Bartosz T. Wieliński, Źli
Niemcy. Zbrodniarze, geniusze, fanatycy, wizjonerzy, wyd. Agora SA
Widocznie mam coś w sobie
ze „złego Niemca” skoro nie potrafię potępić w czambuł
wszystkich, o których pisze Bartosz Wieliński. Swoją książkę
dziennikarz poświęcił sylwetkom kontrowersyjnych przedstawicieli
narodu niemieckiego. O części z nich mógł jedynie zebrać
materiały przygotowane przez innych, w kilku przypadkach
przeprowadził własne dziennikarskie śledztwo lub próbował
nawiązać kontakt z żyjącymi jeszcze bohaterami swoich dociekań
lub ich potomkami. Większość rzeczywiście ma swoim sumieniu
straszne zbrodnie, w tym niepotrzebne okrucieństwo, głupotę,
koniunkturalizm albo chciwość.
Ale o takim Johannie
Reichharcie, kacie, który akurat najwięcej pracy miał za czasów
Hitlera, mogę myśleć nawet z sympatią. Po pierwsze, zawód kata
miał w jego rodzinie pewne tradycje. Po drugie, nie był jedynym
człowiekiem na świecie pełniącym ten budzący wstręt zawód. Po
trzecie, dopiero po wielu latach uporał się z psychicznymi skutkami
jego uprawiania i przestał po pijanemu opowiadać o szczegółach
sąsiadom (a to znaczy, że zabijanie nie było dla niego czymś
łatwym do przyjęcia). Po czwarte i najważniejsze, schludnym
wyglądem i odpowiednim zachowaniem starał się okazać skazańcom
szacunek, bez względu na to, czy miał do czynienia z mordercą czy
z więzieniem politycznym. Po piąte, równie ważne, robił
wszystko, by skazani nie musieli cierpieć dłużej niż to
konieczne. Po szóste, miał pecha, że w pierwszej połowie 20.
wieku jego profesję otaczał już tylko ponury nimb, bez otoczki
magii i zabobonu, która wcześniej zapewniała katom szacunek. No i
ściął Sophie Scholl, działaczkę niemieckiego ruchu oporu.
Nieładnie.
Oczywiście nie mam takich
samych oporów wobec nazistowskich zbrodniarzy, jak Amon Göth,
który pozostawił straszną spuściznę nie tylko swoim więźniom,
ale i rodzonej córce oraz wnuczce. Albo Josef Scheungraber, który
miał na sumieniu włoskich cywili i nigdy nie poczuwał się do winy
za ich śmierć oraz Heinz Reinefarth, który spacyfikował powstanie
w Warszawie, po czym... został szanowanym burmistrzem na wyspie
Sylt. To takie oczywiste postacie, pewniaki w rankingu potworów.
Lecz - podobnie jak w przypadku i innych - na ich przykładzie widać
jakiś wycinek niemieckiej rzeczywistości, rażące wyjątki od tego, co uważamy za sprawiedliwy nurt historii. Przykrą prawdę, która nie została do końca zbadana i ujawniona, ale zamieciona pod
dywan. Nie tylko dlatego, że było to wyłącznie w interesie
państwa niemieckiego. Taki Wernher von Braun, któremu Stany
Zjednoczone zawdzięczają swój program kosmiczny i jego
ukoronowanie – spacer człowieka po Księżycu - nie przyznawał
się do członkostwa w SS. Ani do tego, że przymusowi więźniowie
na jego widok musieli odwracać się plecami do ściany i ginęli na
stryczkach, gdy uznał, że ich praca nosi ślady sabotażu. A jednak
mógł się szczycić wolnością, dobrym laboratorium, znakomitymi
współpracownikami i uściskiem dłoni prezydenta Kennedy'ego.
Znowu wróciłam do
budzących największe emocje czasów drugiej wojny światowej. Ale
„Źli Niemcy” opowiadają także o latach je poprzedzających
oraz o antagonizmach między RFN a NRD. O naukowcach, artystach,
szpiegach, policjantach, prawnikach i politykach, w tym o cesarzu
Wilhelmie II, który lubił robić zamieszanie na arenie polityki
międzynarodowej i wycofywać się w ostatniej chwili z konfliktów,
aż w końcu został potraktowany bardziej serio...
„Źli Niemcy” to
książka o historii pokazanej na podstawie szesnastu różnych
losów. Opowiada o ludzkich słabościach, skłonności do
oportunizmu lub ślepego fanatyzmu, o genialnych pomysłach, które
posłużyły złym celom. I które z pewnością miały i nadal mają
miejsce w każdym zakątku ziemskiego globu, tyle że podlane innym
narodowym sosem. Frapujące, chociaż czasami chciałoby dowiedzieć
się czegoś jeszcze więcej.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz