John Green, Papierowe
miasta, tłum. Renata Biniek, wyd. Bukowy Las
Pamiętam z lat
nastoletnich te opowieści o niesamowitych wyczynach i śmiesznych
zdarzeniach, które przytrafiały się rówieśnikom, prowokowane
przez nich lub przypadkowe. Sama mogłabym dorzucić do tej listy
wycieczkę letnią nocą z moją bardzo dobrą koleżanką na
cmentarz. Ona, w sukni ślubnej swojej matki, z kruczoczarnymi,
lśniącymi włosami została wzięta za ducha. Uciekłyśmy stamtąd
ze śmiechem. Dlatego pierwsze rozdziały „Papierowych lat” nie
zrobiły na mnie wrażenia, choć mściwość Margo Roth Spiegelman
podszyta była wyrafinowaniem i pomysłowością, której mogłabym
tylko pozazdrościć, mając naście lat. Początek „Papierowych
miast” może nie być atrakcyjny dla kogoś, kto jest niemal dwa
razy starszy od jego młodocianych bohaterów. I kto zaczął
przygodę z Johnem Greenem od „Gwiazd naszych wina”, które
elektryzują od pierwszej strony. Bo „Papierowe miasta” zaczynają
się właśnie rajdem po uśpionym mieście Orlando na Florydzie i
robieniem rzeczy, które przechodzą do szkolnych legend.
A jednak, jak okaże się
później, jest to scena bardzo znacząca i wpływająca na przebieg
dalszych wydarzeń. To wtedy Quentin ma pierwszy od wielu lat bliski
kontakt z Margo, przyjaciółką lat dziecinnych, która w szkole
średniej otacza się swoim towarzystwem i prowadzi całkiem inne
życie niż dzieciaki gromadzące się pod salą orkiestry szkolnej.
To paczka Quentina, z której najbliżsi są mu wyrażający się z
fanfaronadą na temat swojej męskości Ben oraz cichy, spokojny
Radar, intelektualista i po trosze informatyczny geniusz, redaktor
internetowej encyklopedii o nazwie Omniklopedia. Margo zaś robi
rzeczy szalone, niezwykłe, o których opowiada się na szkolnych
korytarzach. Pewną nocą zaprosiła do robienia nich Quentina. A
potem, na dwa tygodnie przed ukończeniem szkoły i rozdaniem
dyplomów... zniknęła! Nie po raz pierwszy. Ale tym razem zostawiła
Quentinowi wskazówki, w tym egzemplarz „Źdźbeł trawy” Walta
Whitmana z podkreśleniami.
Dopiero teraz dane było
mi odczuć, jak wielki ładunek emocjonalny kryje się w tym tekście.
Poszukiwania Margo wiodą co prawda do miejsc istniejących na mapie
(przynajmniej teoretycznie, ale to już dodatkowa niespodzianka dla
czytelników). Ale przede wszystkim są zastanawianiem się, kim tak
naprawdę ona jest. Quentin zaczyna widzieć rozdźwięk między
swoimi wyobrażeniami o dziewczynie, jej kreacją na potrzeby
szkolnej popularności a prawdziwą Margo, wolną duchem i mającą
swój niedostępny, intymny świat tylko dla siebie. Te przemyślenia
przenoszą „Papierowe miasta” w inny, głębszy wymiar niż
miałaby je powieść stricte przygodowa. Przy tym książka ta ani na chwilę
nie jest nudna, ani oderwana od zwykłego życia. Jednocześnie
opowiada o przygotowaniach do balu na koniec roku szkolnego,
młodzieńczych wygłupach i przechwałkach, imprezach, potrzebie
bliskości i lojalności. Podoba mi się też, że autor pozwala
Quentinowi i jego przyjaciołom na różne sposoby rozgryzać problem
pobytu Margo – od wymyślnych, po bardzo proste – a wtedy akcja
doznaje przyśpieszenia w w niespodziewanym kierunku. Że używają
oni przy tym lekko ironicznego, inteligentnego języka, nie są
płascy ani jednowymiarowi.
Na takie książki, jak
„Papierowe miasta” zawsze będzie istniało zapotrzebowanie.
Zawsze przyciągną one do siebie wrażliwców wszelkiej maści i
otworzą przed nimi nowe horyzonty. Nie miałam szczęścia natrafić
na nią jako nastolatka, za to – razem z „Buszującym w zbożu”
Salingera – wiem, komu ja podsunę za kilka lat :)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz