Christopher Buckley, Sądne konkury, tłum. Piotr Kulig, wyd. Noir sur Blanc
Przez dłuższy czas nie
mogłam przejść przez wstęp opowiadający o tracącym siły
umysłowe sędzim Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. Nawet
folia aluminiowa na jego uszach nie od razu mnie przekonała, że
będą miała do czynienia z pozbawioną złośliwości satyrą, a
nie z jakimś ponurym powieścidłem o państwowych zdradach i mało
intersujących intrygach między politykami. Na szczęście udało
się i dzięki temu mogę z pełnym przekonaniem twierdzić, że choć
„Sądne konkury” nie powodują głośnych wybuchów śmiechu,
sprawiają, że podczas czytania nie opuszcza nas poczucie zadowolenia
i dobre samopoczucie. Chciałabym, żeby w Polsce powstała podoba
powieść o politykach i urzędnikach państwowych, która pokazuje
ich i jako oddanych swojej pracy fachowców, i jako ludzi z krwi i
kości – z problemami, śmiesznostkami, poglądami, którym są
wierni nie bardziej niż prawu oraz osobistymi sympatiami i
antypatiami, nad którymi nie zawsze potrafią zapanować. I to
jeszcze w sposób ciepły i lekko prześmiewczy, niemający nic
wspólnego z opluwaniem żadnej ze stron.
Nie znaczy to jednak, że
w „Sądnych konkurach” nie znajdziemy żadnej szpilki czy
prztyczka w nos. Buckley wyraźnie nabija się z zawodowych
polityków, których ambicje blokują działanie państwa, z ich
przywiązania do rankingów popularności i traktowania swojej pracy
jak telewizyjnego show, w którym ważne jest pokazanie odpowiedniego
profilu i złożenie obietnic, które zadowolą publikę bez względu
na koszty czy dalekosiężne skutki. Wszystkie te cechy ogniskuje w
sobie senator Dexter Mitchell, bodaj najbardziej komiczna ze
wszystkich postaci występujących w powieści. Mitchell jest tym
śmieszniejszy, im bardziej stara się sięgnąć po upragniony fotel
prezydenta. W dodatku obecny prezydent, Donald P. Vanderdamp, który
jest głównym konkurentem Mitchella, ma zupełnie inny styl
działania i myślenie. Powołanie do życia tak bardzo różniących
się bohaterów to naprawdę przepyszny pomysł!
Wybory prezydenckie to
tylko jeden z ważniejszych wątków fabuły. Akcja książki zaczyna
się, gdy zniedołężniałemu sędziemu Brinninowi trzeba znaleźć
godnego następcę. Sprawa ta jest niezwykłej wagi, gdyż Sąd
Najwyższy w USA to najważniejsza instytucja w kraju obok Kongresu i
samego prezydenta. To także ostateczna instancja, do której można
się odwołać i której wyroki muszą być zgodne z konstytucją.
Prezydent Vanderdamp powołuje na to stanowisko osobę nietuzinkową,
obdarzoną odpowiednim doświadczeniem, mocną osobowością oraz
niewyparzonym językiem. Seksowną sędzinę Pepper Cartwright, która
wprowadza niezłe zamieszanie w waszyngtońskich kuluarach i
miejscach posiedzeń Sądu Najwyższego. I żeby było jasne –
postępuje niekoniecznie tak, jakbyśmy się spodziewali. Na jej
przykładzie Buckely lubi pokazać, że prawo bywa odmienne od
wewnętrznego przekonania o tym, co jest dobre a co złe, a niektóre
rozstrzygnięcia wręcz trącą absurdem.
Mimo tych momentów, gdy
akcja lekko przyhamowuje i gdy autor „porzuca” sędzinę
Cartwright (mimo wszystko szkoda) na rzecz senatora Dextera
Mitchella, „Sądne konkury” czytało mi się bardzo dobrze i mogę
je polecić. Zresztą niech każdy - tak jak pozytywnie przedstawiony
przez Buckleya naród amerykański – wybierze dla siebie to, co
najlepsze.
Za książkę dziękuję
wydawnictwu Noir sur Blanc.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz