Martin ZeLenay, Tajny
raport Millingtona, tłum. Marcin Osiowski, wyd. Znak
„Tajny raport
Millingtona” przypomniał mi, czemu kiedyś tak bardzo lubiłam
czytać literaturę szpiegowską. W tego typu powieściach - prócz
oczywiście napięcia – najlepszy i najbardziej kojący jest
przekaz, że ktoś na ziemi dba o to, byśmy spokojnie mogli spać i
że jesteśmy razem po tej samej, dobrej stronie. Trochę naiwne, ale
działało. I tak samo może działać ta książka na Amerykanów,
którzy dowiedzą się z niej, jaki jeszcze gorszy koszmar niż 11.
września może zafundować Nowemu Jorkowi grupa świetnie
zorganizowanych terrorystów. I jakich wspaniałych mają obrońców
zwykli obywatele w postaci agentów takich jak Frank Shepard czy
Jason Millington, którzy oczywiście ten atak udaremnią. Martin
ZeLenay wie w końcu o czym pisze. Co prawda używa pseudonimu, ale
wiemy o nim, że jest konsultantem CIA i współpracownikiem wywiadu.
Dla nas to dodatkowy smaczek, że nie ukrywa swojego polskiego
pochodzenia.
Nie mogę oprzeć się
wrażeniu, że takie historie, jak „Tajny raport ...” mają
przywrócić podważone zaufanie do agencji bezpieczeństwa i
zatuszować skandal, który wywołało udostępnienie tajnych
dokumentów przez Edwarda Snowdena. Z których jasno wynika, że po
raz pierwszy historii jesteśmy inwigilowani na tak masową skalę
bez względu na to, kim jesteśmy i gdzie mieszkamy. Uzasadnieniem
kontroli i zbierania drobiazgowych danych – i w rzeczywistości i w
świecie fikcyjnym - jest oczywiście bezpieczeństwo. I tak w
powieści ZeLenaya agenci tajnych służb polegają oczywiście na
swoim instynkcie, doświadczeniu, inteligencji i sile fizycznej.
Jednak na nic by się one ostatecznie nie zdały, gdyby nie sprzęt
elektroniczny i podsłuchowy.
„Frank pomyślał, że
znane z setek zdjęć i filmów wnętrze kabiny Apollo w porównaniu
z tym sprzętem może się kojarzyć jedynie ze starym lampowym
radioodbiornikiem z zielonym oczkiem w drewnianej skrzynce. Ale co z
tego, skoro tamto służyło zdobywaniu kosmosu, stanowiąc „wielki
krok ludzkości”, (…), a to tutaj służy ochronie
tej ludzkości przed nią samą”. (str.
124, pogrubienie jest moją inicjatywą)
Tak to postrzega autor
oczami jednego ze swoich kluczowych bohaterów, który, wysłany na
rutynowe spotkanie z potencjalnym informatorem, staje się świadkiem
na pozór bezsensownego morderstwa. Od tej pory zaczyna się wyścig
z czasem i łącznie na pozór niewinnych informacji z przeszłości,
także tej sporo odległej w czasie. ZeLenay umiejętnie sięga do
lat zimnej wojny, tworzy wiarygodny ciąg przyczynowo-skutkowy,
którego finałem ma być zniszczenie Nowego Jorku. Szybko
dowiadujemy się, kto za tym stoi, dużo później poznamy motyw tej
osoby, ale – i to jest najlepsze – na samym końcu dowiemy się,
jak chce zrealizować swój plan. Bardzo pomysłowo i przerażająco
zarazem.
Akcja rozgrywa się dość
dynamicznie w przeciągu zaledwie dziesięciu dni, ale autorowi nie
udaje się wyjść poza schemat typowego thrillera politycznego.
Dzięki narratorowi mamy podgląd różnych bohaterów tej afery,
także tych negatywnych, ale nie spodziewajmy się pogłębionej
analizy ich osobowości. Najbardziej rozczarowujący, choć
drugorzędny, jest wątek życia rodzinnego Franka Sheparda. Na
początku książki dowiadujemy się o kryzysie w jego małżeństwie,
poznajemy perspektywę jego żony Susan, po czym... Susan znika i z
kart powieści i z myśli Franka. Pojawia się dopiero na końcu, a
ich związek uzdrawia... poważny postrzał! Happy end jest zawsze
mile widziany, ale to najbardziej bzdurne rozwiązanie osobistych
problemów dwojga ludzi, o jakim zdarzyło mi słyszeć i czytać.
Generalnie „Tajny raport
Millingtona” nie zawiedzie miłośników powieści sensacyjnych i
dostarczy im dość emocji. Jednak ZeLenay to nie Forsyth czy Ludlum
i nie należy się po nim spodziewać oryginalnych rozwiązań.
Prędzej solidnego pisarskiego rzemiosła i wglądu w pracę tajnego
wywiadu. Tak bardzo niezbędnego i niedocenianego, o czym przekonuje
nas usilnie autor.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz