John Green, Gwiazd naszych
wina, tłum. Magda Białoń-Chalecka, wyd. Bukowy Las
Powieść ta nie należy
już do gorących, książkowych nowości. Niemniej mam nadzieję, że
nie przepadnie w zalewie nowych tytułów, że obroni się swoją
oryginalnością i szczerością. To kolejna pozycja skierowana do
nastolatków (i nie tylko), ale tych wrażliwszych, wyczulonych na
fałsz i potrzebujących czegoś tchnącego autentyzmem. „Gwiazd
naszych wina” właśnie coś takiego w sobie ma.
„Gwiazd naszych wina”
nie wpisuje się w kanon lekkich w treści książek młodzieżowych.
Nie dodaje też otuchy, nie jest przesadnie optymistyczna, ale też
nie wpędza w najczarniejszą rozpacz. Opowiada o kilkorgu bliskich
sobie młodych ludzi, których z tzw. normalnego otoczenia wyróżnia
choroba. Często śmiertelna, czasem podstępna, zawsze
wyniszczająca. Rak.
Nie jest to jednak
historia o bohaterstwie – na nie można sobie pozwolić
dobrowolnie, a nowotworów przecież nikt o zdrowych zmysłach nie
chce mieć; ani o jakiś wyjątkowych czynach – trudno o nie, gdy
trzeba za sobą ciągnąć za sobą butlę z tlenem, a w piersiach
brak tchu; ani o szczególnych przeżyciach, jakie powinny się
przytrafić komuś żyjącemu w cieniu śmierci (jako
zadośćuczynienie za niefortunnie szybki koniec). Jej bliskość nie
jest zresztą żadną taryfą ulgową dla nastolatka – może nie
musi on uczęszczać do szkoły, ale o trzaśnięciu drzwiami ze
złości (to Hazel), uprawianiu koszykówki (Augustus) czy o krótkim
wypadzie na miasto bez powiadamiania rodziców (oboje) może
zapomnieć. „Gwiazd naszych wina” opowiada o życiu pełnym
ograniczeń i bezsilności, z niemożliwie krótkim terminem
ważności, o przedwczesnej dojrzałości, która ciąży i uwiera,
ale ze względu na rodziców, dawnych znajomych i umierających
przyjaciół trzeba ją dźwigać niczym tarczę. Bo jej brak nie
uzdrowi, a może zranić innych.
Zdaję sobie sprawę, że
jak dotąd wszystko to brzmi dość przygnębiająco. A jednak
„Gwiazd naszych wina”, począwszy od urzekającego tytułu
(nawiązującego do cytatu z Szekspira), jest jedną z ważniejszych
i piękniejszych historii, jakie znam. Jej bohaterom udaje się
niełatwa sztuka - we wzajemnych relacjach są przede wszystkim sobą,
liczy się ich osobowość, inteligencja, spojrzenie na świat. Nie
ignorują choroby, jest ona w końcu częścią ich samych i chcąc
nie chcąc wpływa na ich odbiór rzeczywistości. Ale dla Hazel i
Augustusa rak przestaje być taflą odgradzającą od tego
prawdziwszego życia, toczącego się tylko dla tych, którzy mają przed
sobą przyszłość nieograniczoną lękiem przed śmiercią. Hazel i
Augustus tworzą swój własny, intymny świat. Ich rozmowy są
pozbawione czułostkowości i obłudy. To one moim zdaniem są siłą
napędową całej powieści, czynnikiem decydującym, że sięgamy po
daną historię więcej niż raz i za każdym razem znajdujemy w niej
coś prawdziwego i zarazem świeżego. Żeby nie było zbyt
monotonnie, John Green wprowadza wątek, który dodaje akcji
dynamizmu. Dotyczy on autora ulubionej książki Hazel, mieszkającego
w Holandii Petera van Houtena. Zdradzę tylko, że także ten motyw
wymyka się schematom myślowym i do końca nadaje tekstowi inną
jakość.
W podziękowaniach na
końcu książki John Green wspomina między innymi Esther Earl i jej
rodziców. Mogę się tylko domyślać, że „Gwiazd naszych wina”
powstała dzięki inspiracji jej życiem, a jego znajomość z
pewnością nie była powierzchowna. Że to Esther zawdzięczamy nie
tylko drugie imię bohaterki, ale też wyjaśnienie zjawiska tzw.
bonusów rakowych, nazywanie raka „efektem ubocznym”, a może
nawet i przemyślenia samej Hazel. Jakkolwiek było, John Green
uniknął banału, stworzył wartościową historię, która wzrusza
i która nie zasługuje na zapomnienie.
PS. Znalazłam trailer filmu, który powstał na podstawie książki, a w amerykańskich kinach ma się pojawić w czerwcu tego roku. Jest więc jeszcze trochę czasu, by zapoznać się bezpośrednio z książką. To tego typu literatura, której najlepsza część może zniknąć z filmowego obrazu. Zachęcam zatem do czytania!
Trailer do filmu "Gwiazd naszych wina"
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz