Arnaldur Idriðason,
Głos, tłum. Jacek Godek, czyta Andrzej Ferenc, wyd. Biblioteka
Akustyczna
Powieści kryminalne nie
wychwalają jaśniejszej strony życia. Opowiadają o sprawach
bolesnych i szukaniu sprawiedliwości. Są gatunkiem różnorodnym -
od czytadeł, które pomagają znieść najdłuższą kolejkę u
lekarza, po wysmakowane powieści psychologiczne. I zawsze jest dla
mnie zagadką, która strunę we mnie poruszą, nawet jeśli znam
poprzednie książki danego autora. Tak właśnie było i w przypadku
Arnaldura Idriðasona.
Nie pamiętam już tytułu, który czytałam przed „Głosem”.
Pamięć podsuwa obraz samotnego domu i dramatu, który rozgrywał
się w jego czterech ścianach. „Głos” nie okazał się tak samo
mroczny. Unosi się nad nim aura smutku i melancholii, inaczej zapada
w pamięć, sączy się powolutku i stopniowo budzi coraz większe
współczucie. Nad żywymi i zmarłymi. Nad wszystkimi pękniętymi
rodzinami, których członkowie nie potrafią siebie chronić i
wspierać. Co nie znaczy, że się nie kochają.
Nie bez znaczenia jest to,
że „Głos” wysłuchałam, nie przeczytałam. Nie wiem, czy tak
samo odebrałabym nastrój tej opowieści, poznając jej treść w
tradycyjny sposób. Dałam się w nią wprowadzić przy pomocy
Andrzeja Ferenca, lektora idealnie dobranego do tej właśnie
historii. Jego głos wpasowywał się w tło, nie przytłaczał.
Subtelnie oddawał bezlitosny ogrom śnieżnego pustkowia i niemej
rozpaczy ze wspomnień inspektora Erlendura oraz jego poczucie winy
wobec dzieci, z którymi nie kontaktował się przez wiele lat.
Bezsilność policjantki Elinborg prowadzącej sprawę maltretowanego
chłopca. A także emocjonalny dystans rodziny zabitego w hotelu
portiera Gudlaugura, któremu los najpierw dał zachwycający talent,
po czym go odebrał, skazując na nijaką egzystencję.
Śmierć Gudlaugura jest
najważniejszym wydarzeniem w tej powieści i to od niej wszystko
zaczyna się dziać. Bardzo spodobało mi się to, że autor tak dużo
miejsca poświęcił ofierze i jej życiu, w przeciwieństwie do
sprawcy zbrodni. Wydaje się to słuszne i sprawiedliwe, nawet gdy
chodzi o postać fikcyjną. Kolejną osobą, o której dowiemy się
więcej, jest wspomniany wcześniej policjant Erlendur, który na
czas śledztwa przenosi się do hotelu. Co ciekawe, niemal cała
powieściowa akcja rozgrywa się właśnie tutaj, w jednym miejscu.
Oczywiście do Erlendura dociera to, co dzieje się poza hotelowym
budynkiem – z telefonów lub bezpośrednio z ust swoich
współpracowników, znajomych i córki oraz od przesłuchiwanych
osób. Erlendur poważnie i z determinacją podchodzi do do sprawy
Gudlaugura, co nie przeszkadza mu w rozważaniach na temat swojej
rodziny i pewnego wydarzenia, które dotkliwie zaważyło na jego
życiu osobistym.
Fabuła „Głosu” jest
w sumie bardziej refleksyjna niż sensacyjna, mimo początku, który
wskazywałby raczej na inny obrót rzeczy. Jej najbardziej
spektakularnym momentem jest odkrycie tożsamości i motywu sprawcy
zbrodni. Kandydatów do tego miana było kilku, ale autor tak
pokierował akcją, że domyślenie się właściwej osoby jest
praktycznie niemożliwe aż do końca. A przynajmniej tak było dla
mnie. Tak więc koniec tej historii to prawdziwa niespodzianka.
Niemniej odradzam tę opowieść czytelnikom, którzy łakną krwi i
potrzebują ciągłego utrzymywania w napięciu. Spodoba się ona
tym, którzy lubią wolniejsze tempo i doceniają chwile, kiedy można
się zadumać nad tym, co się dzieje pomiędzy bliskimi sobie
ludźmi. Wciąż dla siebie ważnymi, nawet jeśli przez lata nie
zamieniają ani jednego słowa...
Właśnie kończę słuchanie pewnej książki, może teraz posłucham czegoś autorstwa Arnaldura Idriðasona? Dopiszę sobie do listy, zanim odwiedzę jakiś sklep z czytanymi książkami.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że się spodoba :)
Usuń