poniedziałek, 27 maja 2013

Wisława Szymborska, Błysk rewolwru




Wisława Szymborska, Błysk rewolwru, Biblioteka Gazety Wyborczej, wyd. Agora SA

Doskonale pamiętam ten rok studiów, gdy podczas wykładu oznajmiono nam, że Wisławie Szymborskiej przyznano nagrodę Nobla. Na część koleżanek z kierunku (filologia polska!) wiadomość ta wpłynęła w zadziwiający sposób. Zaczęły dostojnie przemierzać uniwersyteckie korytarze z obowiązkowym tomikiem poezji Szymborskiej pod pachą, by wymieniać się nabożnym szeptem uwagami o „drogiej Wisełce”. W dobrej wierze postawiły poetkę na piedestał, gdzie miał się kurzyć w czci przez następne wieki. Jakby przyjęły „Błysk rewolwru”? Ten zupełnie niepoważny zbiór przeróżnych rodzajów twórczości, ujmujących w nawias dzieciństwo, ostatnie chwile i to, co pomiędzy - całe życie poetki. Rysunki jej autorstwa, listy, pierwsze literackie próby, limeryki, epitafia, a nawet wymyślone przez nią adoralia, rajzefiberki, lepieje i metzyje. Które nigdy wcześniej nie doczekały się wydania. Niemal wszystkie podszyte poczuciem humoru i błyskotliwością, a pisane z szelmowskim błyskiem w oku. Każda strona „Błysku rewolwru” to jakaś nowa niespodzianka, nie tylko literacka. To także zdjęcia, szkice, wyklejanki, obok druku ręczne pismo, możliwość zobaczenia rękopisów w oryginale. Plus dodatkowe informacje na marginesach, które wyjaśniają, tłumaczą, umiejscawiają w czasie. Dlatego także od strony graficznej ta książka to prawdziwe cudeńko. Pierwsze dni spędziłam na przeglądaniu jej i odkrywaniu coraz to nowych szczegółów, na podczytywaniu i wynikających z tego podśmiechujkach i podśmiewajkach. Zdumiona i oczarowana frywolnością i brakiem jakiejkolwiek ideologii zamieszczonych w niej tekstów. Zdążyłam już nawet puścić w świat - jako kapitalną historyjkę - treść listu o romansie z towarzyszem Mao. Na tyle, na ile jest to możliwe bez znajomości chińskich ideogramów.
Po „Błysku rewolwru” Wisława Szymborska na zawsze pozostanie w mojej świadomości jako poetka, która przyjęła Nobla, a odrzuciła nobliwość. Na szczęście!

piątek, 24 maja 2013

Barbara Włodarczyk, Nie ma jednej Rosji




Barbara Włodarczyk, Nie ma jednej Rosji, wyd. Wydawnictwo Literackie

Była korespondentka TVP w Moskwie, Barbara Włodarczyk zna się na współczesnej Rosji jak mało kto. Wielokrotnie nagradzanym cyklem reportaży telewizyjnych „Szerokie tory” pokazała różnorodność świata, który powstał po rozpadzie Związku Radzieckiego. Zbiór reportaży „Nie ma jednej Rosji” to jakby ciąg dalszy tego cyklu - wielobarwny i intrygujący zjawiskami, do których się odnosi, zadziwiający mnogością postaw i charakterów ludzi, o których opowiada. Chociaż nie jest to pierwsza książka o Rosji i Rosjanach, która trafiła w moje ręce, w tej znalazłam zupełnie nowy punkt widzenia, inną perspektywę przedstawiania problemów dotykających państwo rosyjskie i jego obywateli. Nie sądziłam, że to jeszcze możliwe, ale „Nie ma jednej Rosji” wzbogaciło moją wiedzę o tamtym regionie świata. Oczywiście na tyle, na ile można tego dokonać poprzez przekaz książkowy. Na pewno pomógł w tym niebanalny pomysł na napisanie tej książki, a zwłaszcza dobór tematów.

Sposób Barbary Włodarczyk okazał się bardzo prosty i niezwykle skuteczny. Każdy reportaż dotyczy jednej osoby i to za jej pośrednictwem poznajemy dany wycinek rosyjskiej rzeczywistości na przestrzeni ostatnich 12 lat. Autorka oddaje głos swoim rozmówcom, a sama wtrąca krótkie wyjaśnienia, dorzuca ciekawostki, własne spostrzeżenia. Nie szuka na siłę absurdów czy sensacji, ale zdarza się, że one same wypływają w trakcie spotkania. Jak na przykład ten, że większość mieszkańców państwa o aspiracjach supermocarstwa i dysponującego dużymi zasobami gazu obywa się bez centralnego ogrzewania, a wodę czerpie ze studni. Lub ten, że ubrania projektowane przez znanych kreatorów mody są o wiele droższe w Moskwie niż w Mediolanie czy Paryżu, mimo dużej różnicy w dochodach.

Teksty Barbary Włodarczyk nie są przeładowane, postępowania bohaterów reportaży nie przesłania dziennikarskie „ja”. Niemal zawsze są to osoby, które w jakiś sposób wyróżniają się z tłumu – specyficznym postępowaniem, ciekawym zawodem albo wyrazistymi poglądami. Albo są, jak Wasia, chłopiec mieszkający z matką i bratem na Dworcu Jarosławskim, ofiarami wadliwego systemu odziedziczonego po ZSRR i obojętności obecnych władz. Wobec wszystkich dziennikarka zachowuje się z taktem, nie boi stawiać kłopotliwych pytań, odpuszcza, gdy rozmówca ma problem z odpowiedzią, a w zamian opisuje jego gesty, chwilę wahania, mimikę twarzy. Jej spostrzegawczość i prostota przekazu są tak sugestywne, jakbyśmy to my sprzątali ulice razem z Jeanem, czarnoskórym radnym, który serio traktuje swoją funkcję i społeczną misję. Stali obok Kariny, uczennicy szkoły wojskowej, która z obowiązkową kokardą na głowie w kilka sekund potrafi złożyć kałasznikowa. Przemierzali moskiewskie metro w towarzystwie maszynisty Iskandera. Rozmawiali z Germanem, milionerem i zręcznym finansistą, który skromnie mieszka na wsi, hoduje kozy i uważa, że powinniśmy wrócić do obrotu złotem zamiast pieniędzmi. Zrozumieli na przykładzie Nadii, czemu kobiety są lepszymi ochroniarzami niż mężczyźni. Czuli współczucie Galiny wobec wszystkich zabitych w Lesie Katyńskim bez względu na ich narodowość. A nawet byli świadkami porwania przyszłej żony w Dagestanie.

czwartek, 23 maja 2013

Giles Milton, Wolfram - chłopiec, ktory poszedł na wojnę



Giles Milton, Wolfram – chłopiec, który poszedł na wojnę, tłum. Piotr Kulig, wyd. Oficyna Literacka Noir sur Blanc

Kiedy czytałam tę książkę, dopadał mnie momentami syndrom „słonia a sprawy polskiej”. No jak to, oburzałam się w myślach, jak głównemu bohaterowi mógł zostać w głowie tylko bezbarwny obraz Polski w postaci migawki zza okien pociągu? W czasie wojny?! Co jakiś czas brakowało mi pewnych informacji lub szerszego potraktowania innych - oczywiście z polskiego punktu widzenia. W zamian dostawałam takie, które były dla mnie całkowitą nowością (np. jak traktowali jeńców niemieckich Amerykanie i Francuzi po zakończeniu działań wojennych). Niemniej wciąż musiałam sobie przypominać, że „Wolfram” nie jest książką ściśle historyczną, chociaż opiera się na faktach, a autor bardzo dba o to, byśmy mieli dostateczny wgląd w ogólną sytuację Niemiec w latach 30. i 40. poprzedniego wieku. Świadczy już o tym bogata bibliografia, z której korzystał podczas pisania. A co jak co, ale Giles Milton potrafi wyciągnąć to, co najważniejsze ze źródeł i opracowań historycznych. Dowiódł tego innymi swoimi książkami, m.in. znakomitym „Białym złotem”, które we mnie wzbudziło nieufność wobec powszechnego przekonania o panowaniu brytyjskiej floty na morzach w ubiegłych wiekach.

Wolfram” jest historią rodzinną, która miała za cel przybliżyć córkom Miltona dzieje ich niemieckiego dziadka i jego bliskich oraz członków innej, zaprzyjaźnionej z nimi rodziny, z której wywodzi się ich babcia. Przy okazji jest próbą pokazania drugiej wojny światowej i poprzedzających ją wydarzeń z punktu widzenia samych Niemców. To dlatego Milton nie ogranicza się tylko do relacji Aϊchele'ów i Rodich, ale sięga też do wspomnień innych osób, m.in. Sigrid i Doris Weber oraz Hannelore Schottgen, rówieśnic Wolframa. Książka nie ukrywa ich dziecięcej radości wywołanej nazistowskimi pochodami z pochodniami i orkiestrą. Ani zażenowania ideą Lebensborn, która zakładała, że niemiecka dziewczyna powinna poza małżeństwem urodzić „dzidziusia dla Hitlera” i oddać je na wychowanie państwa. Oraz konsternacji, że żadna z uczennic nie przypomina z wyglądu rasowej Aryjki. Nie pomija też wstrząsu, jakim dla dorosłych okazał się nagły brak swobody w wyrażaniu poglądów, niebezpieczeństwo związane z opowiadaniem politycznych kawałów, przymus uczestnictwa w nazistowskich rytuałach oraz powszechne donosicielstwo. Podkreśla niedowierzanie pomieszane ze zgrozą, które budziły szeptane ukradkiem pogłoski o obozach zagłady.

Z treści książki jasno wynika, że bliscy Wolframa, a także wielu innych Niemców nie było przygotowanych na zmiany wprowadzone przez nazistowski reżim. Nie wiedziało też, jak się mu skutecznie przeciwstawić. Stać ich było co najwyżej na drobne wybiegi, jak np. ten z masztem na flagę w ogrodzie Aϊchele'ów. Niemniej „Wolfram” nie jest usprawiedliwieniem żadnej nazistowskiej zbrodni, nawet jeśli władze Trzeciej Rzeszy ukrywały pewne ponure fakty przed swoimi obywatelami. Ci przyzwoitsi z nich byli więźniami Hitlera i okoliczności, na które mieli niewielki wpływ. Oczywiście więźniami o najlepszej sytuacji w całej ówczesnej Europie (dlatego podczas lektury lepiej unikać porównań do innych krajów). Niektórzy - tak jak Wolfram, który od dziecka marzył o zostaniu artystą – musieli iść na wojnę, której nie chcieli i z której celami się nie utożsamiali. Książka o jego losach jest kolejną interesująca pozycją w dorobku Gilesa Miltona - dobrze się ją czyta i jest ona zdecydowanie godna uwagi.

poniedziałek, 20 maja 2013

Krzysztof Miller, 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego



Krzysztof Miller, 13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego, wyd. Znak

Wojenne reportaże Krzysztofa Millera nie powstały na zamówienie. Autor nie jeździł na tereny ogarnięte konfliktami zbrojnymi po to, by opisywać i wyjaśniać innym, jak wygląda rzeczywistość na drugim końcu świata. Czy raczej w miejscach, które są znacznie bliżej, niż byśmy tego chcieli. Robił zdjęcia, wychwytywał ten jedyny, właściwy moment, ustawiał parametry, rejestrował. Emocje upychał na później. Uczył się tego od chwili, gdy stanął w rumuńskiej kostnicy nad ciałem popularnego prezentera telewizyjnego, któremu snajper odebrał w ułamku sekundy życie i zmienił połowę twarzy w krwawą miazgą. Umysł fotoreportera utrwalił zbyt wiele, podobnie jak klisza fotograficzna. Nadprogramowe zdjęcia zostały odłożone do archiwum, podczas gdy ludzka pamięć, równie czuła, co pojemna, dla psychiki człowieka była niczym bomba z opóźnionym zapłonem. Po leczeniu w klinice stresu bojowego Miller pisze zbiór reportaży, książkę, którą nazywa swoją ostatnią wojną, tym razem ze wspomnieniami. To właśnie „13 wojen i jedna”.

Zazwyczaj reporterzy usuwają się w cień. Dają głoś innym. Tak dobierają informacje, byśmy my, czytelnicy, bezpieczni w swoich domach uzyskali jak najszerszą perspektywę, a może nawet poznali prawdę. Czymkolwiek ona jest. Książka Krzysztofa Millera już w tym jest inna, bo na pierwszym miejscu stawia bezpośrednie doświadczenie autora i jego odczucia. Z punktu widzenia wielkiej historii nie ma znaczenia, że od kogoś żądano łapówki. Że czyjeś ciało i czyjaś twarz wciskały się w śnieg pod ostrzałem. Że kogoś leżącego przy snajperze cały dzień bolały wszystkie kości. Nie ma znaczenia nawet to, że błysk obiektywu o mały włos nie został wzięty przez dowódcę rosyjskiego czołgu w Groznym za lunetę karabinu snajperskiego. Jednak zagrożenie życia i brak poczucia bezpieczeństwa nie są przez to mniejsze. Nawet gdy posiada się ten luksus, że można wyjechać i w ciągu kilku godzin wrócić do normalności.

Styl Krzysztofa Millera jest specyficzny. Na pozór bardzo luzacki, pełen kolokwializmów, lekko buńczuczny. Są chwile, kiedy wręcz drażni. Ale tylko dopóty, dopóki nie zaczniemy w nim dostrzegać próby oswajania się z warunkami, w których przemoc i jej skutki są normą. To dlatego Miller tak często odwołuje się do tego, co zna – zachowań kumpli z dzielnicy, reguł, które rządzą męskim światem, do scen z filmów wojennych, które zastępują osobiste doświadczenie, do przypadków z innych konfliktów, które dokumentował jako fotoreporter.

Millerowi wyszła proza gęsta od szczegółów. To przez nie czytało mi się tę książkę żmudnie, powoli, chociaż rozumiem powody, dlaczego autor nie zrezygnował z żadnego z nich. Każda rozmowa, spotkanie, widok, odczuta złość, bezsilność lub wzruszenie ramion - dla niego są równie ważne. Czy tatuaże na rękach ormiańskiego żołnierza, czy wywrotka na motorze w kambodżańskiej dżungli, czy picie gruzińskiego koniaku. Przygotowywanie posiłku i ta chwila, gdy jest oskarżany o bycie szpiegiem i może zostać rozstrzelany. Momenty wymagające zimnej krwi i zwykłego szczęścia. Obserwowanie miejscowych rozrywek i cudzych nieszczęść. Własne emocje.

13 wojen i jedna” należy do tych książek, które dają dużo do myślenia. To bogaty w detal zapis codzienności reportera wojennego, który dobrowolnie decyduje się na nieprzewidywalność i niedostatek udogodnień. Jego misja dokumentowania daleka jest od romantyzmu i przygody. Wymaga utrzymania równowagi między normalnością a brakiem jakichkolwiek reguł. A to ma swoją cenę. Krzysztof Miller nie ukrywa jak wysoką.

wtorek, 14 maja 2013

Adam Wajrak, To zwierzę mnie bierze - fragment



Adam Wajrak znów na tropie tajemnic dzikiej przyrody. W książce „To zwierze mnie bierze” zabiera czytelników w fascynującą podróż po świecie stworzeń dużych, małych i najmniejszy - i jak zwykle robi to z dowcipem i swadą.

Tym razem objaśnia małym i dużym czytelnikom m.in.:
  • Po co ślimak pokazuje rogi?
  • Po co dzięciołkom tylu mężów?
  • Który dzięcioł jęczy, zamiast stukać?
  • Dlaczego niedźwiedź to też człowiek?
  • Dlaczego zięby pukają w okna?
  • Co stresuje świstaka?
  • Po co drą się rzekotki?

"To zwierzę mnie bierze" to wybór tekstów obrazowanych wspaniałymi fotografiami, które w ciągu ostatnich kilku lat ukazały się na stronach naukowych "Gazety" w ramach cyklu "Poczta Teremiski ", potem "To zwierzę mnie bierze", oraz w "Dużym formacie".


JAK Z POMOCĄ DZIĘCIOŁA FOTOGRAFOWAŁEM LISKI

Wczesną wiosną kilkaset metrów od naszego domu, koło wielkiego
świerka tuż przy leśnej drodze, ktoś zaczął prace ziemne. Co parę dni
pojawiała się nowa nora, a przy niej góra świeżo wykopanego piasku.
Nie było wiadomo, kto jest głównym inwestorem, bo na piasku
widziałem tropy jenota, innym razem lisa oraz borsuka. W końcu jednak
jenoty sobie poszły, borsuk zajął się inną norą 100mdalej, a kompleks
nor pod świerkiem opanowały lisy.
W puszczy, gdzie polują na nie myśliwi,właściciele kur nienawidzą,
a wilki potrafią ukatrupić, lisy są szalenie ostrożne. To nie takie lisy
jak w Warszawie, Poznaniu czy innym dużym mieście, które za dnia
potrafią wejść do ogrodu i wyjeść psu karmę z miski lub pogonić kota.
Nasze lisy unikają niepotrzebnych kontaktów, bo może się to dla nich
źle skończyć.
Tymczasem ja marzyłem o zrobieniu zdjęć małym liskom. Na
początku czerwca już powinny wychodzić z nory. Mało jest tak
fotogenicznych zwierzaków jak małe
lisy. Od końca maja, kiedy młode powinny
wychodzić z domu i poznawać świat, odwiedzałem norę. Czaiłem się
przy niej godzinami, a liski zobaczyłem tylko raz, przez kilka sekund,
gdy było bardzo, bardzo ciemno. Na mój widok czmychnęły do nory.
Nic nie dały godziny czekania w specjalnym maskowaniu spryskanym
sprayem udającym zapach jelenia. Liski nie wychodziły.
Ale przecież muszą kiedyś wystawiać głowy – na przykład wtedy,
kiedy do nory przychodzi matka albo ciotka. Tak jest, ciotka, bo
lisy mogą mieć piastunki, zwykle są to młode samice z poprzednich
lat, które pomagają matce wychować młode. Przychodzi ciocia
lub mama i przynosi coś smacznego – przy norze znalazłem
resztki po jakichś gryzoniach, młodym droździe, kawałek sarny
(zapewne ukradzionej jakiemuś rysiowi, bo nie sądzę, by lis mógł
zabić dorosłą sarnę).
Matka nie zostaje długo, bo biegnie dalej polować, ale dla lisków
jej pojawienie się to gwarancja, że nie ma nieprzyjaciół w okolicy
i chwilę można się przy norze pobawić.
A dla mnie to znakomita okazja do fotografii. Kłopot w tym, że jest
tam bardzo gęsty las. Żeby zobaczyć, jak lisica wraca do nory,musiałbym
być tuż obok. A jak będę blisko, to dorosły lis nie przyjdzie i małe liski
nie wyjdą z nory. Kółko się zamyka.
Na szczęście z pomocą przyszedł dzięcioł duży, który tuż obok,
w starej osice, wykuł sobie dziuplę i wychowywał młode. Jak każdy
ptak, który wychowuje młode, niezwykle się denerwował, gdy widział
lisa. Nie miało znaczenia, że ten w żaden sposób nie mógł się dostać
do dziupli i młode były bezpieczne. Dla dzięcioła lis to drapieżnik i na
jego widok strasznie się drze.
Trzymałem się więc z dala od nory, a kiedy słyszałem zdenerwowanego
dzięcioła, odczekiwałem kilka minut i schylony, niczym indiański
tropiciel podchodziłem do lisiego domu. Małe liski przerywały
zabawę i bacznie mi się przyglądały. Były cztery, każdy inny,
najśmieszniejszy – najmniejszy, który wesoło podskakiwał i zaczepiał
większe rodzeństwo, nawet jak byłem tuż obok.
Widać było, że nie za bardzo wiedzą, kim jest ten dziwny dwunożny
stwór z trójnogiem zaopatrzonym w potężną rurę, ale wolały nie ryzykować.
Ciekawość walczyła w nich ze strachem i strach wygrywał. Po kilkudziesięciu
sekundach znikały w norze. Wolałbym, żeby było inaczej, ale trudno,
dla maluchów tak będzie lepiej. Tylko raz jeden z nich
mnie nie zauważył, gapa jeden, i zasnął na górce piasku przy norze.
Wczoraj znów spróbowałem je podejść. Zobaczyłem tylko, jak
czmychają do nory. Bardzo szybko uczą się życia w puszczy.

Książka ukaże się 17 maja.

niedziela, 12 maja 2013

Alexander McCall Smith, Mieć siedem lat


Alexander McCall Smith, Mieć siedem lat, seria „44 Scotland Street”, tłum. Elżbieta McIver, wyd. Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA



Niedawno zamieściłam recenzję innego tytułu Alexandra McCalla Smitha, akurat z jego serii afrykańskiej. Nie będę więc pisać ponownie o samym autorze (chociaż to bardzo interesująca postać), a bardziej skupię się na jego książce, najnowszej z cyklu „44 Scotland Street”. Szóstka na grzbiecie książki informuje, że to już dosyć zaawansowana historia. Lecz na szczęście dla czytelników, cyklami powieściowymi McCall Smitha rządzi reguła, która głosi, że nigdy nie jest za późno, by sięgnąć po którykolwiek tom, choćby się miało zacząć lekturę niejako od środka. Ba, uważam nawet, że można jego książki kupować w ciemno na jako prezent dla osób, które lubią czytać, a których preferencji co do konkretnych pisarzy nie jesteśmy pewni. McCall Smith jest mistrzem w opisywaniu codzienności i konstruowaniu niezwykle sugestywnych sylwetek swoich bohaterów – tak bardzo normalnych i sympatycznych, chociaż niepozbawionych pewnych wad, a czasem nawet zwykłej małostkowości.

Szkocka seria obejmuje perypetie kilkunastu mieszkańców Edynburga. Niektórych z nich łączą bliższe więzi, podczas gdy z innymi postaciami mają do czynienia tylko przelotnie. To świetny sposób na pokazanie różnych postaw i doświadczeń życiowych, wśród których zawsze znajdziemy takie, które będą nas bawić bardziej niż inne, oraz takie, z którymi łatwiej przyjdzie nam się utożsamić. Założę się jednak, że nic nie jest w stanie przebić naszej sympatii do Bertiego, który w magiczny sposób, cokolwiek działoby się w poprzedzających tomach, wciąż nie ukończył siedmiu lat. Chociaż marzy mu się dorosłość i uwolnienie od kurateli bardzo postępowej matki. Postać Ireny pokazuje w krzywym zwierciadle nowoczesne trendy w wychowaniu, które kompletnie ignorują rzeczywiste potrzeby dzieci i zaprzeczają różnicom wynikającym z płci. Irena jest tak nieznośna, że autor usuwa ją na pewien czas z akcji w spektakularny i pełen fantazji sposób. Równie zaskakujące jest zejście ze sceny Antonii podczas jej podróży z przyjaciółmi do Włoch, chociaż biedaczka nie budziła nigdy aż tak negatywnych emocji, co matka Bertiego. I szczerze mówiąc liczę, że autor wymyśli dla niej jakiś pozytywny ciąg dalszy. Żałuję też, że McCall Smith nie rozwinął tym razem bardziej wątku Bruce'a Andersona, przez co nie od razu dowiemy się, czy rzeczywiście zszedł on z dobrej drogi ku ustatkowaniu się. Za to jego krótkie pojawienie się wprowadza niezły zamęt w myślach Matthew, który właśnie stoi na życiowym rozdrożu, ponieważ jego nowa sytuacja rodzinna wymaga podjęcia wielu ważnych decyzji.

Mieć siedem lat” to szalenie miła lektura, która przypomni szkolne, nie zawsze cudowne lata zależności od dorosłych. Uświadomi, jakie niespodzianki może kryć oczekiwanie na dziecko, zatrudnianie nowych pracowników czy zbyt bliski kontakt z wielką sztuką. Przypomni też, jakie stresy niesie z sobą zmiana lokum. Do zalet tej powieści należy brak złośliwości, poczucie humoru i duża doza prawdopodobieństwa opisywanych wydarzeń. Te cechy sprawiają, że „Mieć siedem lat” jest doskonała na podróż, byle nie za długą, bo w tym wypadku przydadzą się również poprzednie części cyklu!

sobota, 11 maja 2013

Rhys Bowen, Prawo panny Murphy




Rhys Bowen, Prawo panny Murphy, tłum. Joanna Orłoś-Supeł, wyd. Oficyna Literacka Noir sur Blanc

Szykuje nam się kolejna ucieszna seria z kryminalnym tłem i to w stylu retro. Z Molly Murphy w roli głównej, która - począwszy od imienia, nazwiska i długich rudych włosach - uosabia w sobie wszystko to, co kojarzy nam się z ognistą naturą rodowitej Irlandki. Jeśli do tych cech dorzuci się inteligencję, odwagę, dobre serce i niewyparzony język, dostajemy gwarancję, że wokół Molly Murphy będzie się naprawdę dużo działo. I tak właśnie jest w pierwszej części cyklu zatytułowanym „Prawo panny Murphy” (za tę powieść pisarka posługująca się pseudonimem Rhys Bowen otrzymała w 2001 roku nagrodę Agatha Award).

Styl Rhys Bowen jest prosty, nastawiony na akcję, a nie na przeżycia wewnętrzne bohaterów, których na szczęście nie męczą duchy, omamy czy złe sny (których opisów osobiście bardzo w literaturze nie lubię). Życie Molly dotyczy konkretnych problemów, takich jak głód, brak pracy i jakichkolwiek pomysłów na przyszłość. W dodatku jest ścigana przez prawo po tym, jak zdecydowanie odrzuca „zaloty” brytyjskiego właściciela ziemskiego i prawdopodobnie pozbawia go przy tym życia. Od tej pory los Molly staje się podobny do losów wielu innych Irlandczyków, którzy w Stanach Zjednoczonych szukali dla siebie lepszych perspektyw i upragnionej wolności. Oczywiście nasza bohaterka niechcący wplątuje się w grubszą aferę, którą próbuje sama rozwikłać przez wzgląd na lojalność wobec oskarżonego przyjaciela. I co rusz wpada przy tym na przystojnego kapitana policji. Między tą dwójką zaczyna iskrzyć i w ten sposób dochodzi nam kolejny, zapowiadający się interesująco wątek.

Dużym atutem książki jest autentyzm, z jakim zostało pokazane położenie niezamożnych emigrantów, których omijały rozrywki wyższych sfer i związane z nimi przyjemności. Podróż przez Atlantyk w cuchnącej ładowni bez możliwości spacerów po pokładzie, kontrola zdrowia na Ellis Island, która mogła przekreślić niejedne marzenia, spanie w jednej izbie po kilka osób naraz, jedno łóżko dla dwóch pokojówek pracujących w dużym i zamożnym domu, bezustanne propozycje pracy w burdelu - to była codzienność przybyszy z Europy (szczególnie kobiet), którzy z kilkoma dolarami w kieszeni przypływali do Nowego Jorku. Bez tego typu szczegółów „Prawo panny Murphy” dużo by straciło, bo szczerze mówiąc nie jest to bardzo skomplikowana historia. To wyrazista, budząca sympatię postać głównej bohaterki plus wspomniane wcześniej tło historyczno-obyczajowe są głównymi atrakcjami tej książki.

Zatem, jeśli macie coś pilnego do zrobienia w domu, nawet nie zaczynajcie czytać „Prawa panny Murphy”. Czeka Was dłuższa jazda, a może siedzenie w poczekalni? O, w towarzystwie Molly Murphy nawet nie zauważycie, jak szybko minął czas!

piątek, 10 maja 2013

Rory Carroll, Chávez. Prawdziwa historia kontrowersyjnego przywódcy Wenezueli




Rory Carroll, Chávez. Prawdziwa historia kontrowersyjnego przywódcy Wenezueli, tłum. Michał Romanek, Łukasz Müller, wyd. Znak Literanova

Prezydent Hugo Chávez byłby pewnie rozczarowany, że kojarzę go zaledwie z kilku mało dyplomatycznych, zazwyczaj antyamerykańskich wypowiedzi w prasie lub z migawek w serwisach informacyjnych. On, taki medialny, gospodarz wielogodzinnych telewizyjnych show, które musiały nadawać wszystkie wenezuelskie stacje, nie tylko państwowe. Zagrzewający do boju, śpiewający piosenki, opowiadający o swoich najnowszych pomysłach, przytaczający historie z dzieciństwa, zapewniający o nadchodzących zmianach na lepsze. Wenezuela leży zbyt daleko, by mogło być inaczej. A jednak nie dość daleko od Kuby, Białorusi, Iranu czy Syrii, których przywódców Chávez popierał i z którymi współpracował na różnych płaszczyznach. Ale tego – i jeszcze więcej - dowiedziałam się z książki Rory'ego Carrolla, wieloletniego korespondenta londyńskiego „Guardiana” w Caracas, który z bliska oglądał rewolucję Cháveza, rozmawiał z ludźmi, którzy go otaczali (albo tylko ich obserwował) oraz z tymi, których dotykały skutki jego reform lub bałagan organizacyjny kraju.

Nietuzinkowe postępowanie Cháveza wprawia w osłupienie i nie ma przesady w stwierdzeniu, że nigdy wcześniej nie było takiego polityka jak on. Nawet w swoich dyktatorskich zapędach działał nietypowo, co niekoniecznie wiązało się tylko z pozytywnymi zjawiskami. Nie dziwię się, że dla Carrolla stał się kuszącym obiektem dziennikarskich badań. Zwłaszcza, że rozdźwięk między słowami comandante a sytuacją w kraju stawał się coraz większy, co dziennikarz mógł odczuć także na własnej skórze. Przerwy w dostawach prądu, braki w zaopatrzeniu, rozsypujące się, niegdyś najnowocześniejsze w całej Ameryce Południowej drogi i mosty, napaści i porwania na ulicach, wymuszenia i korupcja. Mimo tych przypadłości, coraz częstszych społecznych niepokojów i rosnącej w siłę opozycji wizerunek Cháveza, rządzącego niemal bez przerwy od 1998 roku, niemal nie ucierpiał. Niezadowolonych zawsze przewyższała liczba żarliwie wielbiących swojego prezydenta. Który podkreślał, że biedacy też się liczą, że zasługują na odpowiednie wykształcenie i opiekę medyczną. I oni rzeczywiście na tym skorzystali. Przynajmniej częściowo i do pewnego momentu.

Rory Carroll skończył pisać książkę o Chávezie 6 marca tego roku, dzień po jego śmierci. Bycie obcokrajowcem pozwoliło mu zachować dystans i dawało niezależność osądów, a doświadczenie zawodowe umożliwiło zebranie materiałów i uporządkowanie ich w wiele mówiącą, ciekawie podaną całość. Carroll zrezygnował ze ścisłego trzymania się chronologii, unikając tym sztywności i jednostajności akademickich podręczników (ale z zachowaniem ciągłości kluczowych zjawisk i dat). Postawił na urozmaicony przekaz, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Jego metoda polega na naprzemiennym przybliżaniu i oddalaniu perspektywy, z której możemy oceniać Wenezuelę i jej przywódcę. Treść „Cháveza. Prawdziwej historii...” balansuje od konkretnego człowieka czy wydarzenia po ogólny rzut oka na sytuację w kraju. Dzięki temu możemy sami wyciągać wnioski i konfrontować je z podsumowaniami autora. Jego trzeźwość, zdrowy rozsądek, jednoczesny brak uprzedzeń i bałwochwalczego uwielbienia wobec osoby comandante przełożyły się rzetelne wyjaśnienie, jak zmieniał się sposób sprawowania władzy przez Cháveza i dlaczego w rezultacie doprowadził on Wenezuelę do gospodarczej ruiny.

Carroll nazywa rządy Cháveza „niepoważną tyranią”, a jego samego - doskonałym politykiem i kiepskim menadżerem zarazem. I potrafi to potwierdzić wieloma przykładami. Jego książka pozostawia po sobie gorzką refleksję na temat przekładania własnej popularności nad koniecznością powzięcia niepopularnych decyzji. Na temat dobrych chęci i pomysłów, których realizację uniemożliwiało skoncentrowanie władzy tylko w jednych, w dodatku kapryśnych rękach. To wielowymiarowy, doskonale napisany portret człowieka, który zaprzepaścił wielkie możliwości, nawet nie zauważając tego. A także kraju, dla którego ropa naftowa okazała w się w równym stopniu przekleństwem, co błogosławieństwem.

Siła przekazu Rory'ego Carrolla okazała się tak wielka, że z wielką niecierpliwością oczekuję nowych wiadomości na temat Wenezueli, w której rządy objął namaszczony przez Cháveza następca, Nicolas Maduro, niegdyś minister spraw zagranicznych i ... kierowca autobusu. Przyszłość pokaże, czy nastąpi ciąg dalszy wenezuelskich absurdów.