sobota, 28 lutego 2015

Mons Kallentoft, Duchy wiatru




Mons Kallentoft, Duchy wiatru, tłum. Anna Krochmal i Robert Kędzierski, wyd. Dom Wydawniczy REBIS

Niepełnosprawny staruszek wiesza się na kablu od dzwonka przywołującego pielęgniarkę. Samobójstwo? Być może, gdyby nie to, że zmarły miał w sobie dużą chęć do życia i ciekawość świata. Ba, jeszcze niedawno wysyłał listy krytykujące prywatną spółkę, która wykupiła za bezcen wiele państwowych domów starców, w tym także ten, w którym mieszkał. Po sekcji zwłok policja nie ma wątpliwości, że Konrad Karlsson nie zginął z własnej ręki. Brzmi to intrygująco, prawda? Ale „Duchy wiatru” to coś więcej niż tylko dobry pomysł na fabułę i kilka odpowiedzi do wyboru na pytanie: kto zabił? A to już zasługa autora powieści, kolejnej z cyklu, w której pojawia się komisarz Malin Fors.

Mons Kallentoft należy do tych skandynawskich pisarzy, dzięki którym literatura sensacyjna przestała być czczą rozrywką służącą zabijaniu czasu, a kryminały banalnymi czytadłami. Do tego Kallentoft wypracował swój własny wyrazisty styl, który wyróżnia go z tego i tak znakomitego grona. Zgrabna intryga jest tylko jego częścią, podobnie jak postać głównej bohaterki, Malin Fors. Fabuła pomysłowo nie skupia się wyłącznie na nich, chociaż to oczywiście oni są najważniejsi. Poszczególne rozdziały lub ich części to także wgląd w psychikę i życiowe sprawy mniej lub bardziej drugorzędnych postaci, co delikatnie sugeruje, że przełom może (ale nie musi) nastąpić z ich strony. Różne postawy i doświadczenia, bieżące przemyślenia to także sposób na pokazanie, że treść książki nie ogranicza się tylko do sprawy morderstwa, ale ma psychologiczną głębię, ważni są w niej ludzie jako tacy. Kallentoft oddaje głos nawet zmarłemu, który po śmierci obserwuje działania żywych, wspomina i rozlicza się z ziemską przeszłością. Nieprzypadkową dezorientację wprowadza również nieznany z imienia i nazwiska narrator, emocjonalny, chaotycznie wyrażający myśli, niepewny ostatecznego celu, do którego zmierza.

Mons Kallentoft stara się jak najnaturalniej oddać specyfikę prawdziwego życia, które - nawet wśród policjantów - nie kręci się tylko wokół przestępstw. Plusem jest też to, że jego powieści można czytać niezależnie od siebie. Wnioskuję to po „Duchach wiatru”, które mimo pewnych wzmianek o wydarzeniach z przeszłości, nie robią wrażenia historii wyrwanej z większej całości. Niemniej przyznaję, że z pewnymi wątkami dotyczącymi Malin Fors i jej kolegów z pracy chętnie bym się bliżej zapoznała. Tak jak z pomysłami Kallentofta na inne zbrodnie, które - być może tak jak w „Duchach wiatru” - są punktem wyjścia do pokazania jakiejś szerszej perspektywy, zwrócenia uwagi na jakiś ważny społecznie problem. W „Duchach wiatru” jest to kwestia zarabiania dużych pieniędzy kosztem najsłabszych. Nieproporcjonalność między zarobkami tych, którzy pracują najciężej, a tymi, którzy nimi zarządzają. Wreszcie nieunikniona zależność od innych, która przychodzi wraz z wiekiem.

Duchy wiatru” są harmonijnie skonstruowane, przemyślane w każdym szczególe. Nie da się ich czytać po łebkach. To znaczy można robić, tylko nie wiem po co. Szkoda marnować w ten sposób dobrą powieść. Lepiej przystosować się do jej tempa, dać się powoli wciągać do świata jej bohaterów i zastanowić nad naszym własnym. Czy czasem nie robi się za bardzo podobny do powieściowej rzeczywistości.

Przy okazji chciałbym zwrócić uwagę na wysoką jakość wydania książki. Cykl o Malin Fors to chyba jedyna seria kryminalna z tak przykuwającymi wzrok okładkami i w eleganckich obwolutach. Sam ich wygląd robi wrażenie.

piątek, 20 lutego 2015

Roma Ligocka, Droga Romo




Roma Ligocka, Droga Romo, wyd. Wydawnictwo Literackie

Mam problem z Romą Ligocką. Jej najnowsza książka równie mnie złości, co rozczula. Złości, bo niewiele różni się od wcześniejszej, zatytułowanej „Dobre dziecko”. Właściwie można uznać „Drogą Romę” za jej kontynuację. Bohaterka dorasta, dojrzewa, bliżej jej do dorosłości, a jednocześnie jakaś jej część wciąż pozostaje dzieckiem – niepewnym siebie, wyczekującym, pragnącym samodzielności i zarazem pozostawiającym prawo do decydowania o sobie innym. Tę dziecinność i dopiero co rozkwitającą kobiecość widać nawet na zdjęciach z prywatnego archiwum autorki, ilustrujących treść tej powieści opartej na motywach z jej życiorysu.

Droga Romo” rozczula, ponieważ Roma Ligocka aż za dobrze uchwyciła stan zawieszenia pomiędzy dwoma etapami życia, gdy fizyczna dojrzałość nie idzie w parze z doświadczeniem życiowym, a wchodzenie w dorosłość bywa udręką. Młoda Roma stara się maskować bezbronność udawanym obyciem, odpowiednimi rekwizytami, milczeniem i pięknymi, eleganckimi strojami przysyłanymi przez matkę z Wiednia. Te ostatnie to prawdziwy rarytas w powojennej szarzyźnie Krakowa. Razem z dziewczęcym wdziękiem są jednak słabą tarczą wobec tych bardziej wyrobionych, doświadczonych i trochę już cynicznych. Dla kogoś wewnętrznie niepewnego, takiego jak młodziutka Roma, ich swobodny tryb życia może być pociągający, oferujący wiele możliwości, wydaje się pozbawiony wad, które są łatwo dostrzegalne dla kogoś starszego.

Stan ducha głównej bohaterki poznajemy dzięki prowadzonej przez nią samą narracji. Ale ta książka posiada również inne narratorki. Dorosłą Romę, ciepłą i wyrozumiałą wobec tej młodszej, z której chciałaby ściągnąć piętno samotności i wstydu za nietrafione decyzje. Oraz matkę, której listy – mimo że pełne troski i dobrej woli – niezamierzenie są niczym policzki odbierające do reszty poczucie wartości. To pierwszy z tych listów kazał mi spojrzeć łaskawszym okiem na „Droga Romę”. Sama jestem matka i wiem, po prostu wiem, że sama pisałabym listy w podobnym tonie, nie zdając sobie sprawy, jakie spustoszenia mogłyby spowodować. Z tego, co czytałam w wywiadach z autorką, wynika, że „Drogą Romę” pisała ona z myślą o młodych kobietach, które niedawno przekroczyły próg dorosłości. Jednak jej proza może dać też dużo do myślenia starszym czytelnikom, tym, którzy są rodzicami i których rolą jest psychiczne wspieranie dziecka także wtedy, gdy przestaje ono nim być. To wbrew pozorom trudna sztuka i łatwo ją zarzucić.

Droga Roma” należy do powieści, w których ważniejsze jest życie wewnętrzne bohaterów, aniżeli świat zewnętrzny. Pomimo to uważny czytelnik rozpozna Polskę lat 50., a najwyraźniejszą wskazówką będzie dla niego choćby otwarcie krakowskiej Piwnicy Pod Baranami. To zresztą ten fragment książki, w którym pojawia się najwięcej znanych nazwisk. Dla młodej Romy dużo bardziej znaczące jest jednak ostateczne pożegnanie z dzieciństwem i towarzyszące mu poczucie wyobcowania. Na nich skupia się narracja Ligockiej, prosta i niewyszukana, za to trafiająca w sedno.

poniedziałek, 16 lutego 2015

Ransom Riggs, Osobliwy dom pani Peregrine



Ransom Riggs, Osobliwy dom pani Peregrine, tłum. Małgorzata Hesko-Kołodzińska, wyd. Media Rodzina

Osobliwy dom pani Peregrine” wyróżnia się na tle powieści, czy to młodzieżowych czy to tych dla dorosłych. Jej okładka ma w sobie taką tajemniczość i posępność, które zdają się krzyczeć: zajrzyj do mnie! zajrzyj! Podobnie działa tytuł z pomysłowo użytym, rzadko spotykanym przymiotnikiem „osobliwy” i zagadkowa fotografia małej, pozbawionej uśmiechu dziewczynki, która lekko unosi się nad ziemią. To jedno z wielu biało-czarnych zdjęć, które ilustrują tę książkę w środku. Co ciekawe pochodzą one z prywatnych kolekcji i poza niewielkimi poprawkami nie zostały poddane obróbkom technicznym. Riggs robi wszystko, by dla nas stały się częścią fabuły i trzeba przyznać, udaje mu się to znakomicie.

Siłą tej powieści przez dłuższy czas jest jej niejednoznaczność i zagadkowy charakter. Podoba mi się, że tak trudno od razu ją sklasyfikować i przyporządkować do konkretnego typu literatury. Mam ona w sobie elementy fantastyki, a nawet horroru, pewne cechy powieści skoncentrowanej na odkrywaniu rodzinnych sekretów i szczyptę prozy wojennej, choć wszystko w nie za dużych dawkach. Ale długo nie wiadomo, które z nich przeważą nad innymi, czy pewne wątki się rozwiną i jakie niespodzianki przygotował dla czytelników i swojego głównego bohatera autor.

Bohaterem tym jest młody chłopak, Amerykanin imieniem Jakob, mocno związany ze swoim dziadkiem. To on raczył go niesamowitymi opowieściami z czasów swojej młodości o sierocińcu na pewnej walijskiej wyspie i atmosferze radości i bezpieczeństwa, która tam panowała. O ochronie przed wojną i potworami, którą to miejsce zapewniało. W historyjkach tych mieszał prawdę ze zmyśleniem. Tak przynajmniej myślał Jacob, dopóki nie jego dziadek nie zmarł w dziwnych okolicznościach, a on sam zaczął obawiać się, że postradał rozum. By dowiedzieć się czegoś więcej o dziadku, zrozumieć jego nieprawdopodobne opowiastki i w końcu zlikwidować ich wpływ na swoje postrzeganie rzeczywistości, Jakob udaje się na walijską wyspę, gdzie znajdował się sierociniec prowadzony przez panią Peregrine.

Cieszy, że po dojściu do tego punktu aura niesamowitości nadal się utrzymuje. Nic nie jest od razu dla Jakoba pewne i zrozumiałe. Powoli przedziera się on przez kolejne fakty, a raczej przez same niewiadome. Tak jest mniej więcej przez trzy czwarte książki. Reszta nie ma już takiej mocy, zmienia się w opowieść przygodową, opartą na walce dobra ze złem. W moim odczuciu wyjaśnienie poszczególnych wątków nie poszło autorowi tak dobrze, jak wcześniejsze podsycanie naszej ciekawości i budowanie nastroju. Z jednej strony doceniam Riggsa za to, że wpadł na oryginalny pomysł co do charakteru podopiecznych pani Peregrine, zamiast eksploatować elfy, wróżki czy chociażby kosmitów. Z drugiej strony konflikt w ich wewnętrznym świecie wypada dość blado w porównaniu z większą częścią fabuły. Wydaje się naciągany i przeznaczony raczej dla niewyrobionych czytelników, czyli rzeczywiście młodzieży.

W księgarniach jest już dostępna kontynuacja „Osobliwego domu...” - „Miasto cieni”. Chociaż trochę zmęczyła mnie końcówka pierwszego tomu, nie mogę powiedzieć, że wiem, czego mogę się spodziewać po drugiej części. Muszę wprost przyznać, że Ransom Rigss – mimo niedopracowania tematu w satysfakcjonujący mnie sposób - umie zaintrygować. A to już coś. Dlatego się nie zarzekam, że na pewno nie sięgnę po ciąg dalszy. Czy będzie warto? To się okaże.

piątek, 13 lutego 2015

Rohinton Mistry, Delikatna równowaga



Rohinton Mistry, Delikatna równowaga, tłum. Krzysztof Umiński, wyd. Drzewo Babel

Delikatna równowaga” może przestraszyć objętością, ale zaręczam, gdy już zacznie się ją czytać i pozna bliżej jej bohaterów, wyrywa z rzeczywistości i przenosi głęboko w swój świat. Sprawia, że staniemy się nieczuli na to, co dzieje się wokół i na upływ czasu. Przynajmniej tak „Delikatna równowaga” podziałała na mnie. Widocznie jednak więcej osób ma podobne odczucia do moich, skoro BBC umieściła właśnie ten tytuł na liście „100 książek, które musisz przeczytać przed śmiercią”.

Na pewno „Delikatna równowaga” ma silną wymowę społeczno-obyczajową. Mocno i wyraziście pokazuje, że Indie to nie tylko intensywne barwy, morze kwiatów, tłumy śpieszące do świątyń, piękne zabytki i egzotyczne potrawy. Ale przecież nie brakuje książek, zwłaszcza wielu znakomitych reportaży o tym kraju, które opisują tę samą nędzę, uprzedzenia, wyzysk i bezprawie, co Mistry.

Najważniejsi w „Delikatnej równowadze” okazują się ludzie, których autor wybrał na bohaterów. To ich zmagania z losem, a raczej z regułami narzuconymi przez silniejszych i bezwzględniejszych, potrafią tak mocno pochłonąć. Wśród nich jest dwóch krawców, którzy w dużym mieście szukają lepszej okazji na zarobek. Kobieta w średnim wieku, która próbuje zachować niezależność i samodzielność finansową od rodziny. Oraz student, który w tragicznych okolicznościach utracił przyjaciela. Ścieżki tej czwórki przetną się dosyć szybko, ale ich historie będziemy poznawać stopniowo. Ich przeszłe i przyszłe doświadczenia okażą się silnie powiązane z jakimś wycinkiem indyjskiej rzeczywistości. Niejako wbrew im samym, bo Maneck, Dina, Om i Ishvar starają się żyć spokojnie, na uboczu i robić swoje.

Indie lat 70. według Mistry to kraj, gdzie prawo staje po stronie silniejszych, eksperymenty społeczne władzy – np. oczyszczanie miast z żebraków i zapewnianie im pracy – prowadzą do jeszcze większego wyzysku i nędzy, a tradycyjne układy są silniejsze niż nowe zasady. To tu policjanci nie tylko muszą słuchać absurdalnych rozkazów, ale i wciąż przekładać własne interesy nad potrzeby ludzi, którym mają pomagać (bo dzieci potrzebują dodatkowych lekcji, a to kosztuje). A tymczasem skuteczną ochronę przed bezprawiem może zapewnić za stosowną opłatą szef miejskiego półświatka.

Bohaterowie Mistry nie mają w sobie nic heroicznego, nadludzkiego. Gdybyśmy nie znali młodzieńczych losów Diny, zraziłaby nas do siebie nieufnością i opryskliwością. Młody Om bywa zbyt gwałtowny i wybuchowy, jego stryjek znowuż zbyt spokojny i ugodowy. Maneck, który szybko nawiązuje z nimi nić porozumienia, nie zna klucza do serca własnego ojca. A wraz z nim utracił radość z przebywania w krainie swojego dzieciństwa. Oprócz nich w powieści Mistry nie brakuje barwnych, wielowymiarowych postaci drugoplanowych, wśród których wyróżnia się postać kalekiego żebraka, zbieracza włosów czy nieszczęsnego tresera małp.

Delikatna równowaga” ogólnie rzecz biorąc opowiada o tym, jak istotna jest wzajemna życzliwość i troska, gdy przychodzi nam żyć w nieszczególnie sprawiedliwym świecie. To także opowieść o cywilizacyjnych przemianach, z których jedne następują zbyt szybko, usuwając ludziom grunt spod nóg, a inne, te najbardziej wyczekiwane, zbyt wolno. Na nie może nie mamy większego wpływu, na dobre relacje z innymi ludźmi - tak. I to jest właśnie ten sposób na zachowanie tytułowej delikatnej równowagi między rozpaczą i nadzieją, które dotykają bohaterów Mistry. Oraz nas samych.

wtorek, 10 lutego 2015

Paul Glaser, Tańcząc z wrogiem



Paul Glaser, Tańcząc z wrogiem, tłum. Norbert Radomski, wyd. Dom Wydawniczy REBIS

Nie wiem, dlaczego założyłam, że „Tańcząc z wrogiem” jest całkowicie fikcyjną historią. Tymczasem jej bohaterka, Rosie Glaser, istniała naprawdę i rzeczywiście uczyła tańczyć esesmanów w Auschwitz. To jednak tylko jedno z jej przeżyć, krótki epizod wojennych lat, z których Rosie trzy i pół roku spędziła w obozach przejściowych i koncentracyjnych. Losy Rosie są niezwykłe nie tylko przez to, że przeżyła wojenny koszmar (w tym wrzucanie trupów do pieców krematoryjnych), ale także przez to, jak jej się udało tego dokonać. Czasem była to znajomość niemieckiego wyniesiona z dzieciństwa, innym razem wrodzona przedsiębiorczość i pewna zuchwałość doprawiona łutem szczęścia. I oczywiście umiejętność tańczenia powiązana z otwartością na ludzi, towarzyskością i łatwością nawiązywania kontaktów. Bez tych cech Rosie nie mogłaby przed wojną stać się tak wziętą nauczycielką tańca i właścicielką własnej szkoły. Bez nich nie potrafiłaby poradzić sobie w kolejnych obozach, przekonywać esesmanów o swojej szczególnej przydatności i umiejętnościach. To prawda, że z niektórymi nawet romansowała i dawała im odczuć, że widzi w nich ludzi, nie okrutne bestie. Co ciekawe te jej odczucia wydają się szczere, jakkolwiek nam wydawałyby się kontrowersyjne. Pamiętajmy jednak, że z 1200 osób, które przybyły razem z nią do Auschwitz, przeżyło tylko osiem. I to takimi informacjami powinniśmy się bulwersować.

Osobowość i dzieje Rosie przybliża nam jej bratanek Paul Glaser. Bynajmniej nie zawodowy pisarz czy łowca chwytliwych historii. Tylko dojrzały, ustatkowany człowiek zaskoczony prawdą o pochodzeniu i rodzinie własnego ojca, który latami uparcie zachowywał milczenie na ten temat. Dlatego „Tańcząc z wrogiem” ma dwójkę bohaterów – autora, który krok po kroku przedstawia swoje odkrycia na temat żydowskich korzeni i nieznanych krewnych oraz Rosie, jego ciotkę, z którą z powodu rodzinnego konfliktu udało mu się porozmawiać ledwie dwa razy za jej życia. Mimo to, korzystając obficie z jej pamiętników i korespondencji, przedstawia jej losy w postaci relacji prowadzonej w pierwszej osobie. A zaczyna nie od wojny, ale dużo wcześniej, byśmy poznali, jak rozwijał się niezależny charakter Rosie w warunkach pokoju.

Wolałabym oczywiście, by to sama Rosie bezpośrednio opowiedziała swoją historię. Bez względu na to nie mogłam się oderwać od „Tańcząc z wrogiem”. Przede wszystkim z powodu samej bohaterki. Wręcz nieprawdopodobne jest to, że Rosie nigdy nie przejawiała mentalności ofiary. Jej listy z obozu przejściowego do wspierającego ją i jej rodziców małżeństwa są grzeczne, ale konkretne. Te do rządu holenderskiego w sprawie zwrotu majątku zabranego rodzicom wyrażają nieustępliwość i niezgodę na regulacje prawne, które to uniemożliwiały. Decyzja o zamieszkaniu poza granicami rodzinnego kraju, który tak łatwo pozbył się jej i innych obywateli żydowskiego pochodzenia, budzi szacunek.

Tu warto zaznaczyć, że wspomnienia ciotki odsłoniły Paulowi Glaserowi (i czytelnikom również) inny od oficjalnie przyjętych obraz Holandii pod okupacją niemiecką. Szokujący i haniebny, nawet jeśli aresztowana razem z matką Rosie była częstowana przez policjantów herbatą i ciastem, a potem odwieziona wygodnym autem pod bramę obozu przejściowego. Przy statystykach, na które powołuje się Glaser, to uprzejmość traci swoje zwykłe znaczenie. Według nich podczas wojny zginęło aż 72 % populacji holenderskich Żydów, najwyższy odsetek z krajów sąsiadujących (łącznie z Niemcami). Osiągnięty przy udziale zwyczajnych ludzi i rządu holenderskiego, który wyparł się wszelkiej odpowiedzialności po zakończeniu wojny *.

Tańcząc z wrogiem”, opowiadając o dziejach jednej osoby, tak naprawdę chroni od zapomnienia innych Holendrów, tych o „nieodpowiednich” przodkach i religii. Ich tragedia i śmierć są nie mniej ważne czy wstrząsające tylko dlatego, że okupacja Holandii zaczęła się później niż w Polsce i miała lżejszy przebieg. Osobisty charakter „Tańcząc z wrogiem” zamiast dat, faktów i bezdusznych cyfr pozwala poznać konkretnych ludzi. To naprawdę bezcenne, dlatego polecam „Tańcząc z wrogiem” jak najbardziej.


* Tu mała uwaga o rządzie bułgarskim, sojuszniku Hitlera, który kilkakrotnie i skutecznie odmówił wydania swoich obywateli pochodzenia żydowskiego, a tym samym ocalił im życie. Co prawda nie miał takich samych skrupułów wobec Żydów z terenów przez siebie okupowanych.

poniedziałek, 9 lutego 2015

Mary Ann Shaffer i Annie Barrows, Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek



Mary Ann Shaffer i Annie Barrows, Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek, tłum. Joanna Puchalska, wyd. Świat Książki

Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek” nie jest żadną nowością. Wydano ją pięć lat temu i znalazłam ją szczęśliwym trafem na bibliotecznej półce. Przekonał mnie do niej nie ekstrawagancki tytuł, ani niepozorna okładka, ale opis, że część akcji rozgrywa się na wyspie Guernsey i ma związek z niemiecką okupacją podczas wojny. Tak się składa, że jedna z moich przyjaciółek, które od lat mieszkają w Wielkiej Brytanii namawiała mnie kiedyś na spędzenie wspólnych wakacji właśnie na Guernsey. Plan nie doszedł do skutku, ale przynajmniej dzięki tej propozycji dowiedziałam się, że takie miejsce w ogóle istnieje. Guernsey to jedna z Wysp Normandzkich. Chociaż leżą one blisko francuskiego wybrzeża, są terytoriami zależnymi od Wielkiej Brytanii, co w praktyce wygląda dość ciekawe. Ale, ale! Zainteresowanych odsyłam do encyklopedii bądź wikipedii. Albo do książki Mary Ann Shaffer, która przedstawi historię Guernsey w o wiele zabawniejszy, cięty sposób.

Stowarzyszenie ...” należy do rzadkiego gatunku powieści obyczajowych, w których mamy do czynienia z całym wachlarzem postaw, losów, zbiegów okoliczności i wątków, z których te miłosne wcale nie są ważniejsze od innych. Cechuje je wewnętrzne ciepło i urok, ale pozbawione są ckliwości. Ich celny dowcip nie bywa dosadny i nie wyklucza dramatyzmu przeżyć. Czytając takie powieści, mamy wrażenie dyskretnego uczestnictwa w czyimś życiu. Niestety nie trafiam na takie książki zbyt często. Być może jest ich po prostu niewiele, bo może trudniej jest tworzyć fabułę, która ma przyciągać, a jednocześnie opowiadać o całkiem fikcyjnej zwyczajności. Do tej pory natknęłam się na ledwie dwa nazwiska autorów parających się takim pisarstwem – Alexandra McCall Smitha oraz Mary Wesley.

Szkoda, że Mary Ann Shaffer nie stworzy, podobnie jak oni, więcej niż jedną powieść. Już przy pisaniu „Stowarzyszenia...” musiała jej pomóc siostrzenica, pisarka książek dla dzieci, Annie Barrows (która popsuła zamysł ciotki, bo zajęła się wątkiem romansowym kosztem innych, co widać zwłaszcza w zakończeniu). W roku wydania „Stowarzyszenia ...” Shaffer zmarła na chorobę nowotworową. Była nie tylko autorką tej powieści, ale też księgarzem, redaktorką i bibliotekarką. Bez jej wiedzy i miłości do książek „Stowarzyszenie...” nie mogłoby być powieścią taką, jaką jest. Pełną ciekawostek i trafnych uwag o książkach, czytelnikach, księgarzach. I wypełnioną ujmującymi sylwetkami ludzi, dla których czytanie stało się ważną częścią życia. „Stowarzyszenie ...” nie ma w sobie nic pompatycznego, ale w jakiś sposób jest hołdem dla tych, którzy za niezbędne do przeżycia uznali prócz oddychania i jedzenia również lektury.

Główna bohaterka, Juliet Ashton, jest autorką poczytnej kolumny w gazecie i właśnie wydanej książki. Jest też rozsmakowaną w literaturze, pełną ciepła, poczucia humoru i serdeczności kobietą, którą chciałoby się mieć za przyjaciółkę. Taka właśnie Juliet nie mogłaby nie docenić istnienia niezwykłego klubu literackiego, który pomógł przetrwać (dosłownie) niemiecką okupację kilkorgu mieszkańców wyspy Guernsey. Niezwykłego, bo wcześniej większość jego członków nie miała żadnej książki w ręku, a ich spojrzenie na literaturę – od poezji, filozofię po powieści – jest świeże i pozbawione czołobitności wobec uznanych autorytetów (bywa, że także bardzo zabawne). Juliet nawiązała kontakt ze stowarzyszeniem przez przypadek, oczywiście dzięki książce. Jeden z tomów z jej prywatnej biblioteczki zniszczonej podczas wojny, razem z adresem na karcie tytułowej, trafił w ręce pewnego hodowcy świń z Guernsey. Był to początek długiej i wyczerpującej korespondencji, która dała początek wielu przyjaźniom, ściągnęła Juliet na wyspę i pozwoliła jej poznać wojenną rzeczywistość tego miejsca.

Książka Mary Ann Shaffer nie unika opowiadania o trudnych, czasem dramatycznych chwilach. Ale jednocześnie jest jedną z bardziej optymistycznych opowieści, jaką znam. Sprawy małe i wielkie przedstawione są w niej z taką samą wagą, a zwyczajność i życzliwość są tak samo atrakcyjne, jak w opowieściach awanturniczych najbardziej brawurowe przygody. Czy wspomniałam już, że książka składa się niemal z samych listów? Ta formuła fantastycznie się tu sprawdza. A co do Annie Barrows – niech jej ciotka wybaczy. Bo ja nie potrafię.

niedziela, 8 lutego 2015

John Sweeney, Korea Północna. Tajna misja w kraju wielkiego blefu



John Sweeney, Korea Północna. Tajna misja w kraju wielkiego blefu, tłum. Małgorzata Halaba, wyd. Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA

Reporter John Sweeney chciał pokazać widzom BBC prawdę o reżimie rodziny Kimów. Ponieważ jako dziennikarz nie zostałby wpuszczony do rządzonego przez nich kraju, podał się za profesora London School of Economics i wjechał do Korei Północnej w ramach wycieczki studenckiej. Owocem tej podróży był (częściowo kręcony z ukrycia) dokument obejrzany przez miliony ludzi, także na kanale YouTube, oraz ta właśnie książka, w której autor do ostatniej strony wykorzystuje wszelkie najnowsze doniesienia i opracowania na temat Korei Północnej, jakie pojawiały się do 2013 roku. Jednak za swój wysiłek Sweeney został... zwolniony z pracy! Zarząd BBC i LSE uznali, że dziennikarz zachował się nieetycznie, wykorzystując towarzystwo studentów. Tym, o co Sweeneyowi najbardziej chodziło – los zwykłych Koreańczyków, ich nędza bytowa i kulturalna, życie na skraju głodu, w warunkach kojarzących się ze średniowieczem – nie wywołało we władzach BBC i uczelni aż takiego oburzenia *.

Można nie wnikać w to, co się dzieje w takich krajach jak Korea Północna. Brać za dobrą monetę statystyki podawane przez ich władze. Można wzruszać ramionami przy opowieściach kolejnych uciekinierów, widzieć w nich histeryczną reakcję i przesadę. Książka Sweeneya jest niewygodna, uwiera, bo obnaża niewygodną prawdę o tym, że nasza niewiedza nie powstrzymuje nikogo przed dręczeniem i zabijaniem swoich obywateli. A może nawet do tego zachęcić. W przypadku Korei Północnej to nie prawa człowieka spędzają sen z powiek rządom innych państw, tylko ewentualne zagrożenie nuklearne. Nikomu nie zależy, by to jedne z najnędzniejszych państewek na świecie przestało istnieć. Jego koniec oznaczałby wiele problemów dla układu sił w regionie, zwłaszcza dla Chińczyków. Mógłby też poważnie obciążyć gospodarkę proamerykańskiej Korei Południowej, o wiele bardziej niż miało to miejsce w przypadku zjednoczenia Niemiec.

John Sweeney mówi o tym wszystkim wprost i z dużą odwagą. Nie łagodzi tonu, nie bawi się w delikatność. Widać, że nie ufa totalitaryzmom w żadnej postaci. Koreę Północną nazywa wprost krajem wielkiego blefu, jego stolicę Pjongjang – Miastem Zombie, a rodzinny klan Kimów – mafią stosująca gangsterskie metody. I potrafi każde z tych stwierdzeń udowodnić. Jego książka to nie tylko zapis przebiegu turystycznej wycieczki i bezpośrednie obserwacje. To także wyciągi i cytaty z najróżniejszych książek i dokumentów (dostępnych też w internecie), skrócona historia kraju i opis działania kolejnych przywódców z rodziny Kimów, relacje uciekinierów, w tym więźniów łagrów i porwanych obywateli innych krajów, a nawet pewnego członka IRA, który na terenie Korei Północnej szkolił się w zakładaniu materiałów wybuchowych.

Czasami tych dodatkowych materiałów i informacji wydaje się być aż za dużo, ale bez nich nie mielibyśmy tak szerokiego spojrzenia na Koreę Północną. Razem wszystko wzięte to dobra odtrutka na tumiwisizm i naiwność w ocenie tego kraju. Kogo to nie przekona, niech pamięta, że jedynym ciepłym i niepozbawionym nawet na chwilę elektryczności miejscem w Korei Północnej, na jakie natrafił w marcu Sweeney, było mauzoleum z ciałami Kim Ir Sena i jego syna Kim Dzong Illa. Zabalsamowanie tego ostatniego kosztowało około milion dolarów w czasie, gdy mieszkańcy północy kraju jedli trawę i obgryzali korę z drzew, dochodziło do aktów kanibalizmu, a ludzie masowo umierali z głodu. To miało miejsce ledwie kilkanaście lat temu. I może się w każdej chwili powtórzyć.


* W przypadku LSE dziennikarz podaje jako powód intratne finansowo dla szkoły kontrakty na nauczanie przedstawicieli chińskiego rządu.


Wywiad z Johnem Sweeneyem na portalu NaTemat:


Film dokumentalny Johna Sweeneya wyemitowany  przez BBC