środa, 31 października 2012

Jak zrobić kesz na Tołstoju?


 
 
Wiktor Pielewin, T., tłum. Ewa Rojewska-Olejarczuk, Seria Don Kichot i Sancho Pansa, wyd. W.A.B.

No bo co interesuje normalnego człowieka? Fabuła i to, jak się kończy.” - str. 101

Wiktor Pielewin to ten rodzaj autora, który nigdy nie zawodzi i nigdy nie nudzi. Jego proza jest odżywcza, wymyka się schematom, oszałamia bogactwem wyobraźni, oczytaniem, językową wirtuozerią. A najlepsze jest to – co mogę stwierdzić po przeczytaniu niemal wszystkich jego książek wydanych w Polsce – Pielewin zawsze ma coś nowego do powiedzenia. Tak naprawdę nie potrzebuje łatki nieprawomyślnego (czytaj: przeciwnego Putinowi) pisarza, żeby olśniewać swoim pisarstwem, które czerpie głęboko z rosyjskiej tradycji i kultury (i nie tylko!), przetwarza je na nową jakość, nie zapominając o współczesności i jej specyfice.

Pielewin na pierwszy rzut oka wydaje się szargać narodowe świętości, wzorując swoich bohaterów na hrabim Tołstoju i Fiodorze Dostojewskim. Jednemu każe karkołomnie uciekać oraz stosować zasadę niesprzeciwiania się złu przemocą, która jednak nie wyklucza używania innowacyjnej broni, czym w zachowaniu przypomina Jamesa Bonda skrzyżowanego z przepełnionym mistycyzmem wojownikiem z Dalekiego Wschodu. Dostojewskiemu przypadło zabijanie martwych dusz (brzmi znajomo, nie?) w zrujnowanym Petersburgu dzięki urządzeniu, w którym znajduje się święcona woda. Tołstojowi, tytułowemu T., przydarzyło się jednak coś bardziej nieprawdopodobnego – odkrywa, że jest tworem wyobraźni, a o jego losach decyduje grupa osób sprawnie używających pióra (lub bardziej współcześnie: klawiatury). Tkwiący w dziewiętnastwowiecznych realich T., na początku z trudem potrafi zrozumieć to, co mówi do niego Ariel, jeden z jego twórców. W dodatku jego byt jest zagrożony, bo wydanie książka, której głównym bohaterem jest T., zostaje zawieszone.

Tak naprawdę Pielwin kpi ze schlebiania czytelniczym gustom, komercjalizacji zawodu pisarza, a właściwie z likwidacji tej profesji, którą zastępują zespoły uzdolnionych copywriterów. Zamiast powieści, robią oni projekt, którego ramy są ściśle określone kontraktem. Wspólnie produkują to, co będzie miało wzięcie i przyniesie wymierny zysk. Jemu jest podporządkowana fabuła powieści, która może ulec znaczącym zmianom tylko wtedy, gdy w grę wchodzi walor finansowy. Autorzy przygód T. przypominają pracowników w fabrykach Forda, gdzie każdy robotnik był odpowiedzialny tylko za jedno zadanie. Hrabia T. uwodzi wiejska dziewczynę - do pisania rusza Mitieńka, wpada w upojenie alkoholowe – za takie stany odpowiada Gosza Piworyłow, gdy rozprawia się z amazońskimi zabójcami – to jest to działka Griszy Owniuka. Odpowiednio do tych czynności akcja „T” zwalnia bądź przyśpiesza. I niestety, z doświadczenia widzę, że łatwiej czytać te części powieści, gdy wszystko rozgrywa się dynamicznie i obrazowo jak w sensacyjnym filmie. Bo umysł łatwo odzwyczaja się od myślenia, gdy go pobombardowć łatwiejszą w przyswojemiu papką. Reszta „T” jest inna, bardziej pobudzająca umysł niż zmysły. Ta zmienność nastrojów, przechodzenie od czystej akcji do bardziej psychologicznych czy nawet filozoficznych fragmentów to celowy zamysł autora, dzięki któremu cała ta powieść sprawia tak wielką czytelnicza frajdę. Nawet gdy wyciągniemy z „T” smutny wniosek, że epoka, kiedy pisano z potrzeby poruszania ludzkich serc, dawno minęła.

Za książkę dziękuje wydawnictwu W.A.B.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz