Wiktor Pielewin, T., tłum. Ewa Rojewska-Olejarczuk, Seria Don Kichot i Sancho Pansa, wyd.
W.A.B.
„No bo co interesuje normalnego człowieka? Fabuła i to, jak się kończy.” - str. 101
Wiktor Pielewin to ten
rodzaj autora, który nigdy nie zawodzi i nigdy nie nudzi. Jego proza
jest odżywcza, wymyka się schematom, oszałamia bogactwem
wyobraźni, oczytaniem, językową wirtuozerią. A najlepsze jest to
– co mogę stwierdzić po przeczytaniu niemal wszystkich jego
książek wydanych w Polsce – Pielewin zawsze ma
coś nowego do powiedzenia. Tak naprawdę nie potrzebuje łatki
nieprawomyślnego (czytaj: przeciwnego Putinowi) pisarza, żeby
olśniewać swoim pisarstwem, które czerpie głęboko z rosyjskiej
tradycji i kultury (i nie tylko!), przetwarza je na nową jakość,
nie zapominając o współczesności i jej specyfice.
Pielewin na pierwszy rzut
oka wydaje się szargać narodowe świętości, wzorując swoich
bohaterów na hrabim Tołstoju i Fiodorze Dostojewskim. Jednemu każe
karkołomnie uciekać oraz stosować zasadę niesprzeciwiania się
złu przemocą, która jednak nie wyklucza używania innowacyjnej
broni, czym w zachowaniu przypomina Jamesa Bonda skrzyżowanego z
przepełnionym mistycyzmem wojownikiem z Dalekiego Wschodu.
Dostojewskiemu przypadło zabijanie martwych dusz (brzmi znajomo,
nie?) w zrujnowanym Petersburgu dzięki urządzeniu, w którym
znajduje się święcona woda. Tołstojowi, tytułowemu T.,
przydarzyło się jednak coś bardziej nieprawdopodobnego –
odkrywa, że jest tworem wyobraźni, a o jego losach decyduje grupa
osób sprawnie używających pióra (lub bardziej współcześnie:
klawiatury). Tkwiący w dziewiętnastwowiecznych realich T., na
początku z trudem potrafi zrozumieć to, co mówi do niego Ariel,
jeden z jego twórców. W dodatku jego byt jest zagrożony, bo
wydanie książka, której głównym bohaterem jest T., zostaje
zawieszone.
Tak naprawdę Pielwin kpi
ze schlebiania czytelniczym gustom, komercjalizacji zawodu pisarza, a
właściwie z likwidacji tej profesji, którą zastępują zespoły
uzdolnionych copywriterów. Zamiast powieści, robią oni projekt,
którego ramy są ściśle określone kontraktem. Wspólnie produkują
to, co będzie miało wzięcie i przyniesie wymierny zysk. Jemu jest
podporządkowana fabuła powieści, która może ulec znaczącym
zmianom tylko wtedy, gdy w grę wchodzi walor finansowy. Autorzy
przygód T. przypominają pracowników w fabrykach Forda, gdzie każdy
robotnik był odpowiedzialny tylko za jedno zadanie. Hrabia T. uwodzi
wiejska dziewczynę - do pisania rusza Mitieńka, wpada w upojenie
alkoholowe – za takie stany odpowiada Gosza Piworyłow, gdy
rozprawia się z amazońskimi zabójcami – to jest to działka
Griszy Owniuka. Odpowiednio do tych czynności akcja „T” zwalnia
bądź przyśpiesza. I niestety, z doświadczenia widzę, że łatwiej
czytać te części powieści, gdy wszystko rozgrywa się dynamicznie
i obrazowo jak w sensacyjnym filmie. Bo umysł łatwo odzwyczaja się
od myślenia, gdy go pobombardowć łatwiejszą w przyswojemiu papką.
Reszta „T” jest inna,
bardziej pobudzająca umysł niż zmysły. Ta zmienność nastrojów, przechodzenie od czystej akcji do
bardziej psychologicznych czy nawet filozoficznych fragmentów to celowy zamysł autora, dzięki któremu cała ta powieść sprawia tak wielką
czytelnicza frajdę. Nawet gdy wyciągniemy z „T” smutny wniosek,
że epoka, kiedy pisano z potrzeby poruszania ludzkich serc, dawno
minęła.
Za książkę dziękuje wydawnictwu W.A.B.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz