czwartek, 1 sierpnia 2013

Isabelle Laflèche, Kocham Nowy Jork




Isabelle Laflèche, Kocham Nowy Jork, tłum. Dorota Malina, wyd. Wydawnictwo Literackie, cena ok. 35 zł

Z literaturą kobiecą rzadko mi po drodze, bo zazwyczaj nie znajduję w niej nic dla siebie. Czasem trafne spostrzeżenie, częściej poczucie humoru, a nawet - tak potrzebny dystans wobec życiowych porażek. „Kocham Nowy Jork” wpisuje się w ten nurt, ale Isabelle Laflèche inaczej rozkłada akcenty. Buduje historię z tych samych klocków, ale układa je zupełnie inaczej. Jej bohaterka, młoda, trzydziestoletnia prawniczka naprawdę chce zrobić karierę, zarabiać duże pieniądze, jak najlepiej i najskuteczniej pomagać klientom firmy, a w przyszłości – otrzymać wymarzony tytuł partnera kancelarii. Praca nie jest dla niej ani miejscem na szukanie drugiej połówki, ani uciążliwym, acz koniecznym etapem potrzebnym do stanięcia na ślubnym kobiercu. Catherine nie myśli o małżeństwie i dzieciach, a nawet o zwykłych randkach, bo trudno znaleźć na nie czas, spędzając w pracy większą część doby. A mimo to nie odniosłam wrażenia, że mam do czynienia z zimną, sukowatą karierowiczką, która zaprzecza swojej kobiecości. Catherine ma wdzięk, uroczy francuski akcent (wierzę w to na słowo), zna się na modzie (ale nie zasypuje nas nazwami marek oraz nie przesadza z opisami kreacji i butów) i ma jasno określony cel. Jest uosobieniem ambicji nowoczesnej kobiety, istoty kompetentnej i świadomej swojej wartości, która zamierza ciężko pracować, by coś osiągnąć. Prawda, że literatura popularna skąpi nam takich bohaterek? A jeśli już się pojawiają, rzucają wszystko dla księcia z bajki i następuje happy end. Owszem, i w życiu Catherine pojawiają się miłosne zawirowania – ale są one tylko częścią fabuły, nie jej podstawą. Zawodowe plany bohaterki ulegną pewnym modyfikacjom – ale inicjatywa zmian wyjdzie od niej samej i to bynajmniej nie pod wpływem uczuć, tylko z głębszej potrzeby. Laflèche zdaje się mówić, że miłość nie musi być grobem dla zawodowych planów. Zakończenie „Kocham Nowy Jork” jest na tyle otwarte, że ewentualny ciąg dalszy może zakładać najróżniejsze scenariusze, z których życie rodzinne jest tylko jedną z wielu opcji. Zatem etykietka „romansu” odpada.
Zatem o czym jest „Kocham Nowy Jork” (bo wierzcie mi, na pewno nie o Nowym Jorku i różnicach kulturowych)? O pracy w wielkiej korporacji, która wielu potrafi zmielić i wypluć po drodze, a nagradzać - tylko nielicznych. Catherine coraz częściej zaczyna dostrzegać kobiety podobne do siebie – zdeterminowane, ubrane w garsonki, uzbrojone w fachowość, mamione równymi szansami awansu, który jakoś lubi je omijać. Zresztą nie tylko je, bo „Kocham...” nie pokazuje rzeczywistości w czarno-biały sposób. Isabelle Laflèche wykonywała ten sam zawód, co jej bohaterka. Dlatego potrafi wiarygodnie przedstawić miejsce pracy, gdzie kompetencje są równie ważne, co dobre układy z szefem, na porządku dziennym jest robienie dobrej miny do złej gry, zawiść chowa się pod płaszczykiem profesjonalizmu, a słowo „kochaniutka” może pojawić się na ustach ważnego klienta. Laflèche przystępnie wyjaśnia, czym tak właściwe się zajmuje Catherine, jaki jest zakres jest obowiązków i na czym polegają poszczególne procedury. Żeby nie było zbyt poważnie, wprowadza do akcji biurowe intrygi, nieobliczalnych przełożonych, oryginalnego asystenta Catherine i zołzowate sekretarki. To tylko niektóre z barwniejszych postaci pojawiających się w powieści.
Historia opisana w „Kocham Nowy Jork” jest życiowa i jednocześnie bardziej nieprzewidywalna. Wydaje mi się inteligentniejszym odpowiednikiem takich amerykańskich hitów, jak powieści Weisenberger czy Bushnell. Może tamte są ciut zabawniejsze, ale wydaje mi się, że więcej kobiet – tych, które lubią się spełniać zawodowo - utożsami się z Catherine, w jej dylematach znajdzie odbicie własnych, to samo będzie je oburzać w pracy i w facetach. A do tego nie potrzeba być bizneswoman czy pracować w korporacji.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz