czwartek, 18 grudnia 2014

Bartosz T. Wieliński, Źli Niemcy. Zbrodniarze, geniusze, fanatycy, wizjonerzy




Bartosz T. Wieliński, Źli Niemcy. Zbrodniarze, geniusze, fanatycy, wizjonerzy, wyd. Agora SA

Widocznie mam coś w sobie ze „złego Niemca” skoro nie potrafię potępić w czambuł wszystkich, o których pisze Bartosz Wieliński. Swoją książkę dziennikarz poświęcił sylwetkom kontrowersyjnych przedstawicieli narodu niemieckiego. O części z nich mógł jedynie zebrać materiały przygotowane przez innych, w kilku przypadkach przeprowadził własne dziennikarskie śledztwo lub próbował nawiązać kontakt z żyjącymi jeszcze bohaterami swoich dociekań lub ich potomkami. Większość rzeczywiście ma swoim sumieniu straszne zbrodnie, w tym niepotrzebne okrucieństwo, głupotę, koniunkturalizm albo chciwość.

Ale o takim Johannie Reichharcie, kacie, który akurat najwięcej pracy miał za czasów Hitlera, mogę myśleć nawet z sympatią. Po pierwsze, zawód kata miał w jego rodzinie pewne tradycje. Po drugie, nie był jedynym człowiekiem na świecie pełniącym ten budzący wstręt zawód. Po trzecie, dopiero po wielu latach uporał się z psychicznymi skutkami jego uprawiania i przestał po pijanemu opowiadać o szczegółach sąsiadom (a to znaczy, że zabijanie nie było dla niego czymś łatwym do przyjęcia). Po czwarte i najważniejsze, schludnym wyglądem i odpowiednim zachowaniem starał się okazać skazańcom szacunek, bez względu na to, czy miał do czynienia z mordercą czy z więzieniem politycznym. Po piąte, równie ważne, robił wszystko, by skazani nie musieli cierpieć dłużej niż to konieczne. Po szóste, miał pecha, że w pierwszej połowie 20. wieku jego profesję otaczał już tylko ponury nimb, bez otoczki magii i zabobonu, która wcześniej zapewniała katom szacunek. No i ściął Sophie Scholl, działaczkę niemieckiego ruchu oporu. Nieładnie.

Oczywiście nie mam takich samych oporów wobec nazistowskich zbrodniarzy, jak Amon Göth, który pozostawił straszną spuściznę nie tylko swoim więźniom, ale i rodzonej córce oraz wnuczce. Albo Josef Scheungraber, który miał na sumieniu włoskich cywili i nigdy nie poczuwał się do winy za ich śmierć oraz Heinz Reinefarth, który spacyfikował powstanie w Warszawie, po czym... został szanowanym burmistrzem na wyspie Sylt. To takie oczywiste postacie, pewniaki w rankingu potworów. Lecz - podobnie jak w przypadku i innych - na ich przykładzie widać jakiś wycinek niemieckiej rzeczywistości, rażące wyjątki od tego, co uważamy za sprawiedliwy nurt historii. Przykrą prawdę, która nie została do końca zbadana i ujawniona, ale zamieciona pod dywan. Nie tylko dlatego, że było to wyłącznie w interesie państwa niemieckiego. Taki Wernher von Braun, któremu Stany Zjednoczone zawdzięczają swój program kosmiczny i jego ukoronowanie – spacer człowieka po Księżycu - nie przyznawał się do członkostwa w SS. Ani do tego, że przymusowi więźniowie na jego widok musieli odwracać się plecami do ściany i ginęli na stryczkach, gdy uznał, że ich praca nosi ślady sabotażu. A jednak mógł się szczycić wolnością, dobrym laboratorium, znakomitymi współpracownikami i uściskiem dłoni prezydenta Kennedy'ego.

Znowu wróciłam do budzących największe emocje czasów drugiej wojny światowej. Ale „Źli Niemcy” opowiadają także o latach je poprzedzających oraz o antagonizmach między RFN a NRD. O naukowcach, artystach, szpiegach, policjantach, prawnikach i politykach, w tym o cesarzu Wilhelmie II, który lubił robić zamieszanie na arenie polityki międzynarodowej i wycofywać się w ostatniej chwili z konfliktów, aż w końcu został potraktowany bardziej serio...

Źli Niemcy” to książka o historii pokazanej na podstawie szesnastu różnych losów. Opowiada o ludzkich słabościach, skłonności do oportunizmu lub ślepego fanatyzmu, o genialnych pomysłach, które posłużyły złym celom. I które z pewnością miały i nadal mają miejsce w każdym zakątku ziemskiego globu, tyle że podlane innym narodowym sosem. Frapujące, chociaż czasami chciałoby dowiedzieć się czegoś jeszcze więcej.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz