Marta Kisiel, Nomen omen,
wyd. Uroboros
„Nomen omen” to
przykład na to, co się dzieje, gdy rozkochana we Wrocławiu i jego
przeszłości polonistka z wykształcenia chwyta za pióro. Gdy
pociąga ją nadnaturalna strona rzeczywistości, ale zamiast grozy
wybiera dobry humor. W rezultacie serwuje lekką powieść, w której
niespodziewanie pojawi się łaciński cytat, dyskretne nawiązanie
do literatury czy migawka z oblężonego przez Rosjan miasta Breslau.
Jej bohaterowie wybiorą się na poszukiwanie odpowiedzi na dręczące
ich pytania do Ossolineum. Albo do miejskich parków, niegdyś
cmentarzy, gdzie pod warstwą ziemi wciąż znajdują się groby
mieszkańców Breslau, czego świadomość mają tylko nieliczni
współcześni wrocławianie.
„Nomen omen”
rozpoczyna się niewinnie. Duża, płomiennowłosa i niezgrabna Salka
Przygoda postanawia uniezależnić się od swojej ekscentrycznej i
kłopotliwej we współżyciu rodziny. Wyjeżdża więc do Wrocławia,
by podjąć tam pracę. Przy Alei Lipowej czeka na nią pokój w domu
pewnej starszej pani, która zaczyna się... dwoić, a nawet
troić(!). W dodatku pod tym adresem pojawiają się dziwne
zakłócenia w postaci napisów lub szeptów w audycjach radiowych, podczas rozmów telefonicznych, a
nawet w internecie. A co gorsza, do
Salki dołącza nieznośny brat Niedaś. I w końcu także pewien
bardzo przykry upiór z awersją do jasnych blondynek z warkoczami. I
tego właśnie osobnika będą próbowali się zgodnie pozbyć
bohaterowie tej książki. Salka i Niedaś przy okazji tej awantury
dowiedzą się zadziwiających rzeczy na temat przeszłości swojej
rodziny, poznają także sekret domu przy Lipowej.
Nie chcę zdradzać zbyt
wiele. Historia co prawda nie jest specjalnie skomplikowana, ale
autorka postarała się o elementy zaskoczenia. Tak poprowadziła
fabułę, żeby różne rzeczy wychodziły na jaw w najmniej
oczekiwanych momentach. Zawsze gdy spodziewałam się jakiegoś
ogranego, schematycznego zagrania, ona wybierała całkiem inne
rozwiązanie. Szkoda psuć jej starań. Skupię się więc na tym, co
najbardziej rzuca się w oczy podczas czytania drugiej w dorobku
Marty Kisiel książki. Przede wszystkim język – bardzo, bardzo
potoczny, naszpikowany młodzieżowym słownictwem tak, że, chociaż
jestem tylko kilka lat starsza od autorki, czułam się podczas
lektury jak językowy dinozaur ;). Kilka zdań zrozumiałam po
dopiero kilkakrotnym odczytaniu, np. że „(...) dwa centymetry
solidnego akrylu z klasycznym francuzem (…)” oznacza sztuczne
paznokcie z francuskim manicurem (str. 72). Cóż, można powiedzieć,
że to książka dla młodzieży i mam za swoje. Mam jednak
wątpliwości, czy młode pokolenie, które ma o wiele większy wybór
dóbr kultury niż to urodzone w czasach PRL-u, będzie powszechnie
znało znaczenie zwrotu „nie mirmiłuj”, rodem prosto z komiksów
o Kajku i Kokoszu. Oczywiście mogę się mylić, bo te nadal są
wydawane i sama kupuję je swojemu dziecku.
Druga sprawa to
charakterystyczny styl, który wyróżnia się naprawdę fantazyjnymi
porównaniami, bogatymi i bardzo rozbudowanymi określeniami rzeczy
zwykłych i banalnych. Przykład: „Wkładając mocno znoszoną już
kurtkę, zauważył, że jeden z guzików wykazuje niepokojące
tendencje separatystyczne. (…) Niedaś nosił ją na grzbiecie już
szósty rok i ani myślał zmieniać na nowszy model, dopóki ostatni
szew trwał na posterunku. (…) przez cały cykl warował przed
pralką, (…) pilnując, by jego skarb nie dostał nadmiernych
zawrotów kołnierza podczas wirowania” (str. 50). A wszystko to o
tej samej starej kurtce. Takich perełek jest w tekście dużo
więcej. Mogę zaryzykować twierdzenie, że bez nich objętość
książki skurczyłaby się o jedną trzecią. Lubiłam na nie
natrafiać, chociaż bywały niekiedy tak pomysłowe, że czasami
odciągały moją uwagę od przebiegu akcji.
„Nomen omen” to jeden
wielki językowy żart, kpina z konwencji horrorów i ich śmiertelnej
powagi. Z fabułą wagi lekkiej, osobliwymi postaciami i o
zdecydowanie rozrywkowym charakterze. Chociaż z przykrością
zauważyłam, że wyrosłam już z tego typu historii, nie mogę nie
docenić tej konkretnej za zręczne wykorzystanie wątków dotyczących
przeszłości Wrocławia. Przy pomocy mapek na końcu książki,
nawet czytelnik nie znający stolicy Dolnego Śląska trafi w
opisywane miejsca i być może znów poczuje dreszczyk emocji.
Jeszcze nie czytałam, więc merytorycznie nie będzie, nie wiem też czy miałabym podobne zastrzeżenia :) "Dożywocie" jednak było zabawnym czytadłem, więc kusi mnie, żeby sięgnąć po "Nomen omen" i sprawdzić, czy to jeszcze na mnie działa ;)
OdpowiedzUsuń"Nomen omen" jest zabawny, jak najbardziej!!! Wyrastam, niestety, z fantastyki... Szkoda. Autorka i jej praca nie mają z tym nic wspólnego.
Usuń