poniedziałek, 10 grudnia 2012

Christopher Buckley, Sądne konkury



Christopher Buckley, Sądne konkury, tłum. Piotr Kulig, wyd. Noir sur Blanc

Przez dłuższy czas nie mogłam przejść przez wstęp opowiadający o tracącym siły umysłowe sędzim Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. Nawet folia aluminiowa na jego uszach nie od razu mnie przekonała, że będą miała do czynienia z pozbawioną złośliwości satyrą, a nie z jakimś ponurym powieścidłem o państwowych zdradach i mało intersujących intrygach między politykami. Na szczęście udało się i dzięki temu mogę z pełnym przekonaniem twierdzić, że choć „Sądne konkury” nie powodują głośnych wybuchów śmiechu, sprawiają, że podczas czytania nie opuszcza nas poczucie zadowolenia i dobre samopoczucie. Chciałabym, żeby w Polsce powstała podoba powieść o politykach i urzędnikach państwowych, która pokazuje ich i jako oddanych swojej pracy fachowców, i jako ludzi z krwi i kości – z problemami, śmiesznostkami, poglądami, którym są wierni nie bardziej niż prawu oraz osobistymi sympatiami i antypatiami, nad którymi nie zawsze potrafią zapanować. I to jeszcze w sposób ciepły i lekko prześmiewczy, niemający nic wspólnego z opluwaniem żadnej ze stron.

Nie znaczy to jednak, że w „Sądnych konkurach” nie znajdziemy żadnej szpilki czy prztyczka w nos. Buckley wyraźnie nabija się z zawodowych polityków, których ambicje blokują działanie państwa, z ich przywiązania do rankingów popularności i traktowania swojej pracy jak telewizyjnego show, w którym ważne jest pokazanie odpowiedniego profilu i złożenie obietnic, które zadowolą publikę bez względu na koszty czy dalekosiężne skutki. Wszystkie te cechy ogniskuje w sobie senator Dexter Mitchell, bodaj najbardziej komiczna ze wszystkich postaci występujących w powieści. Mitchell jest tym śmieszniejszy, im bardziej stara się sięgnąć po upragniony fotel prezydenta. W dodatku obecny prezydent, Donald P. Vanderdamp, który jest głównym konkurentem Mitchella, ma zupełnie inny styl działania i myślenie. Powołanie do życia tak bardzo różniących się bohaterów to naprawdę przepyszny pomysł!

Wybory prezydenckie to tylko jeden z ważniejszych wątków fabuły. Akcja książki zaczyna się, gdy zniedołężniałemu sędziemu Brinninowi trzeba znaleźć godnego następcę. Sprawa ta jest niezwykłej wagi, gdyż Sąd Najwyższy w USA to najważniejsza instytucja w kraju obok Kongresu i samego prezydenta. To także ostateczna instancja, do której można się odwołać i której wyroki muszą być zgodne z konstytucją. Prezydent Vanderdamp powołuje na to stanowisko osobę nietuzinkową, obdarzoną odpowiednim doświadczeniem, mocną osobowością oraz niewyparzonym językiem. Seksowną sędzinę Pepper Cartwright, która wprowadza niezłe zamieszanie w waszyngtońskich kuluarach i miejscach posiedzeń Sądu Najwyższego. I żeby było jasne – postępuje niekoniecznie tak, jakbyśmy się spodziewali. Na jej przykładzie Buckely lubi pokazać, że prawo bywa odmienne od wewnętrznego przekonania o tym, co jest dobre a co złe, a niektóre rozstrzygnięcia wręcz trącą absurdem.

Mimo tych momentów, gdy akcja lekko przyhamowuje i gdy autor „porzuca” sędzinę Cartwright (mimo wszystko szkoda) na rzecz senatora Dextera Mitchella, „Sądne konkury” czytało mi się bardzo dobrze i mogę je polecić. Zresztą niech każdy - tak jak pozytywnie przedstawiony przez Buckleya naród amerykański – wybierze dla siebie to, co najlepsze.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Noir sur Blanc.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz