środa, 22 października 2014

Martin ZeLenay, Tajny raport Millingtona



Martin ZeLenay, Tajny raport Millingtona, tłum. Marcin Osiowski, wyd. Znak

Tajny raport Millingtona” przypomniał mi, czemu kiedyś tak bardzo lubiłam czytać literaturę szpiegowską. W tego typu powieściach - prócz oczywiście napięcia – najlepszy i najbardziej kojący jest przekaz, że ktoś na ziemi dba o to, byśmy spokojnie mogli spać i że jesteśmy razem po tej samej, dobrej stronie. Trochę naiwne, ale działało. I tak samo może działać ta książka na Amerykanów, którzy dowiedzą się z niej, jaki jeszcze gorszy koszmar niż 11. września może zafundować Nowemu Jorkowi grupa świetnie zorganizowanych terrorystów. I jakich wspaniałych mają obrońców zwykli obywatele w postaci agentów takich jak Frank Shepard czy Jason Millington, którzy oczywiście ten atak udaremnią. Martin ZeLenay wie w końcu o czym pisze. Co prawda używa pseudonimu, ale wiemy o nim, że jest konsultantem CIA i współpracownikiem wywiadu. Dla nas to dodatkowy smaczek, że nie ukrywa swojego polskiego pochodzenia.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że takie historie, jak „Tajny raport ...” mają przywrócić podważone zaufanie do agencji bezpieczeństwa i zatuszować skandal, który wywołało udostępnienie tajnych dokumentów przez Edwarda Snowdena. Z których jasno wynika, że po raz pierwszy historii jesteśmy inwigilowani na tak masową skalę bez względu na to, kim jesteśmy i gdzie mieszkamy. Uzasadnieniem kontroli i zbierania drobiazgowych danych – i w rzeczywistości i w świecie fikcyjnym - jest oczywiście bezpieczeństwo. I tak w powieści ZeLenaya agenci tajnych służb polegają oczywiście na swoim instynkcie, doświadczeniu, inteligencji i sile fizycznej. Jednak na nic by się one ostatecznie nie zdały, gdyby nie sprzęt elektroniczny i podsłuchowy.

Frank pomyślał, że znane z setek zdjęć i filmów wnętrze kabiny Apollo w porównaniu z tym sprzętem może się kojarzyć jedynie ze starym lampowym radioodbiornikiem z zielonym oczkiem w drewnianej skrzynce. Ale co z tego, skoro tamto służyło zdobywaniu kosmosu, stanowiąc „wielki krok ludzkości”, (…), a to tutaj służy ochronie tej ludzkości przed nią samą”. (str. 124, pogrubienie jest moją inicjatywą)

Tak to postrzega autor oczami jednego ze swoich kluczowych bohaterów, który, wysłany na rutynowe spotkanie z potencjalnym informatorem, staje się świadkiem na pozór bezsensownego morderstwa. Od tej pory zaczyna się wyścig z czasem i łącznie na pozór niewinnych informacji z przeszłości, także tej sporo odległej w czasie. ZeLenay umiejętnie sięga do lat zimnej wojny, tworzy wiarygodny ciąg przyczynowo-skutkowy, którego finałem ma być zniszczenie Nowego Jorku. Szybko dowiadujemy się, kto za tym stoi, dużo później poznamy motyw tej osoby, ale – i to jest najlepsze – na samym końcu dowiemy się, jak chce zrealizować swój plan. Bardzo pomysłowo i przerażająco zarazem.

Akcja rozgrywa się dość dynamicznie w przeciągu zaledwie dziesięciu dni, ale autorowi nie udaje się wyjść poza schemat typowego thrillera politycznego. Dzięki narratorowi mamy podgląd różnych bohaterów tej afery, także tych negatywnych, ale nie spodziewajmy się pogłębionej analizy ich osobowości. Najbardziej rozczarowujący, choć drugorzędny, jest wątek życia rodzinnego Franka Sheparda. Na początku książki dowiadujemy się o kryzysie w jego małżeństwie, poznajemy perspektywę jego żony Susan, po czym... Susan znika i z kart powieści i z myśli Franka. Pojawia się dopiero na końcu, a ich związek uzdrawia... poważny postrzał! Happy end jest zawsze mile widziany, ale to najbardziej bzdurne rozwiązanie osobistych problemów dwojga ludzi, o jakim zdarzyło mi słyszeć i czytać.

Generalnie „Tajny raport Millingtona” nie zawiedzie miłośników powieści sensacyjnych i dostarczy im dość emocji. Jednak ZeLenay to nie Forsyth czy Ludlum i nie należy się po nim spodziewać oryginalnych rozwiązań. Prędzej solidnego pisarskiego rzemiosła i wglądu w pracę tajnego wywiadu. Tak bardzo niezbędnego i niedocenianego, o czym przekonuje nas usilnie autor.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz