardziej kojący jest przekaz, że ktoś na ziemi dba o to, byśmy spokojnie mogli spać i że jesteśmy razem po tej samej, dobrej stronie. Trochę naiwne, ale działało. I tak samo może działać ta książka na Amerykanów, którzy dowiedzą się z niej, jaki jeszcze gorszy koszmar niż 11. września może zafundować Nowemu Jorkowi grupa świetnie zorganizowanych terrorystów. I jakich wspaniałych mają obrońców zwykli obywatele w postaci agentów takich jak Frank Shepard czy Jason Millington, którzy oczywiście ten atak udaremnią. Martin ZeLenay wie w końcu o czym pisze. Co prawda używa pseudonimu, ale wiemy o nim, że jest konsultantem CIA i współpracownikiem wywiadu. Dla nas to dodatkowy smaczek, że nie ukrywa swojego polskiego pochodzenia.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że takie historie, jak „Tajny raport ...” mają przywrócić podważone zaufanie do agencji bezpieczeństwa i zatuszować skandal, który wywołało udostępnienie tajnych dokumentów przez Edwarda Snowdena. Z których jasno wynika, że po raz pierwszy historii jesteśmy inwigilowani na tak masową skalę bez względu na to, kim jesteśmy i gdzie mieszkamy. Uzasadnieniem kontroli i zbierania drobiazgowych danych – i w rzeczywistości i w świecie fikcyjnym - jest oczywiście bezpieczeństwo. I tak w powieści ZeLenaya agenci tajnych służb polegają oczywiście na swoim instynkcie, doświadczeniu, inteligencji i sile fizycznej. Jednak na nic by się one ostatecznie nie zdały, gdyby nie sprzęt elektroniczny i podsłuchowy.

Frank pomyślał, że znane z setek zdjęć i filmów wnętrze kabiny Apollo w porównaniu z tym sprzętem może się kojarzyć jedynie ze starym lampowym radioodbiornikiem z zielonym oczkiem w drewnianej skrzynce. Ale co z tego, skoro tamto służyło zdobywaniu kosmosu, stanowiąc „wielki krok ludzkości”, (…), a to tutaj służy ochronie tej ludzkości przed nią samą”. (str. 124, pogrubienie jest moją inicjatywą)

Tak to postrzega autor oczami jednego ze swoich kluczowych bohaterów, który, wysłany na rutynowe spotkanie z potencjalnym informatorem, staje się świadkiem na pozór bezsensownego morderstwa. Od tej pory zaczyna się wyścig z czasem i łącznie na pozór niewinnych informacji z przeszłości, także tej sporo odległej w czasie. ZeLenay umiejętnie sięga do lat zimnej wojny, tworzy wiarygodny ciąg przyczynowo-skutkowy, którego finałem ma być zniszczenie Nowego Jorku. Szybko dowiadujemy się, kto za tym stoi, dużo później poznamy motyw tej osoby, ale – i to jest najlepsze – na samym końcu dowiemy się, jak chce zrealizować swój plan. Bardzo pomysłowo i przerażająco zarazem.

Akcja rozgrywa się dość dynamicznie w przeciągu zaledwie dziesięciu dni, ale autorowi nie udaje się wyjść poza schemat typowego thrillera politycznego. Dzięki narratorowi mamy podgląd różnych bohaterów tej afery, także tych negatywnych, ale nie spodziewajmy się pogłębionej analizy ich osobowości. Najbardziej rozczarowujący, choć drugorzędny, jest wątek życia rodzinnego Franka Sheparda. Na początku książki dowiadujemy się o kryzysie w jego małżeństwie, poznajemy perspektywę jego żony Susan, po czym... Susan znika i z kart powieści i z myśli Franka. Pojawia się dopiero na końcu, a ich związek uzdrawia... poważny postrzał! Happy end jest zawsze mile widziany, ale to najbardziej bzdurne rozwiązanie osobistych problemów dwojga ludzi, o jakim zdarzyło mi słyszeć i czytać.

Generalnie „Tajny raport Millingtona” nie zawiedzie miłośników powieści sensacyjnych i dostarczy im dość emocji. Jednak ZeLenay to nie Forsyth czy Ludlum i nie należy się po nim spodziewać oryginalnych rozwiązań. Prędzej solidnego pisarskiego rzemiosła i wglądu w pracę tajnego wywiadu. Tak bardzo niezbędnego i niedocenianego, o czym przekonuje nas usilnie autor.

wtorek, 21 października 2014

Jeanne Bourin, Burzliwe lato




Jeanne Bourin, Burzliwe lato, tłum. Anna Michalska, wyd. Oficyna Literacka Noir sur Blanc

Kto przeczytał „Sekrety kobiet złotnika”, na pewno z niecierpliwością sięgnie po „Burzliwe lato”, kontynuację opowieści o rodzinie Brunelów. Bo Jeanne Bourin barwnie odmalowuje średniowieczne realia Francji 13. wieku, nie zapominając, że także wtedy żyli ludzie targani namiętnościami, pełni wątpliwości i próbujący pogodzić nakazy wiary nie tylko z romantycznymi wizjami miłości, ale i z wyobrażeniami o spełnionym życiu. Ponieważ „Burzliwe lato” zostało zadedykowane Regine Pernoud, francuskiej mediewistce badającej m.in. życie codzienne kobiet w średniowieczu, mamy pewność, że tło obyczajowe i realia historyczne „Burzliwego lata” (podobnie jak wcześniej „Sekretów kobiet złotnika") są oparte na naukowych podstawach.

Bohaterzy Bourin są w różnym wieku, co pozwala nam wyobrazić sobie, jak wyglądała codzienność w wiekach przez nas zwanych ciemnymi. Co ciekawe w powieściowym świecie Bourin ludzie ubierają się w kolorowe stroje, także mężczyźni przystrajają się wieńcami z kwiatów, świętują i bawią się bynajmniej nie w powściągliwy sposób, biorą kąpiele (!). Młodzież nie zna może sagi o zakochanych wampirach, za to jej ideałem jest inna para – Tristan i Izolda – i na podstawie właśnie jej losów próbuje odtworzyć ideał miłosnego związku. Kobiety cieszą dużo większa wolnością, niżby nam się zdawało, mogą nawet prowadzić własne interesy. Oczywiście główni bohaterzy Bourin wywodzą się z zamożniejszej, rzemieślniczej warstwy, więc też ich możliwości są z pewnością większe niż wieśniaków żyjących z pracy na roli.

W „Burzliwym lecie” możemy wyróżnić kilka wątków, ale najważniejsze dotyczą dylematów Maryni, najmłodszej córki Matyldy i Szczepana Brunelów, oraz miłości, która połączyła dwójkę nastoletnich kuzynów. Marynia, którą możemy pamiętać jako małą dziewczynkę, jest obecnie wdową, artystką prowadzącą pracownię iluminatorską i oddaną matką dwójki dzieci. Nieszczęśliwe małżeństwo i troska o uczucia dzieci, zwłaszcza córki Ody, powodują, że jest ostrożna w pogłębianiu związku uczuciowego ze znajomym kupcem. W dodatku ma wątpliwości, czy obowiązki małżeńskie pozwolą jej zajmować się dalej iluminatorstwem... Wkrótce jednak będzie miała poważniejszy problem, którego korzenie tkwią w przeszłości jej rodziny i w który zostanie zamieszany jej bratanek Tomasz i siostrzenica Agnieszka.

Z powodu zalet tła powieści, o których wspomniałam na początku, oraz z powodu z wiarygodnych rozterek, którym podlegają bohaterzy „Burzliwego lata”, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, książka Jeanne Bourin miała szanse stać się równie atrakcyjna lekturą, jak poprzedzające ją „Sekrety ...”. Jednak w przeciwieństwie do pierwszej części, w drugim tomie poszczególne wątki są porozkładane nierównomiernie. Bohaterowie, którym przyglądamy się z przez dłuższy czas z bliska, bywają nagle porzucani, a ich dalsze losy zbywa się kilkoma zdaniami. Tak jest choćby z Marynią, uwikłaną w aferę z kryminalistami – tyle napięcia kosztowało mnie śledzenie jej kroków, a tu bach! Nagle sprawa znalazła rozwiązanie. W dodatku takie oczywiste. Nie rozumiem też powodów, dla których Blanka ostatecznie nie wyruszyła do Rzymu – w tekście zabrakło wyjaśnienia tej kwestii.

Burzliwe lato” ma wiele zalet, ale nie jest tak spójną, a przez to tak porywającą historią jak „Sekrety kobiet złotnika”. Chociaż nie brak w niej dramatycznych zwrotów akcji. Trochę szkoda. Zawsze to jednak ciekawy rzut oka na średniowiecze, epokę, która obrosła w uprzedzenia i stereotypy. Dla tych, którzy czytali „Oczyszczenie” Andrew Millera (albo i jeszcze nie), to świetna okazja, by zobaczyć paryski Cmentarz Niewiniątek jako miejsce (dosłownie) tętniące życiem, przepełnione modlitwą i szemranymi interesami, pełne ludzi pobożnych oraz osób z półświatka, ważny punkt spotkań i schadzek. To jeden z wielu frapujących obrazów, które udało się Bourin stworzyć. Zabrakło tylko lepszego spoiwa pomiędzy nimi.

niedziela, 19 października 2014

Tove Alsterdal, Grobowiec z ciszy




Tove Alsterdal, Grobowiec z ciszy, tłum. Mariusz Kalinowski, wyd. Wydawnictwo Akurat

Szwecja ma kolejną obok Åsy Larsson pisarkę, którą pociąga daleka Północ, koniec Szwecji, gdzie starsi ludzie do dziś posługują się fińskim, a rodzice nadają dzieciom fińskie imiona. Miejsce, gdzie powoli pustoszeją niegdyś pełne dzieci i gwaru zagrody. Skąd się wyjeżdża, czasem na zawsze, zmienia nazwisko na bardziej szwedzkie – żeby uciec od przeszłości, znaleźć lepszą pracę, łatwiejsze życie, a nawet przygodę w wielkomiejskiej dżungli. To proces, który wciąż trwa. Tove Alsterdal udało się go uchwycić i uczynić tłem swojej powieści, w której sekrety rodzinne i brutalność historii idą ze sobą w parze. Pisarka ma przy tym trzeźwe spojrzenie na region, który mieszczuchom kojarzy się z romantyczną aurą samowystarczalności i życia z pracy własnych rąk. Bliskość przyrody, zwyczaj niezamykania drzwi, społeczna solidarność wymuszona trudnymi warunkami klimatycznymi nie przesądza o szlachetnym charakterze mieszkańców rubieży. Zło i obłuda nie mają jednej szerokości geograficznej i nie są związane tylko z przyjezdnymi z Rosji, którzy ochoczo wykorzystują otwarcie granic. W dobrych celach i w tych nielegalnych.

Bohaterką „Grobowca z ciszy” jest dziennikarka, którą choroba matki zmusza do przyjazdu do rodzinnego Sztokholmu. Katrine wie, że jej matka pochodzi z północy Szwecji, ale nigdy wcześniej tam nie była. Nie wie nic o jakichkolwiek mogących tam żyć krewnych. Nigdy nie słyszała o ludziach, wśród których dorastała Ingrid. Tym bardziej jest zaskoczona listami firmy maklerskiej, która proponuje jej matce jako właścicielce gospodarstwa w Kivikangas dużą sumę pieniędzy za znajdujący się tam dom. Ponieważ matka Katrine ma postępującą demencję, a i wcześniej unikała wspomnień o swoim dzieciństwie, Katrine postanawia pojechać do Kivikangas i trochę się rozejrzeć, zanim dom zostanie sprzedany. Nie wie, że trafi do miejsca, w którym bardziej niż cokolwiek innego liczy się, czyi jesteśmy, do jakiej rodziny należymy. Pozna przyczynę milczenia Ingrid, a zakurzone pamiątki po babce naprowadzą ją na ślad dramatu, którego skutkiem było coś więcej niż tylko złamane serce. Katrine nie spodziewa się jednak, że nie tylko przeszłość ma dla niej niespodzianki, ale także teraźniejszość.

Grobowiec z ciszy” nie jest jednak tylko powieścią obyczajową. Już od pierwszych stron pojawiają się w nim wątki kryminalne. Oraz inni niż Katrine narratorzy, m.in. emerytowany policjant z Kivikangas, którego interesuje morderstwo starszego sąsiada oraz postać rosyjskiego mafioza, Aleksieja Szaporina. Autorka delikatnie sugeruje powiązania pomiędzy tymi postaciami a Katrine. Sprytnie wykorzystuje informację, że zabity mężczyzna również otrzymał taką samą propozycję, jak matka głównej bohaterki. Chociaż Katrine umiejętnie łączy pewne fakty i dociera w końcu do całokształtu prawdy, trudno nazwać ją typowym detektywem. Śmierć Larsa-Erkkiego Svanberga wstrząsa nią, ale przedmiotem jej śledztwa nie jest znalezienie sprawców zbrodni. Tylko poznanie powodu milczenia matki, starannego zacieranie śladów pochodzenia, nie dzielenia się ze swoją córką i synem bólem i upokorzeniami nieślubnego dziecka.

Grobowiec z ciszy” czyta się jednym tchem, wszystko jest w nim na swoim miejscu, a jedyna drętwa i papierowa postać jest tylko głosem w słuchawce, londyńskim narzeczonym Katrine. Zresztą to może być celowe, gdyż widać wyraźnie, że para przechodzi kryzys. Powieść rewelacyjnie pokazuje, jak wielka historia udaremnia plany zwykłych ludzi, jak życie prowadzi ich w nieoczekiwanych kierunkach i jaki ma to wpływ na następne pokolenia. Tove Alsterdal zdaje się mówić, że największe emocje budzą przede wszystkim więzy krwi i potrzeba przynależności. I że nie uciekniemy przed nimi.

czwartek, 16 października 2014

Ewa Stachniak, Cesarzowa nocy. Historia Katarzyny Wielkiej



Ewa Stachniak, Cesarzowa nocy. Historia Katarzyny Wielkiej, tłum. Nina Dzierżawska, wyd. Między Słowami

Ewę Stachniak musi fascynować Katarzyna Wielka, skoro poświęciła jej już dwie powieści. Nie znam niestety „Gry o władzę”, by móc porównać ją z „Cesarzową nocy”. Portret wielkiej monarchini wyłaniający się z kart tego drugiego tytułu wydaje się być dostatecznie wnikliwy. Intrygujące jest więc dla mnie, co znalazło się w pierwszym. Nie ma przecież sensu powielać pewnych wątków, podawać te same informacje. Na razie moja ciekawość pozostanie niezaspokojona. A cóż mogę powiedzieć o samej „Cesarzowej nocy”? Wiele.

Przede wszystkim ma ona ciekawą konstrukcję, która dzieli fabułę na dwie części. Każda z nich poprzedzona jest i zakończona scenami (z podaniem godzin i minut) z ostatnich dni Katarzyny Wielkiej. Powalonej przez udar i bezradniejszej niż dziecko. W tych chwilach jesteśmy w momencie kulminacyjnym obranej przez Katarzynę ścieżki życiowej jako władczyni i matki narodu. Pomiędzy nimi towarzyszymy jej wspomnieniom dotyczącym przyjazdu na carski dwór, bezpłodnym latom spędzonym u boku męża-niezdary (koniec 18. wieku obfitował jak widać we władców nieudaczników i idiotów, patrz Ludwik XVI czy duński Christian VII), pierwszym miłościom, kolejnym kochankom, narodzinom dzieci. To część, która pokazuje zdolności przystosowawcze bohaterki, jej przemianę z niemieckiej arystokratki o świetnych koligacjach, ale pozbawionej majątku, Zofii Anhalt-Zerbst w wielką księżnę Katarzynę, a w końcu w carycę o przydomku Wielka.

Podoba mi się, że Ewa Stachniak nie wymienia wszystkich faktów ciurkiem, tak jak leci, ale uwypukla jedne bardziej, podczas gdy o innych tylko napomyka. Buduje wrażenie, że to umysł umierającej kobiety wraca do przeszłości i sam wybiera to, co dla niej najważniejsze. Autorka nie czyni ze swojej bohaterki osoby wszechwiedzącej (pomimo szpiegów i dobrze opłacanych sojuszników). Są sprawy, które do końca pozostaną tajemnicą (choćby powód odejścia z dworu Warwary Nikołajewnej) i takie, do których się już nie wraca. Druga część to lata, a może tylko miesiące poprzedzające śmiertelną chorobę Katarzyny. Akcenty polityczne oczywiście przewijają się przez całą fabułę i nie brak ich również tutaj, ale przede wszystkim na pierwszy plan wysuwają się prywatne przemyślenia Katarzyny - odnośnie ukochanych wnuków, obolałych nóg, towarzyszących jej psów, dąsów jej ostatniego kochanka, przyszłości Rosji, o których nie zapomina, planując kolejny ruch na arenie polityki zagranicznej.

Z „Cesarzowej nocy” wyłania się wizerunek kobiety budzącej szacunek, silnej i zdecydowanej, takiej, której trudno dotrzymać kroku z podniesioną głową. Częściej niż miłość wymuszającą respekt i strach. Nauczoną niemal do perfekcji panowania nad uczuciami. Kierującą się rozumem, który ostatecznie nie ochronił ani jej, ani jej planów co do dalszych losów kraju i monarchii. Kobiety pokazanej z tak bliska, tak intymnie, jak tylko można to zrobić, nie przekraczając granic dobrego smaku. Mimo to mam jeden zarzut do powieści.

Jak napisałam wcześniej, Ewa Stachniak nie jest typem pisarza, który kosztem tempa akcji przytacza każdy szczegół biografii, każdą informację, każdy fakt. I to się autorce chwali. Zwłaszcza, że jej opowieść powstała z inspiracji życiem i osobowością Katarzyny, a nie jest jej biografią. Niemniej momentami (przede wszystkim w części poświęconej kochankom) lektura „Cesarzowej nocy” dłużyła mi się. Tak jakby zabrakło równoważenia scen rozgrywających się w alkowie wydarzeniami spoza pałacu. A może tych pierwszych było po prostu za dużo? Za dużo westchnień, pieszczot, kędzierzawych włosków na ciele. No i ja, która nudzę się przy takich opisach. W tych fragmentach rozminęłam się z autorką, która miała swoją wizję osoby Katarzyny Wielkiej i konsekwentnie ją zrealizowała. W imponujący sposób, ambitny - przyznaję. Tyle że nie do końca zgodny z moimi czytelniczymi upodobaniami. Cóż, to się czasami zdarza i nie jest powodem, by skreślić definitywnie dany tytuł. Zdecydowanie nie w tym przypadku.

czwartek, 9 października 2014

Gillian Flynn, Mroczny zakątek




Gillian Flynn, Mroczny zakątek, tłum. Mateusz Borowski, wyd. Znak Literanova

Mimo posępnego tytułu „Mroczny zakątek” nie jest horrorem z udziałem sił nadprzyrodzonych. Jeśli już, to bardziej kryminałem, chociaż jego fabuła wymyka się nawet tym mniej klasycznym schematom. Tak samo postać Libby Day - zdecydowanie mniej doskonała niż pierwszy lepszy detektyw, który prócz inteligencji i uroku osobistego niesie z sobą bagaż trudnych doświadczeń. Traumy Libby nie jest w stanie przebić nikt. Chyba, że inne dziecko, które było świadkiem, jak zabija się jego bliskich, a ono samo cudem ucieka z miejsca masakry. Libby straciła dwie siostry, matkę oraz brata, którego głos słyszała feralnej nocy i który został skazany za zbiorowy mord w rodzinnym domu na farmie w Kansas.

Pierwsze strony są zdecydowanie mało korzystne dla Libby. Jak na najważniejszą narratorkę powieści, Libby budzi niewiele sympatii. Jest wulgarna, gwałtowna, chciwa i roszczeniowa. Jest chodzącą porażką terapii psychiatrycznych, wyrzutem sumienia krewnych, którzy próbowali zapewnić jej miłość i dom. Chociaż ma 30 lat, wciąż oczekuje datków od dobrych ludzi ujętych tragedią „aniołka rodziny Dayów”. Wstrząsnęłoby nimi, gdy wiedzieli, jak Libby wykorzystuje ich współczucie. Ponieważ Libby jest już dorosła, a świat zamieszkują inne dziewczynki potrzebujące pomocy, jej finansowe źródło wyschło. I to jest ten moment, gdy wszystko się zmienia. Nie spotkałam się jeszcze w tego typu literaturze z takim punktem zwrotnym (chociaż z niesympatyczną bohaterką tak, za to raz). Pazerność i niemożność podjęcia stałego zatrudnienia popychają Libby w stronę nieszkodliwych maniaków zajmujących się hobbystycznie rozwiązywaniem głośnych i niejasnych spraw kryminalnych. Pierwszy raz od dziecka Libby ma okazję zajrzeć do „mrocznego zakątka”, tej części swojego umysłu, w której przechowywała wspomnienia życia rodzinnego do około 7 roku życia i które zostało przerwane w pewną styczniową noc. Pierwszy raz zadaje sobie pytania, co tak naprawdę się wtedy wydarzyło? Czy rzeczywiście została zmanipulowana? Czy jej brat może być niewinny?

U Gillian Flynn im dalej, tym robi się ciekawiej, więcej faktów wychodzi na światło dzienne, więcej mnoży się pytań i potencjalnych odpowiedzi. Miejsce scen akcji i spektakularnie prowadzonego dochodzenia zajmuje wielopłaszczyznowy obraz wielodzietnej, żyjącej w nędzy rodziny. Z kochającą za to bezradną matką, z ojcem, który okazjonalnie interesuje się dziećmi, a jeszcze bardziej finansami byłej żony, z dorastającym chłopakiem, szkolnym dziwakiem i samotnikiem, któremu brak intymności w domu z jedną łazienką i czterema kobietami, i który nie ma szans, by zaimponować czymkolwiek rówieśnikom.

Opowieść Libby przerywają rozdziały dotyczące wydarzeń z dnia przed morderstwem, których narratorami na przemian są Patty Day, matka Libby, oraz Ben Day, jej brat. Ponieważ autorka podaje je zgodnie z upływem czasu, godzinę po godzinie możemy śledzić tę dodatkową dwójkę bohaterów. Nasza wiedza o rodzinie Dayów rośnie z każdą stroną, ale nie znaczy to, że tak łatwo i szybko zdobędziemy wiedzę o sprawcach mordu. Wprost przeciwnie! Gillian Flynn jest mistrzynią napięcia, nie odpuszcza nawet na chwilę, nie daje się nudzić. Podobnie dba, byśmy cały czas byli świadomi mankamentów Libby. A jednocześnie wysyła do czytelników sygnały, kim mogłaby się stać jej bohaterka, gdyby nie kłopoty finansowe jej rodziny, a zwłaszcza tragedia z 3 stycznia.

Pod sensacyjną fabułą „Mrocznego zakątka”, pod jej nieprzewidywalnością i emocjonalnością kryje się ludzkie nieszczęście. Gillian Flynn precyzyjnie odsłania siatkę przecinających się straconych złudzeń, nierealnych oczekiwań, fatalnych zbiegów okoliczności i upokorzeń. Jej nazwisko już zawsze będzie mi się kojarzyć z thrillerami psychologicznymi, po które warto sięgnąć. A wierzcie mi – pierwsze zetknięcie z Libby Day tego nie zapowiadało.

poniedziałek, 6 października 2014

Dariusz Zaborek, Czesałam ciepłe króliki. Rozmowa z Alicją Gawlikowską-Świerczyńską



Dariusz Zaborek, Czesałam ciepłe króliki. Rozmowa z Alicją Gawlikowską-Świerczyńską, wyd. Wydawnictwo Czarne

Wywiad z Alicją Gawlikowską-Świerszczyńską jest zdumiewający pod każdym względem. To, że Dariusz Zaborek natrafił na naprawdę niezwykłą rozmówczynię, wiedziałam od chwili, gdy zapoznałam się z jej notatką biograficzną. 12 lat – śmierć matki, 16 lat – śmierć ojca, 18 lat – wybuch wojny, praca w konspiracji, wpadka i cztery lata obozu koncentracyjnego. Wystarczy jedna nieszczęśliwa okoliczność, by złamać osobę tak młodą i niedojrzałą. Ale nie Alicję Gawlikowską-Świerszczyńską, obecnie dziewięćdziesięcioletnią staruszkę o łagodnych niebieskich oczach, które wpatrują się w nas z okładki.

Pytana o czteroletni pobyt w obozie dla kobiet Ravensbrück, zaprzecza, by było to piekło. Ani razu nie uderza w lament, chociaż wspomina rzeczy wstrząsające. Stara się wciąż na trzeźwo patrzeć na swoją przeszłość i teraźniejszość – bez rozczulania, z akceptacją faktów, których nie miała i nie ma mocy zmienić. Nie jest osobą bez serca, bez emocji, też miewa problemy, by nad nimi zapanować, co słychać szczególnie, gdy wspomina przedwcześnie zmarłą córkę. Uważa jednak, że można sobie wyćwiczyć psychikę w unikaniu trudnych wspomnień i rozmyślań o rozpaczliwym położeniu. A nawet, że można się nauczyć skupiać na tym, co w danej sytuacji jest ładne i daje przyjemność, np. wschód słońca w Ravensbrück. Prócz łutu zwykłego szczęścia to właśnie takie podejście pozwoliło jej przetrwać obóz koncentracyjny i ułatwiło powrót do domu.

Alicja Gawlikowska-Świerszczyńska zdaje sobie sprawę, że takim sposobem myślenia wyróżnia się z tłumu. Niejako prowokacyjne (choć w końcu zgodnie z prawdą) wspomina, jak to z obozu przywiozła sobie porządny damski płaszcz, który służył jej jeszcze lata po wojnie. Wciąż docenia dużo lepsze warunki, które miała jako więźniarka z dłuższym stażem w porównaniu do kobiet, które trafiły do Ravensbrück przed końcem wojny. Wie, że uśmiech na jej twarzy stwarza wrażenie, jakby omijały ją zwykłe ludzkie przypadłości – śmierć w rodzinie, choroby, osobiste porażki. A jednak wciąż konsekwentnie dystansuje się wobec jęków, narzekań i nie pozwala traktować siebie wyłącznie jako ofiary. Bo się nią nie czuje.

Może nie każdy musi się zgadzać z wyborami życiowymi bohaterki wywiadu „Czesałam ciepłe króliki”, ale przyznaję, że jej sposób na radzenie sobie z kłopotami jest najbardziej sensowny ze wszystkich porad, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się słyszeć lub czytać. A na pewno stanowi świetne antidotum na otaczające nas morze malkontenctwa i pesymizmu. Co lepsze – jak świadczą o tym wspomnienia Alicji Gawlikowskiej-Świerszczyńskiej – nie wyklucza on obecności bliskich ludzi w naszym życiu. Jestem jak najbardziej pod wrażeniem!

Sue Monk Kidd, Czarne skrzydła




Sue Monk Kidd, Czarne skrzydła, tłum. Marta Kisiel-Małecka, wyd. Wydawnictwo Literackie

Jeśli opierać się na pierwszych skojarzeniach, jakie przyjdą nam na myśl, to dziewiętnastowieczne amerykańskie południe to oczywiście niewolnictwo, pola bawełny i ludzka krzywda. Ale także bajeczne suknie, bale, południowa wytworność, bujna przyroda, które równoważą brzydotę pierwszego wrażenia. Jak bardzo jest to uproszczony obraz, widać po „Czarnych skrzydłach” Sue Monk Kidd, którą zainspirowało życie Sary Grimké. Kobiety, dla której rodzajem niewoli było robienie robótek, nauka gry na fortepianie, strojenie się i szukanie kandydata na męża - jedyne formy aktywności dozwolone w pierwszej połowie 19. wieku dla kobiet z jej sfery i o jej pozycji. Sara Grimké razem z młodszą siostrą zapisały się jednak w historii jako aktywne działaczki na rzecz zniesienia niewolnictwa, równości rasowej i... praw kobiet! Sara doświadczyła bowiem na własnej skórze, że występowanie w jakiejkolwiek sprawie jest wielokroć trudniejsze, gdy wychodzi z ust kobiety, bez względu na jej pochodzenie czy majątek. Sprzeciwienie się silnie zakorzenionym obyczajom nie było ani czymś łatwym, ani czymś, co przyniosło tylko pozytywne konsekwencje. „Czarne skrzydła” tego nie ukrywają. Co prawda autorka nie opiera się ściśle na faktach z biografii Sary Grimké, niemniej wykorzystuje te najbardziej wymowne i znaczące dla jej losów (szczegółowo przytacza je w w rozdziale „Od autorki”).

Monk Kidd wybrała jednak nie tylko osobę Sary na swoją główną bohaterkę. Połowa narracji „Czarnych skrzydeł” należy do niewolnicy Hetty, zwanej Szelmą, którą Sara otrzymuje w prezencie na jedenaste urodziny. Głos każdej z dziewczynek, dziewcząt, a w końcu dorosłych kobiet to inne ujęcie mieszkania pod tym samym dachem, inny brak możliwości w dysponowaniu swoją wolą i – mimo wzajemnej sympatii – opis przepaści między człowiekiem wolnym a zniewolonym. Delikatność Sary, jej troska o Szelmę i szacunek wobec jej uczuć to za mało. Przyjaźń, która istnieje w ukryciu, tylko za zamkniętymi drzwiami pokoju, nie może być prawdziwą przyjaźnią. Chociaż i Sara i Szelma żyją w obrębie tych samych murów, ich światy są zupełnie różne.

W kręgu towarzyskim Sary czarny człowiek liczy się w zależności od tego, ile ma lat i czy jest jeszcze użyteczny. Ona sama ma praktyczny problem z traktowaniem Szelmy jak równego jej człowieka, choć w głębi duszy nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Na przykładzie Szelmy widać, jak silna jest potrzeba niezależności, do jakich sztuczek posuwają się jej pozbawieni, żeby stworzyć choć jej namiastkę, by znaleźć lukę w represyjnym systemie. I by nie zapomnieć o swoich korzeniach. Tym, co łączy obie bohaterki, jest silna wola i wyczekiwanie chwili, gdy będą mogły ją zamanifestować. Mimo rozczarowań, bólu, źle pojmowanej tradycji.

Sue Monk Kidd stworzyła fascynującą opowieść o fałszu i krzywdzie, jakie wynikają z pozbawienia innego człowieka należnych mu praw. Nie ma znaczenia, czy jest to ktoś (jak Szlema i jej matka), komu odebrano całkowitą wolność, czy ktoś, komu zabrania się podejmowania określonych decyzji, co do jego przyszłości (jak Sara, która marzyła o zostaniu prawnikiem). Historia Sue Monk Kidd jest napisana wartko, z psychologicznym zacięciem oraz przesłaniem, które mówi, że bunt wobec zastanego porządku rzeczy może dużo kosztować. Więcej niż możemy znieść. Ale warto się go podjąć.

Lektura obowiązkowa!