Mary Ann Shaffer i Annie
Barrows, Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z
Kartoflanych Obierek, tłum. Joanna Puchalska, wyd. Świat Książki
„Stowarzyszenie
Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek” nie jest
żadną nowością. Wydano ją pięć lat temu i znalazłam ją
szczęśliwym trafem na bibliotecznej półce. Przekonał mnie do
niej nie ekstrawagancki tytuł, ani niepozorna okładka, ale opis, że
część akcji rozgrywa się na wyspie Guernsey i ma związek z
niemiecką okupacją podczas wojny. Tak się składa, że jedna z
moich przyjaciółek, które od lat mieszkają w Wielkiej Brytanii
namawiała mnie kiedyś na spędzenie wspólnych wakacji właśnie na
Guernsey. Plan nie doszedł do skutku, ale przynajmniej dzięki tej
propozycji dowiedziałam się, że takie miejsce w ogóle istnieje.
Guernsey to jedna z Wysp Normandzkich. Chociaż leżą one blisko
francuskiego wybrzeża, są terytoriami zależnymi od Wielkiej
Brytanii, co w praktyce wygląda dość ciekawe. Ale, ale!
Zainteresowanych odsyłam do encyklopedii bądź wikipedii. Albo do
książki Mary Ann Shaffer, która przedstawi historię Guernsey w o
wiele zabawniejszy, cięty sposób.
„Stowarzyszenie ...”
należy do rzadkiego gatunku powieści obyczajowych, w których mamy
do czynienia z całym wachlarzem postaw, losów, zbiegów
okoliczności i wątków, z których te miłosne wcale nie są
ważniejsze od innych. Cechuje je wewnętrzne ciepło i urok, ale
pozbawione są ckliwości. Ich celny dowcip nie bywa dosadny i nie
wyklucza dramatyzmu przeżyć. Czytając takie powieści, mamy
wrażenie dyskretnego uczestnictwa w czyimś życiu. Niestety nie
trafiam na takie książki zbyt często. Być może jest ich po
prostu niewiele, bo może trudniej jest tworzyć fabułę, która ma
przyciągać, a jednocześnie opowiadać o całkiem fikcyjnej
zwyczajności. Do tej pory natknęłam się na ledwie dwa nazwiska
autorów parających się takim pisarstwem – Alexandra McCall
Smitha oraz Mary Wesley.
Szkoda, że Mary Ann
Shaffer nie stworzy, podobnie jak oni, więcej niż jedną powieść.
Już przy pisaniu „Stowarzyszenia...” musiała jej pomóc
siostrzenica, pisarka książek dla dzieci, Annie Barrows (która
popsuła zamysł ciotki, bo zajęła się wątkiem romansowym kosztem
innych, co widać zwłaszcza w zakończeniu). W roku wydania
„Stowarzyszenia ...” Shaffer zmarła na chorobę nowotworową.
Była nie tylko autorką tej powieści, ale też księgarzem,
redaktorką i bibliotekarką. Bez jej wiedzy i miłości do książek
„Stowarzyszenie...” nie mogłoby być powieścią taką, jaką
jest. Pełną ciekawostek i trafnych uwag o książkach,
czytelnikach, księgarzach. I wypełnioną ujmującymi sylwetkami
ludzi, dla których czytanie stało się ważną częścią życia.
„Stowarzyszenie ...” nie ma w sobie nic pompatycznego, ale w
jakiś sposób jest hołdem dla tych, którzy za niezbędne do
przeżycia uznali prócz oddychania i jedzenia również lektury.
Główna bohaterka, Juliet
Ashton, jest autorką poczytnej kolumny w gazecie i właśnie wydanej
książki. Jest też rozsmakowaną w literaturze, pełną ciepła,
poczucia humoru i serdeczności kobietą, którą chciałoby się
mieć za przyjaciółkę. Taka właśnie Juliet nie mogłaby nie
docenić istnienia niezwykłego klubu literackiego, który pomógł
przetrwać (dosłownie) niemiecką okupację kilkorgu mieszkańców
wyspy Guernsey. Niezwykłego, bo wcześniej większość jego
członków nie miała żadnej książki w ręku, a ich spojrzenie na
literaturę – od poezji, filozofię po powieści – jest świeże
i pozbawione czołobitności wobec uznanych autorytetów (bywa, że
także bardzo zabawne). Juliet nawiązała kontakt ze stowarzyszeniem
przez przypadek, oczywiście dzięki książce. Jeden z tomów z jej
prywatnej biblioteczki zniszczonej podczas wojny, razem z adresem na
karcie tytułowej, trafił w ręce pewnego hodowcy świń z Guernsey.
Był to początek długiej i wyczerpującej korespondencji, która
dała początek wielu przyjaźniom, ściągnęła Juliet na wyspę i
pozwoliła jej poznać wojenną rzeczywistość tego miejsca.
Książka Mary Ann Shaffer
nie unika opowiadania o trudnych, czasem dramatycznych chwilach. Ale
jednocześnie jest jedną z bardziej optymistycznych opowieści, jaką
znam. Sprawy małe i wielkie przedstawione są w niej z taką samą
wagą, a zwyczajność i życzliwość są tak samo atrakcyjne, jak w
opowieściach awanturniczych najbardziej brawurowe przygody. Czy
wspomniałam już, że książka składa się niemal z samych
listów? Ta formuła fantastycznie się tu sprawdza. A co do Annie
Barrows – niech jej ciotka wybaczy. Bo ja nie potrafię.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz