środa, 1 sierpnia 2012

Pod szczęśliwą gwiazdą jest miejsce dla każdego



Kazimierz Orłoś, Dom pod Lutnią, wyd. Wydawnictwo Literackie

Po lekturze „Domu pod Lutnią” jedno nie ulega wątpliwości – Orłoś to mistrz słowa, mistrz krótkiej frazy, której używa tak, jak fotograf migawki w aparacie fotograficznym. Kilka zdań, krótkich i oszczędnych, czasem nawet pozbawionych orzeczenia, tworzy sugestywny obraz, w którym jest miejsce i dla człowieka, i dla jego otoczenia. To dlatego przyroda w „Domu pod Lutnią” nie przytłacza, choć jest tak wszechobecna. W końcu akcja powieści rozgrywa się na mazurskiej wsi po zakończeniu wojny. Mieszkanie poza wielkomiejskim rytmem wiąże się z bliskością natury, a sprzyja temu nie tylko praca na roli, ale i brak powszechnych współcześnie rozrywek w postaci telewizji, internetu czy gier komputerowych. To świat, w którym dzieci spędzają całe dnie na dworze, a po szkole, w ciepłe dni idą łowić raki i ryby w jeziorze albo jeżdżą na łyżwach zimą.

Brzmi sielankowo i rzeczywiście ten nastrój w powieści dominuje. U Orłosia, na Mazurach, zaledwie kilka lat po wojnie, w zgodzie żyją przesiedleni Ukraińcy, szukający swojego miejsca Polacy i mieszkający tu z dziada pradziada Mazurzy. Tomek, który przyjechał do dziadka z Warszawy, bawi się z miejscowymi chłopcami, nie zwracając uwagi na ich mowę i wtrącanie niemieckich słówek. Wspólnie wysyłają do bitwy ołowiane żołnierzyki – Anglików na koniach, polskich ułanów i polską piechotę, niemieckich grenadierów. Pułkownik Bronowicz, który uciekł od nieudanego małżeństwa i szarej, powojennej rzeczywistości stolicy, ponownie znajduje miłość w osobie młodej Mazurki. Ale najpierw odkupuje (nie zajmuje!) gospodarstwo od Frau Kalinowski, która zdecydowała się na wyjazd do Niemiec. I dziadek i wnuk zostają zaproszeni na wesele przez pracującego u pułkownika młodego Ukraińca, Wasyla.

Owszem, są ludzie, którzy nie chcą wspólnoty opartej na szacunku wobec konkretnego człowieka, bez oglądania się na jego przynależność narodową czy religijną. Wolą pielęgnować dawne krzywdy (jak rodzina nauczycielki z Wilna) lub szukać wroga (jak komunistyczne władze). O tym, że wciąż trwają ponure lata 50., przypominają wizyty ubeków, ich groźby pod adresem pułkownika, możliwość utraty gospodarstwa. W lasach nadal czają się partyzanci, prowokatorzy, a może zwykli bandyci. Przecież także Tomek znalazł się daleko od domu, od matki i babci, ponieważ ich los stał się zbyt niepewny po aresztowaniu jego ojca. Opiekujący się chłopcem pułkownik grywa w szachy ze starym Mazurem, który zmuszony jest donosić na sąsiada.

Jeśli tylko mogę coś zarzucić tej powieści, to brak wyraźnie zarysowanego celu, do którego zmierza jej fabuła. Mimo czasem nieprzyjemnych, a nawet groźnych momentów, żaden z nich nie przeradza się ostatecznie w nic, co mogłoby przeważyć szalę i popchnąć akcję w określonym kierunku. Tak jakby zamiarem autora było uchwycenie harmonii, która trwa tu i teraz, na przekór zmianie ustroju, wojennym latom i głęboko zakorzenionym uprzedzeniom. Bez ukrywania, ale i bez skupiania się na ich niszczycielskim wpływie. Inna sprawa, że pokazanie codzienności w jej najzwyczajniejszej odsłonie jest w literaturze większym wyzwaniem niż spektakularny zwrot akcji.

„Dom pod Lutnią” ma płynną narrację, choć prowadzoną z punktu widzenia różnych osób, zazwyczaj pułkownika Bronowicza i jego wnuka Tomka. Z racji wieku i codziennych zajęć ich doświadczenia dają inny obraz życia w Lipowie, ale są jak dwie strony tej samej monety. Kiedy po Tomka przyjeżdża matka, powieść urywa się, jakby nagle zabrakło głosu i spojrzenia młodości. To moment, w którym niektórzy czytelnicy mogą poczuć się "oszukani" brakiem wyraźnego zakończenia. Dlatego lepiej jest delektować się sposobem napisania tej powieści niż jej treścią. A wtedy, być może, czeka Was miła niespodzianka...

Za książkę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

2 komentarze :