Isabelle Laflèche,
Kocham Nowy Jork, tłum. Dorota Malina, wyd. Wydawnictwo Literackie, cena ok. 35 zł
Z literaturą kobiecą
rzadko mi po drodze, bo zazwyczaj nie znajduję w niej nic dla
siebie. Czasem trafne spostrzeżenie, częściej poczucie humoru, a
nawet - tak potrzebny dystans wobec życiowych porażek. „Kocham
Nowy Jork” wpisuje się w ten nurt, ale Isabelle Laflèche
inaczej rozkłada akcenty. Buduje historię z tych samych klocków,
ale układa je zupełnie inaczej. Jej bohaterka, młoda,
trzydziestoletnia prawniczka naprawdę chce zrobić karierę,
zarabiać duże pieniądze, jak najlepiej i najskuteczniej pomagać
klientom firmy, a w przyszłości – otrzymać wymarzony tytuł
partnera kancelarii. Praca nie jest dla niej ani miejscem na szukanie
drugiej połówki, ani uciążliwym, acz koniecznym etapem potrzebnym
do stanięcia na ślubnym kobiercu. Catherine nie myśli o
małżeństwie i dzieciach, a nawet o zwykłych randkach, bo trudno
znaleźć na nie czas, spędzając w pracy większą część doby. A
mimo to nie odniosłam wrażenia, że mam do czynienia z zimną,
sukowatą karierowiczką, która zaprzecza swojej kobiecości.
Catherine ma wdzięk, uroczy francuski akcent (wierzę w to na
słowo), zna się na modzie (ale nie zasypuje nas nazwami marek oraz
nie przesadza z opisami kreacji i butów) i ma jasno określony cel.
Jest uosobieniem ambicji nowoczesnej kobiety, istoty kompetentnej i
świadomej swojej wartości, która zamierza ciężko pracować, by
coś osiągnąć. Prawda, że literatura popularna skąpi nam takich
bohaterek? A jeśli już się pojawiają, rzucają wszystko dla
księcia z bajki i następuje happy end. Owszem, i w życiu Catherine
pojawiają się miłosne zawirowania – ale są one tylko częścią
fabuły, nie jej podstawą. Zawodowe plany bohaterki ulegną pewnym
modyfikacjom – ale inicjatywa zmian wyjdzie od niej samej i to
bynajmniej nie pod wpływem uczuć, tylko z głębszej potrzeby.
Laflèche zdaje się
mówić, że miłość nie musi być grobem dla zawodowych planów.
Zakończenie „Kocham Nowy Jork” jest na tyle otwarte, że
ewentualny ciąg dalszy może zakładać najróżniejsze scenariusze,
z których życie rodzinne jest tylko jedną z wielu opcji. Zatem
etykietka „romansu” odpada.
Zatem o czym jest „Kocham
Nowy Jork” (bo wierzcie mi, na pewno nie o Nowym Jorku i różnicach
kulturowych)? O pracy w wielkiej korporacji, która wielu potrafi
zmielić i wypluć po drodze, a nagradzać - tylko nielicznych.
Catherine coraz częściej zaczyna dostrzegać kobiety podobne do
siebie – zdeterminowane, ubrane w garsonki, uzbrojone w fachowość,
mamione równymi szansami awansu, który jakoś lubi je omijać.
Zresztą nie tylko je, bo „Kocham...” nie pokazuje rzeczywistości
w czarno-biały sposób. Isabelle Laflèche
wykonywała ten sam zawód, co jej bohaterka. Dlatego potrafi
wiarygodnie przedstawić miejsce pracy, gdzie kompetencje są równie
ważne, co dobre układy z szefem, na porządku dziennym jest
robienie dobrej miny do złej gry, zawiść chowa się pod
płaszczykiem profesjonalizmu, a słowo „kochaniutka” może
pojawić się na ustach ważnego klienta. Laflèche
przystępnie wyjaśnia, czym tak właściwe się zajmuje Catherine,
jaki jest zakres jest obowiązków i na czym polegają poszczególne
procedury. Żeby nie było zbyt poważnie, wprowadza do akcji biurowe
intrygi, nieobliczalnych przełożonych, oryginalnego asystenta
Catherine i zołzowate sekretarki. To tylko niektóre z barwniejszych
postaci pojawiających się w powieści.
Historia opisana w „Kocham Nowy
Jork” jest życiowa i jednocześnie bardziej nieprzewidywalna.
Wydaje mi się inteligentniejszym odpowiednikiem takich amerykańskich
hitów, jak powieści Weisenberger czy Bushnell. Może tamte są ciut
zabawniejsze, ale wydaje mi się, że więcej kobiet – tych, które
lubią się spełniać zawodowo - utożsami się z Catherine, w jej
dylematach znajdzie odbicie własnych, to samo będzie je oburzać w
pracy i w facetach. A do tego nie potrzeba być bizneswoman czy
pracować w korporacji.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz