Tomasz Grzywaczewski,
Przez dziki Wschód. 8000 km śladami słynnej ucieczki z gułagu,
wyd. Wydawnictwo Literackie
Tomasz Grzywaczewski,
Bartek Malinowski i Filip Drożdż wyznaczyli sobie imponujący cel.
Przebycie ośmiu tysięcy kilometrów poprzez azjatyckie szlaki i
bezdroża. Z Syberii do Indii, śladami bohaterów głośnej książki
Sławomira Rawicza „Długi marsz”, uciekinierów z radzieckiego
łagru. Co prawda okazało się, że Rawicz wykorzystał historię
innego Polaka, Witolda Glińskiego. Jednak siła przekazu jego
książki była tak silna, że zainspirowała nie tylko trójkę
podróżników z Polski, ale również australijskiego reżysera
Petera Weira, który na jej podstawie nakręcił film „Niepokonani”.
Jakimś niesamowitym trafem film pojawił się na ekranach kin w 2010
roku, tym samym, w którym Grzywaczewski i jego towarzysze wyruszyli
na wyprawę nazwaną Long Walk Plus Expedition.
Z pewnością pod wieloma
względami trójka Polaków miała łatwiejsze zadanie niż
uciekinierzy, których drogę próbowali odtworzyć po 70 latach. Ich
pojawienie się w różnych miejscach wędrówki wywoływało
zazwyczaj życzliwość i chęć pomocy, nie mówiąc już o
entuzjazmie miejscowych polonusów. Dysponowali zapasem żywności, o
którym Gliński i jego kompani mogli tylko pomarzyć (chociaż był
moment, gdy doświadczyli głodu i wyczerpania). Ambitnie
wykorzystywali swoje siły fizyczne do przemieszczania się,
pokonując drogę na nogach, koniach lub rowerach. Ale bywali też
zmuszani przez okoliczności do korzystania z bardziej nowoczesnych
środków transportu (co oczywiście ułatwiało całą
przeprawę). Największą niewiadomą podczas wyprawy okazała się
sama przyroda – błotnista tajga z chmarami owadów, wezbrane
rzeki, które trzeba było przekraczać wpław, zator lodowy na
Lenie, burza piaskowa na pustyni Gobi, choroba wysokogórska w
Himalajach, a nawet zbyt mroźna i zbyt śnieżna zima w Mongolii,
która ograniczyła dostępność koni.
Na plus Grzywaczewskiego
mogę policzyć na pewno to, że skrzętnie wplata w narrację
różnego rodzaju ciekawostki – wynik samodzielnych lektur, rozmów
z miejscowymi oraz własne obserwacje. Pisze o codzienności:
rozgwieżdżonym niebie, nieuniknionych tarciach w zespole, mokrym
ubraniu, piciu wódki, które było nieodłącznym elementem
kontaktów towarzyskich na Syberii i w Buriacji. Opis akurat tych
krain zajmuje jakieś 2/3 książki. Pod jej koniec czuć ogromne
zmęczenie, relacja przestaje być tak szczegółowa jak wcześniej -
choć nadal zajmująca, sprawia wrażenie pisanej po łebkach. Tu
kluczowym miejscem staje się Tybet, do którego podróżnicy
wjechali bez specjalnego zezwolenia (przyznawanego tylko grupom
zorganizowanym). I tak jak oni nie mam pewności, czy władze
chińskie nie obserwowały ich dyskretnie... Indie, cel wyprawy,
zostały potraktowane całkiem po macoszemu, co tłumaczę ulgą z
powodu zakończenia wędrówki i wcześniej wspomnianym zmęczeniem.
Zresztą wystarczy zwrócić uwagę na dwa zdjęcia – obydwa
zrobione na lotnisku, jedno przed wyruszeniem w drogę, drugie na jej
końcu. O ile Grzywaczewskiego i Drożdża można na tym ostatnim
jeszcze jako tako rozpoznać, to Bartek Malinowski całkowicie
zmienił wygląd. Ogorzali od słońca i wiatru, wychudzeni i
zarośnięci musieli z radością myśleć o powrocie do domu.
„Przez dziki Wschód”
czyta się bardzo dobrze, wyjąwszy pewną sztywność stylu autora,
który w końcu nie jest zawodowym literatem. To jednak drobiazg
wobec tego, czego się dowiedziałam. Książka Grzywaczewskiego
namacalnie uświadamia trudy i niebezpieczeństwa, jakie spotykały
łagierników wybierających ucieczkę i wolność. Cieszę się też,
że przybliżyła mi postać Witolda Glińskiego, niezwykle skromnego
człowieka, który ocalił życie, lecz nigdy nie powrócił do
Polski i musiał szukać nowego domu na obczyźnie.
Trailer filmu nakręconego podczas wyprawy
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz