wtorek, 13 grudnia 2011

Kaktusowym szlakiem



Jean-Claude Carrière, Alfabet zakochanego w Meksyku, wyd. Drzewo Babel

Carrière zakochał się w Meksyku, a ja w jego „Alfabecie...”. Bo jest w nim niemal wszystko, co chciałoby się wiedzieć o tym kraju. I tak nęcąco podane, że można go czytać, przeglądać, szukać kolejnych haseł z podnieceniem towarzyszącym odkrywcom nowych lądów. Bardzo szybko się okazuje, że wbrew pozorom niewiele wiemy o tym egzotycznym, metyskim państwie. Szerokie ronda sombrer i palący smak chilli mogą przesłonić wiele faktów. Jak te na przykład, że w Meksyku miliony ludzi wciąż posługują się mową Azteków i Majów. Że wśród podbijających kraj Montezumy Hiszpanów byli wizjonerzy, którzy próbowali na miarę swoich możliwości zbierać opowieści odchodzącego bezpowrotnie do przeszłości indiańskiego świata (i byli to zakonnicy!). Że styl muzyczny orkiestry mariachis Meksykanie zawdzięczają przybyłemu z... Austrii cesarzowi Maksymilianowi Habsburgowi, który zresztą długo nie porządził na meksykańskim tronie. A świetność Azteków trwała ledwie półtora wieku – wcześniej byli tylko głodnymi i ambitnymi obszarpańcami z północnych pustyń.
Autor szczodrze dzieli się z nami wiedzą dotyczącą kulinariów, położenia (i geograficznego i politycznego), zwyczajów i historii. Raczy nas mieszanką, w której jest miejsce na jedzenie, picie, w tym mocne alkohole (nie tylko tequilę), gwiazdy kina, kurorty, smog w stolicy, najgorsze przekleństwa i Matkę Bożą z Guadelupy. Kiedy czegoś nie jest pewien, kiedy tylko o czymś zasłyszał albo był świadkiem niezrozumiałego obyczaju – zaznacza to. Jego styl jest szczegółowy, ale nie suchy. Ni stąd ni zowąd dodaje coś od siebie. I tak podczas zwiedzania w dżungli majowskiego miasta dostrzega starszą panią siedząca w milczeniu na krzesełku i obserwującą wydzierane dzikiemu lasowi budowle. To amerykańska uczona, która jako jedna z pierwszych odkryła to miejsce. Teraz już zbyt schorowana, by prowadzić dalsze badania. Carrière z humorem przytacza też historyjkę o hiszpańskich uciekinierkach z ogarniętej wojną domową ojczyzny. Udręczone kobiety przywitała m.in. delegacja piekarek tortilli z transparentem, który głosił wszem i wobec ich profesję. Z tym, że w Hiszpanii, która nie znała takiego zawodu, to samo słowo określało... lesbijkę! I już gotowa awanturka! Pisarz nie unika i współczesnych problemów związanych z nasileniem się przemocy czy ucieczkami przez północną granicę do „raju” zwanego U.S.A. Bo chociaż największa indiańska piramida znajduje się na terytorium Stanów Zjednoczonych, Meksyk ma do ofiarowania o wiele więcej niż tylko barwny folklor, sumiastego wąsa, biedę i kult macho.
Książka została napisana w formie leksykonu. Hasła ułożone są alfabetycznie, a pod większością z nich znajdziemy odsyłacze do innych, powiązanych tematycznie rozdziałów. I biada temu, kto od razu twardo postanowi, że będzie czytać strona po stronie, jak na porządnego czytelnika przystało. Odnośniki pod hasłami zbyt kuszące, lubią przerzucać nas to w środek, to pod koniec książki. Nowe tytuły wabią, fragmenty rozdziałów wciągają na dłużej niż na chwilę. Nie liczy się porządek, w jakim zapisano hasła, tylko to, co nas w tym danym momencie zainteresuje. W zależności od tematu rozdzialiki mają różną długość, ale i tak najdłuższe mnie przekraczają kilku stron. Stąd złudzenie, że zaraz skończymy czytanie w środku i powrócimy na początek książki. W ten sposób można co najwyżej skończyć z kilkoma zakładkami wetkniętymi w różne miejsca.
Alfabet zakochanego w Meksyku” to najlepsza lekcja z wiedzy o innym kraju. Ni to przewodnik, ni to podręcznik, ni literatura faktu. Od nas zależy, co zechcemy w niej odkryć. Jeśli sięgniemy po całość, odwdzięczy się i zaczaruje nas Meksykiem na zawsze.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Drzewo Babel.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz