Grégoire
Delacourt, Pisarz rodzinny, tłum. Krzysztof Umiński, wyd. Drzewo
Babel
Jest wiele historii o
rodzinach i ich wewnętrznych pęknięciach. I „Pisarz rodzinny”
wpisuje się w ten nurt, ale w bardzo specyficzny sposób. Nie ma
oszałamiającej objętości, wydaje się równie łatwy do
przełknięcia, co do zapomnienia. Lecz to tylko pozory, bo na
stronach „Pisarza rodzinnego” kryje się pewna przyjemna
niespodzianka, do której kluczem jest właśnie... klucz z piórem
złożonym ze stalówek różnej długości! Ten autorstwa Michała
Batorego, który widnieje na okładce. To z jednej strony zachęta,
by zajrzeć w prywatne życie pewnej francuskiej rodziny. Z drugiej
to taki wytrych, którym Delacourt dociera do nas, czytelników, i
nawiązuje z nami kontakt. Bo Delacourt wie, jak posługiwać się
słowami, jak stworzyć na pozór mało skomplikowaną kombinację,
która wywoła w nas określone uczucia i skojarzenia, która
przywoła zapachy i kolory, przywiąże do siebie na długie godziny,
dotknie czułego punktu, obudzi wspomnienia, czasem tęsknotę. Tym
samym łanie sterotyp, który zakłada, że autor reklam (którym
Grégoire Delacourt jest
na co dzień) i pisarz powieści to dwa różne zawody i rzemiosła.
Po lekturze „Pisarza rodzinnego” dochodzę do wniosku, że jedyne
czym się różnią, to celem, bo tak samo wymagają sprawności
językowej i umiejętności odnoszenia się do wyobraźni i
wrażliwości odbiorców.
Delacourt czaruje więc
nas słowami, ale nie oszukuje i nie przedstawia swoich bohaterów w
świetle lepszym niż na to zasługują. Jego zdania są krótkie,
rozdziały często nieprzekraczają strony, dwóch. Mimo to szybko
zaczyna nas przygniatać ciężar zobowiązań złożony na barki
Édouarda okrzykniętego
obiecującym talentem literackim w wieku zaledwie siedmiu lat. Radość
rodzeństwa, oczekiwania rodziców naznaczyły go na zawsze i pchnęły
jego losy na tory, z których daremnie próbował się wyrwać. Słowa
stały się podstawą jego bytu, narzędziem do oswajania
rzeczywistości, wpływania na nią i emocje otaczających go ludzi.
Narzędziem jednak dosyć kapryśnym, nie zawsze prowadzającym do
zamierzonego celu, a czasem i tam, gdzie Édouard
nigdy nie chciałby się znaleźć. Innym czynnikiem, który
ukształtował Édouarda
był rozpad jego niegdyś bardzo szczęśliwej rodziny i małżeństwa
rodziców. Bez konkretnie zarysowanych powodów. Co sprawia, że
Édouard, jeszcze dziecko,
zaczyna instynktownie ich dociekać i jednocześnie szukać formuły
mogącej skleić to, co popsute. Nadaremno. Być może dlatego
bohater jako dorosły jest dziwnie bezwolny w swoich wyborach
życiowych. O ile zawodowe przynoszą mu sukcesy, w osobistych
pozwala narzucać sobie rozwiązania. Ponieważ narracja jest
prowadzona pierwszoosobowo, od razu uderza jej dystans i
beznamiętność wobec Moniki, dziewczyny, narzeczonej, w końcu żony
i matki dzieci głównego bohatera. Édouard
uzewnętrznia emocje, gdy zaczyna opowiadać o matce, ojcu, siostrze
i bracie. W kontaktach z nimi szuka utraconej beztroski, magicznej
chwili, gdy nic nie było jeszcze przesądzone i wspólnego śmiechu
w żółtej kuchni.
Przez trzy dekady życia
towarzyszymy Édouardowi,
ani na chwilę się nudząc. Jego opowieść jest szczera, a sposób
opowiedzenia – boski w swojej prostocie i pozbawiony taniej
psychologii. Trochę zadumy, czasem leki uśmieszek i kolejne strony
szybko prowadzą nas do... happy endu! Dla nas jest on tylko końcem,
dla Édouarda początkiem
życia, w którym pojawia się nadzieja na miłość.
Za książkę dziękuję
wydawnictwu Drzewo Babel.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz