poniedziałek, 9 lutego 2015

Mary Ann Shaffer i Annie Barrows, Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek



Mary Ann Shaffer i Annie Barrows, Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek, tłum. Joanna Puchalska, wyd. Świat Książki

Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek” nie jest żadną nowością. Wydano ją pięć lat temu i znalazłam ją szczęśliwym trafem na bibliotecznej półce. Przekonał mnie do niej nie ekstrawagancki tytuł, ani niepozorna okładka, ale opis, że część akcji rozgrywa się na wyspie Guernsey i ma związek z niemiecką okupacją podczas wojny. Tak się składa, że jedna z moich przyjaciółek, które od lat mieszkają w Wielkiej Brytanii namawiała mnie kiedyś na spędzenie wspólnych wakacji właśnie na Guernsey. Plan nie doszedł do skutku, ale przynajmniej dzięki tej propozycji dowiedziałam się, że takie miejsce w ogóle istnieje. Guernsey to jedna z Wysp Normandzkich. Chociaż leżą one blisko francuskiego wybrzeża, są terytoriami zależnymi od Wielkiej Brytanii, co w praktyce wygląda dość ciekawe. Ale, ale! Zainteresowanych odsyłam do encyklopedii bądź wikipedii. Albo do książki Mary Ann Shaffer, która przedstawi historię Guernsey w o wiele zabawniejszy, cięty sposób.

Stowarzyszenie ...” należy do rzadkiego gatunku powieści obyczajowych, w których mamy do czynienia z całym wachlarzem postaw, losów, zbiegów okoliczności i wątków, z których te miłosne wcale nie są ważniejsze od innych. Cechuje je wewnętrzne ciepło i urok, ale pozbawione są ckliwości. Ich celny dowcip nie bywa dosadny i nie wyklucza dramatyzmu przeżyć. Czytając takie powieści, mamy wrażenie dyskretnego uczestnictwa w czyimś życiu. Niestety nie trafiam na takie książki zbyt często. Być może jest ich po prostu niewiele, bo może trudniej jest tworzyć fabułę, która ma przyciągać, a jednocześnie opowiadać o całkiem fikcyjnej zwyczajności. Do tej pory natknęłam się na ledwie dwa nazwiska autorów parających się takim pisarstwem – Alexandra McCall Smitha oraz Mary Wesley.

Szkoda, że Mary Ann Shaffer nie stworzy, podobnie jak oni, więcej niż jedną powieść. Już przy pisaniu „Stowarzyszenia...” musiała jej pomóc siostrzenica, pisarka książek dla dzieci, Annie Barrows (która popsuła zamysł ciotki, bo zajęła się wątkiem romansowym kosztem innych, co widać zwłaszcza w zakończeniu). W roku wydania „Stowarzyszenia ...” Shaffer zmarła na chorobę nowotworową. Była nie tylko autorką tej powieści, ale też księgarzem, redaktorką i bibliotekarką. Bez jej wiedzy i miłości do książek „Stowarzyszenie...” nie mogłoby być powieścią taką, jaką jest. Pełną ciekawostek i trafnych uwag o książkach, czytelnikach, księgarzach. I wypełnioną ujmującymi sylwetkami ludzi, dla których czytanie stało się ważną częścią życia. „Stowarzyszenie ...” nie ma w sobie nic pompatycznego, ale w jakiś sposób jest hołdem dla tych, którzy za niezbędne do przeżycia uznali prócz oddychania i jedzenia również lektury.

Główna bohaterka, Juliet Ashton, jest autorką poczytnej kolumny w gazecie i właśnie wydanej książki. Jest też rozsmakowaną w literaturze, pełną ciepła, poczucia humoru i serdeczności kobietą, którą chciałoby się mieć za przyjaciółkę. Taka właśnie Juliet nie mogłaby nie docenić istnienia niezwykłego klubu literackiego, który pomógł przetrwać (dosłownie) niemiecką okupację kilkorgu mieszkańców wyspy Guernsey. Niezwykłego, bo wcześniej większość jego członków nie miała żadnej książki w ręku, a ich spojrzenie na literaturę – od poezji, filozofię po powieści – jest świeże i pozbawione czołobitności wobec uznanych autorytetów (bywa, że także bardzo zabawne). Juliet nawiązała kontakt ze stowarzyszeniem przez przypadek, oczywiście dzięki książce. Jeden z tomów z jej prywatnej biblioteczki zniszczonej podczas wojny, razem z adresem na karcie tytułowej, trafił w ręce pewnego hodowcy świń z Guernsey. Był to początek długiej i wyczerpującej korespondencji, która dała początek wielu przyjaźniom, ściągnęła Juliet na wyspę i pozwoliła jej poznać wojenną rzeczywistość tego miejsca.

Książka Mary Ann Shaffer nie unika opowiadania o trudnych, czasem dramatycznych chwilach. Ale jednocześnie jest jedną z bardziej optymistycznych opowieści, jaką znam. Sprawy małe i wielkie przedstawione są w niej z taką samą wagą, a zwyczajność i życzliwość są tak samo atrakcyjne, jak w opowieściach awanturniczych najbardziej brawurowe przygody. Czy wspomniałam już, że książka składa się niemal z samych listów? Ta formuła fantastycznie się tu sprawdza. A co do Annie Barrows – niech jej ciotka wybaczy. Bo ja nie potrafię.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz