wtorek, 13 listopada 2012

Mistrz miłosiernych homonimów



Grégoire Delacourt, Pisarz rodzinny, tłum. Krzysztof Umiński, wyd. Drzewo Babel

Jest wiele historii o rodzinach i ich wewnętrznych pęknięciach. I „Pisarz rodzinny” wpisuje się w ten nurt, ale w bardzo specyficzny sposób. Nie ma oszałamiającej objętości, wydaje się równie łatwy do przełknięcia, co do zapomnienia. Lecz to tylko pozory, bo na stronach „Pisarza rodzinnego” kryje się pewna przyjemna niespodzianka, do której kluczem jest właśnie... klucz z piórem złożonym ze stalówek różnej długości! Ten autorstwa Michała Batorego, który widnieje na okładce. To z jednej strony zachęta, by zajrzeć w prywatne życie pewnej francuskiej rodziny. Z drugiej to taki wytrych, którym Delacourt dociera do nas, czytelników, i nawiązuje z nami kontakt. Bo Delacourt wie, jak posługiwać się słowami, jak stworzyć na pozór mało skomplikowaną kombinację, która wywoła w nas określone uczucia i skojarzenia, która przywoła zapachy i kolory, przywiąże do siebie na długie godziny, dotknie czułego punktu, obudzi wspomnienia, czasem tęsknotę. Tym samym łanie sterotyp, który zakłada, że autor reklam (którym Grégoire Delacourt jest na co dzień) i pisarz powieści to dwa różne zawody i rzemiosła. Po lekturze „Pisarza rodzinnego” dochodzę do wniosku, że jedyne czym się różnią, to celem, bo tak samo wymagają sprawności językowej i umiejętności odnoszenia się do wyobraźni i wrażliwości odbiorców.

Delacourt czaruje więc nas słowami, ale nie oszukuje i nie przedstawia swoich bohaterów w świetle lepszym niż na to zasługują. Jego zdania są krótkie, rozdziały często nieprzekraczają strony, dwóch. Mimo to szybko zaczyna nas przygniatać ciężar zobowiązań złożony na barki Édouarda okrzykniętego obiecującym talentem literackim w wieku zaledwie siedmiu lat. Radość rodzeństwa, oczekiwania rodziców naznaczyły go na zawsze i pchnęły jego losy na tory, z których daremnie próbował się wyrwać. Słowa stały się podstawą jego bytu, narzędziem do oswajania rzeczywistości, wpływania na nią i emocje otaczających go ludzi. Narzędziem jednak dosyć kapryśnym, nie zawsze prowadzającym do zamierzonego celu, a czasem i tam, gdzie Édouard nigdy nie chciałby się znaleźć. Innym czynnikiem, który ukształtował Édouarda był rozpad jego niegdyś bardzo szczęśliwej rodziny i małżeństwa rodziców. Bez konkretnie zarysowanych powodów. Co sprawia, że Édouard, jeszcze dziecko, zaczyna instynktownie ich dociekać i jednocześnie szukać formuły mogącej skleić to, co popsute. Nadaremno. Być może dlatego bohater jako dorosły jest dziwnie bezwolny w swoich wyborach życiowych. O ile zawodowe przynoszą mu sukcesy, w osobistych pozwala narzucać sobie rozwiązania. Ponieważ narracja jest prowadzona pierwszoosobowo, od razu uderza jej dystans i beznamiętność wobec Moniki, dziewczyny, narzeczonej, w końcu żony i matki dzieci głównego bohatera. Édouard uzewnętrznia emocje, gdy zaczyna opowiadać o matce, ojcu, siostrze i bracie. W kontaktach z nimi szuka utraconej beztroski, magicznej chwili, gdy nic nie było jeszcze przesądzone i wspólnego śmiechu w żółtej kuchni.

Przez trzy dekady życia towarzyszymy Édouardowi, ani na chwilę się nudząc. Jego opowieść jest szczera, a sposób opowiedzenia – boski w swojej prostocie i pozbawiony taniej psychologii. Trochę zadumy, czasem leki uśmieszek i kolejne strony szybko prowadzą nas do... happy endu! Dla nas jest on tylko końcem, dla Édouarda początkiem życia, w którym pojawia się nadzieja na miłość.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Drzewo Babel.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz